Zleciał aż miesiąc cały. Najpierw jedna praca, a później podjęcie ryzyka i zmiana na inną, a właściwie to powrót do starej. Do tego 54-godzinny maraton w pracy... Nie, skądże. Nie jednego dnia. Tylko przez pięć dni. Jednego dnia pracowałam zaledwie 17 godzin, więc zrobiłam prawie normę z połowy tygodnia. Stres, nerwy, jak to będzie. Przeziębienie też mnie nie ominęło. Wciąż trzyma, ale zaczyna mi już odpuszczać, więc jest szansa na to, że więcej będzie mi się chciało. Inne paskudy też mi odpuściły i bóle z nieznośnych stały się znośne i zaczynają powoli znów znikać, więc jest nieźle. Stałam się też dumną posiadaczką pojazdu mechanicznego. Doszłam do wniosku, że moje stare czarne auto, które ostatnio zakupiłam, jest dziewczyną. Dziwnie brzmi co? Wiem. Ale tak jakoś czuję. Mam do mojej "autki" osobisty stosunek, podobnie jak do lapka, telefonu i gitary. Może dlatego że te przedmioty stały się powiernikami moich tajemnic i wiedzą o mnie oraz o moim życiu znacznie więcej niż osoby, które mnie otaczają.
Czas mi tak zleciał, że zupełnie odleciałam z tego świata... wirtualnego. Życie realne wzięło górę wraz z potrzebami fizjologicznymi. W dodatku mój organizm tak domagał się spania, że każdą wolną chwilę przeznaczałam na sen. Zdarzało mi się przysypiać nawet przy stole przy jedzeniu. Zmęczenie materiału. Ot co!
Poczytałam sobie dzisiaj w necie, jak to ludzie narzekają jak mają pod górkę i jak to znów inni chwalą się, że wcale nie trzeba się wysilać i można sobie lecieć po bandzie nawet na bakier z prawem, bo przecież i tak im nic nie zrobią. I całe mnóstwo innych rzeczy tam znalazłam, w tym bardzo smutnych informacji, jak ta o śmierci naszej młodej aktorki Ani Przybylskiej.
Tak. Życie jest niesprawiedliwie. Bardzo. Ale nikt nie mówił, że jest inaczej. Jeśli życie zaczęłoby nagle być sprawiedliwe, ja zaczęłabym się zastanawiać, czy w ogóle jeszcze żyję.
Nigdy nie wiemy, co czeka na nas za rogiem, ale wcale nie trzeba przez to pędzić przez życie jak huragan, bo tego czy tamtego nie zdążymy zrobić. Zawsze czegoś nie zdążymy, coś jeszcze będziemy chcieli. Lepiej cieszyć się każdą ofiarowaną chwilą, każdym momentem, który daje nam radość. Delektuję się życiem jak kawałkiem pysznego ciasta i nie przestaję pracować nad nim i nad sobą. Życie takie jest, że przeplatają się w nim trudne momenty i piękne chwile. Raz przyjdzie nam się wspinać po pionowej ścianie, raz na tyłku zjedziemy z górki, a innym razem zlecimy do rowu. Może też zdarzyć się i tak, że będziemy mieć przed sobą prostą płaską drogę.
Jakiś czas temu napisałam o zmianie mężczyzn jak o zmianie butów czy rękawiczek. Nie powinnam była w taki ton uderzać, ale też nie bardzo wiedziałam, jak mam się do tematu zabrać. Może nie trzeba było poruszać go wcale. W każdym razie przytrafiło mi się coś, czego jeszcze bardziej nie rozumiem, co jeszcze bardziej wykracza poza moje pojmowanie relacji międzyludzkich i związków damsko-męskich. Bardzo długo przekonywałam się do tego mężczyzny i wciąż się przekonuję, poznaję go. I tak nam mijają kolejne tygodnie, miesiące. Chyba nie potrafię nawet mówić o tej relacji. Nie umiem ubrać tego związku w słowa. Wiem tylko, że im więcej czasu mija, tym ja czuję bardziej, więcej, głębiej. Czuję się bezpieczna, spokojna, szczęśliwa. I bardzo bardzo nie lubię, kiedy on jest daleko. Czuję... i to mi wystarczy. Nie potrafię przekuć tej relacji w żadne słowa. Każde wydają mi się nieodpowiednie.
Tak. Życie jest niesprawiedliwie. Bardzo. Ale nikt nie mówił, że jest inaczej. Jeśli życie zaczęłoby nagle być sprawiedliwe, ja zaczęłabym się zastanawiać, czy w ogóle jeszcze żyję.
Nigdy nie wiemy, co czeka na nas za rogiem, ale wcale nie trzeba przez to pędzić przez życie jak huragan, bo tego czy tamtego nie zdążymy zrobić. Zawsze czegoś nie zdążymy, coś jeszcze będziemy chcieli. Lepiej cieszyć się każdą ofiarowaną chwilą, każdym momentem, który daje nam radość. Delektuję się życiem jak kawałkiem pysznego ciasta i nie przestaję pracować nad nim i nad sobą. Życie takie jest, że przeplatają się w nim trudne momenty i piękne chwile. Raz przyjdzie nam się wspinać po pionowej ścianie, raz na tyłku zjedziemy z górki, a innym razem zlecimy do rowu. Może też zdarzyć się i tak, że będziemy mieć przed sobą prostą płaską drogę.
Jakiś czas temu napisałam o zmianie mężczyzn jak o zmianie butów czy rękawiczek. Nie powinnam była w taki ton uderzać, ale też nie bardzo wiedziałam, jak mam się do tematu zabrać. Może nie trzeba było poruszać go wcale. W każdym razie przytrafiło mi się coś, czego jeszcze bardziej nie rozumiem, co jeszcze bardziej wykracza poza moje pojmowanie relacji międzyludzkich i związków damsko-męskich. Bardzo długo przekonywałam się do tego mężczyzny i wciąż się przekonuję, poznaję go. I tak nam mijają kolejne tygodnie, miesiące. Chyba nie potrafię nawet mówić o tej relacji. Nie umiem ubrać tego związku w słowa. Wiem tylko, że im więcej czasu mija, tym ja czuję bardziej, więcej, głębiej. Czuję się bezpieczna, spokojna, szczęśliwa. I bardzo bardzo nie lubię, kiedy on jest daleko. Czuję... i to mi wystarczy. Nie potrafię przekuć tej relacji w żadne słowa. Każde wydają mi się nieodpowiednie.
Życie jest... zmienne, i to chyba jego najpewniejsza cecha. A ostatnio rozbawiła mnie taka taka zagadka: czym sie różni pesymista od optymisty? Pesymista mówi: gorzej już być nie może. A optymista: może, może :)
OdpowiedzUsuń:)))
UsuńNie będę się wymądrzać ale wydaje mi się, że nam, babom, najbardziej potrzeba tego poczucia bezpieczeństwa. Owszem, musi być jakaś "chemia", bo gdybym do kogoś czuła wstręt, żadne bezpieczeństwo tego nie zrekompensuje. A jednocześnie nie chcemy być bluszczami, które bez podpórki w postaci mężczyzny, nawet konkretnego mężczyzny, nie potrafią egzystować. Indywidualizm musi jakoś iść w parze z... komunią (tak,tak) dwóch, jakże bardzo różnych osób. A przecież właśnie dzięki tym różnicom - przyciągamy się
OdpowiedzUsuńBardzo tego nam trzeba.Tak tak dokładnie tak.
Usuń