Internet to ogromne źródło wiedzy. Często niechcianej wiedzy. W sumie to taka studnia bez dna. Można kopać, kopać i się nie dokopać albo raczej nie doszukać. Nawet jeśli ludzie dość dobrze chronią swoją prywatność, to nigdy nie jest to dość. Zupełnie niechcący pokopałam, pogrzebałam, bo akurat zachciało mi się postukać w dno owej studni, a tu kicha. Dna jak nie było, tak nie ma. Natomiast jest całe mnóstwo informacji o różnych ludziach. I pewne rzeczy mnie odrobinkę zaszokowały. W życiu bym się nie spodziewała...
Doszłam do wniosku, w sumie dawno temu już do niego doszłam, że pewne osoby musimy spotkać w naszym życiu, poznać je i te spotkania odcisną piętno na nas, na naszej egzystencji, na naszym otoczeniu. Drogi mogą się poprzecinać łatwo i prosto albo mogą być zapętlone, pogmatwane, ale gdzieś tam w końcu się zetkną, przetną, bo tak musi być. Po nitce do kłębka. Tak tak. Właśnie tak.
Czasem zastanawiam się, jak to do ciężkiego licha jest możliwe, że pewne osoby się znają albo znają innych, którzy znają jeszcze innych, którzy mnie znają. Podobno możemy po naszych znajomych i ich znajomych, którzy też mają swoich znajomych itd., znaleźć połączenie z każdą osobą na świecie. Nie będę tego na sobie sprawdzać. Trochę za dużo tych ludzi. Wystarczy, że gubię się w swoim własnym świecie, a cóż dopiero mówić o szerokim świecie.
Z tego grzebania wyskoczył mi ślub. Nie mój, cudzy. I tak jakoś się okazało, że pan mąż przyjął nazwisko żony. No i teraz ma dwa. Pierwsze żony, a drugie swoje. Trochę mi się dziwnie w środku zrobiło. Choć niby nie powinno, bo ja jako rzekomo zdeklarowana feministka bez serca dla facetów i zimna jak lodowiec, powinnam się cieszyć, że jakiś facet na coś takiego poszedł i to w dodatku człowiek, który nie wżenił się w jakąś arystokratyczną rodzinę, ani nie poślubił znanej osobistości. On ożenił się ze zwyczajną - niezwyczajną dla niego - kobietą. No i zrobiło mi się dziwnie, bo jak to facet tak poszedł na to i ma dwa nazwiska. A dzieci co? Jedno będą mieć czy dwa?
Możliwe, że wcale nie jestem przeżartą i zepsutą do cna feministką, bo jakoś tak sobie myślę, że skoro on przyjął jej nazwisko, to jakby się pod pantofel wcisnął. Jakby jakiś taki "miętki" był, "skapcaniały"... Jakiś metroseksualny czy jak to się tam nazywa. Ogólnie mało męski. Pewnie głupio myślę, ale myślę tak sobie właśnie. A kieruję się tym, co następuje:
A) jestem kobietą - kto nie wierzy, można sprawdzić
B) jestem heteroseksualna i kompletnie nie czuję pociągu do własnej płci
C) skoro jestem A i B, to chcę faceta, ale faceta, który zawiera w sobie wyczuwalny testosteron, nie mylić z cuchnięciem ;)
D) skoro A, B i C, to wynik jest prosty - chcę i mam
E) skoro mam, to za cholerę nie mieści mi się w głowie, żeby on na coś takiego poszedł, gdybym mu z czymś takim wyskoczyła. Co prawda nie jesteśmy na etapie paplania o ślubie, zresztą jeszcze nie czas, a ja jako podwójna niedoszła ze ślubowstrętem, to tak łatwo się namówić nie dam. Zakładając teoretycznie coś takiego, to gdybym my wyskoczyła z tym, żeby przyjął moje nazwisko, zabiłby by mnie śmiechem i stwierdził, że kompletnie mi odbiło, a moje szaleństwo przekroczyło wszelkie granice. Pewnie by się zastanawiał, czy ja aby chora nie jestem. No i rzecz jasna w ogóle by na to nie poszedł. Dlaczego?
I otóż mamy punkt kolejny:
F) A dlatego że poczułby się tak, jakbym go wykastrowała.
Z pewnością są panowie, którzy wykastrowani by się nie czuli, wręcz przeciwnie, chętnie by się na to zgodzili. Tylko ja bym takiego faceta już nie chciała. Dyskryminuję? Nie. Po prostu od dzieciństwa pielęgnuję w sobie wyobrażenie mężczyzny. Konkretne wyobrażenie i tylko taki facet da sobie ze mną radę, spacyfikuje mnie, no i na chwilę przymknie tę moją pyskatą buźkę, rzecz jasna bez stosowania siły. Wystarczy delikatna perswazja w odpowiedni sposób i Choco skapituluje.
Wracając do pielęgnacji mojego wyobrażenia... Było tak. Facet koniecznie, ale to koniecznie musi umieć robić w domu to samo, co ja, co tyczy się naprawiania, remontów itp. A w ogóle to powinien umieć robić to lepiej i umieć więcej. Gotować też powinien umieć, aby w razie czego nakarmić siebie, tudzież jakieś potomstwo i się nie potruć. Nie mam tu na myśli przygotowania zupki z proszku, tylko normalnego obiadu. Tak właśnie. Sprzątać też musi umieć, prać i prasować, ale ja mogę to robić lepiej. Pedantom podziękuję. Taka skrajność mi nie odpowiada. No i zadbany musi być, i o mnie dbać musi. Koniecznie musi też umieć patroszyć rybę - sprawnie, fachowo i bez obrzydzenia, a najlepiej jak potrafi taką złapać. No taki facet, który jak trzeba to przytuli, pocieszy, pogłaszcze, a i jak ma ochotę w tyłek klepnie ;) W łóżku też musi sobie radzić. Nie z chrapaniem, tylko ze mną ;) No i nigdy przenigdy nie zgodzi się na to, aby przyjąć moje nazwisko, gdybyśmy jedak ślub wzięli. Plus kilka innych rzeczy.
I ja, tak pielegnując w sobie to moje wyobrażenie, gdybym miała faceta, który by w sumie był tym ucieleśnieniem wypielęgnowanym w marzeniach i wziął by moje nazwisko, to zostawiłabym go. To trochę tak, jakby mi się dał spacyfikować. Co najwyżej mógłby sobie pożartować, że to zrobi, bo tak na serio...
Bo wiecie... ja się okropnie czepiam, poza seksem, charakterem i innymi takimi, tych prac domowych, nazwiska i RYBY. Bo jak już skapitulować, rzucić własny egoizm w kąt, to dla kogoś, kto zrobi to samo dla nas, cokolwiek to znaczy. Bo tak zupełnie nie kapitulować albo kapitulować za bardzo...