Od zawsze zastanawiałam się nad tym, jak pachnie miłość. Tak sobie myślę, że ma ona zapach tych, których kochamy. I kiedy tak rozmyślałam sobie o tej miłosnej zapachowej kwestii, doszłam do wniosku, że mam problem z miłością. Chyba coś ze mną nie tak, bo właściwie odpycham od siebie uczucia, nie potrafię się zaangażować, a na propozycję randki reaguję ucieczką.
Nie dalej jak zaledwie kilka dni temu, odbyłam z moim ojcem kolejną z serii rozmów na temat układania sobie życia osobistego. Ojciec uważa, że nie dobrze być samemu i że jeśli ktoś świadomie wybiera życie singla (nie na kilka lat, ale na resztę życia), tudzież ma tzw. partnera dochodzącego (coś jak kochanek/kochanka), postępuje tak z wygodnictwa i egoizmu. Możliwe, że coś jest na rzeczy, ale z drugiej jednak strony przecież bywa i tak, że tej drugiej połowy nie udaje się odnaleźć, więc w takim razie co? Związek z rozsądku, dla korzyści materialnych czy ze strachu przed samotnością...? Cholera wie.
Oczywiście rozmowa taka a nie inna wynikła stąd, że w mojej rodzinie są przypadki wiecznych singli.
Jeśli o mnie chodzi przejawiam lęk przed związkiem, wręcz obsesyjny. Być może lęk ten mam genetycznie wpasowany w swój pakiet dziedziczony po przodkach. Wiem, że związek niesie ze sobą całą masę pozytywów, ale już samo słowo "związek", nie mówiąc już o "ustatkowaniu", "małżeństwie" i innych takich, budzi we mnie skojarzenia raczej negatywne. Związek wziął się przecież od związania, bo łączy dwoje ludzi... czyli ta druga osoba wciąż będzie czegoś ode mnie chciała, domagała się, a co ze świętym spokojem i czasem dla siebie? Na samą myśl o wciąż wydzwaniającym do mnie facecie mam ochotę uciec.
Związek kojarzy mi się z tym, że ktoś będzie się domagał praw do mnie, jakbym była czyjąś własnością, przedmiotem. Przywodzi mi na myśl również uzależnienie, oplątywanie, duszenie się, rozliczanie się z własnego czasu, ograniczanie. Chyba traktuję to słowo toksycznie, więc z pewnością stąd moje takie a nie inne myślenie, co wynika z moich doświadczeń.
Próby stworzenia trwałego związku to w moim przypadku nawet nie klapa na całej linii, nawet nie porażka, ale jakaś masakra piłą mechaniczną. Nie umiem w minimalnym stopniu się zaangażować. O zakochaniu się nawet mowy nie ma choćby w myślach. Co prawda bywało, że myślałam, iż coś więcej czułam, ale były to raczej pobożne życzenia tej drugiej strony bądź mojego otoczenia, którym czasem na chwilę ulegałam, aby później ze zdwojoną siłą zaprzeć się w sobie i stwierdzić, że ta cała sytuacja albo związek ani mnie grzeje ani ziębi. Przy podejściu "co za różnica" czy "wszystko mi jedno" to jak mogę się zaangażować? Otóż nie mogę. Zresztą prawie wszystkie moje związki rozpadły się właśnie z tego powodu, z powodu braku mojego zaangażowania się. Cóż... należę do ludzi, którzy nie angażują się w projekt i dają z siebie minimalne minimum, jeśli już koniecznie muszą, kiedy im na czymś nie zależy, nie są zainteresowani, dana rzecz nie daje im satysfakcji.
Abym się zaangażowała, muszę czuć. Nie angażuję się, bo nie czuję, nawet jeśli chciałabym, to na siłę się i tak nie da. Skądś jednak te "związki" się brały. Za każdym razem wydawało mi się, że może tym razem będzie inaczej, że może coś się zmieni. I zmieniało się, ale tylko jedno - mianowicie - robiłam się coraz bardziej zblazowana i obojętna. Wiecie, na początku każdej znajomości damsko - męskiej jest fajnie, bo są same nowości, które w końcu się kończą. W moim przypadku, kiedy kończyły się nowości, a ja nie miałam czego odkrywać w facecie, nie widziałam w nim pasji, silnej i potrafiącej mnie zafascynować osobowości, zaczynałam się nudzić i było mi wszystko jedno. Po pewnym czasie facet zarzucał mi brak zaangażowania i był koniec, o ile sama wcześniej nie pozbyłam się delikwenta, kończąc jego męki u mojego boku.
Myślicie sobie, że paskuda ze mnie. Możliwe. Po prostu wcale nie wierzę w to, że miłość może mi się przydarzyć. Chciałabym wierzyć, ale nie wierzę. Tak w ogóle to się jej boję. Kiedyś myślałam, że na nią nie zasługuję, ale każdy zasługuje na miłość. Mam jakąś blokadę wewnątrz. Nie wiem, czy umiałabym kochać, dać coś z siebie. Nie potrafię się zakochać. Nie ma we mnie już tej iskry, która była kiedyś. Pamiętacie notkę o "moich" mężczyznach? To były jedyne trzy momenty, kiedy przydarzyła mi się magia. Trzy momenty, trzy historie, jedna magia.
Nie czekam. Nie myślę. Nie wiem nawet, czy chcę. Boję się.
Nie dalej jak zaledwie kilka dni temu, odbyłam z moim ojcem kolejną z serii rozmów na temat układania sobie życia osobistego. Ojciec uważa, że nie dobrze być samemu i że jeśli ktoś świadomie wybiera życie singla (nie na kilka lat, ale na resztę życia), tudzież ma tzw. partnera dochodzącego (coś jak kochanek/kochanka), postępuje tak z wygodnictwa i egoizmu. Możliwe, że coś jest na rzeczy, ale z drugiej jednak strony przecież bywa i tak, że tej drugiej połowy nie udaje się odnaleźć, więc w takim razie co? Związek z rozsądku, dla korzyści materialnych czy ze strachu przed samotnością...? Cholera wie.
Oczywiście rozmowa taka a nie inna wynikła stąd, że w mojej rodzinie są przypadki wiecznych singli.
Jeśli o mnie chodzi przejawiam lęk przed związkiem, wręcz obsesyjny. Być może lęk ten mam genetycznie wpasowany w swój pakiet dziedziczony po przodkach. Wiem, że związek niesie ze sobą całą masę pozytywów, ale już samo słowo "związek", nie mówiąc już o "ustatkowaniu", "małżeństwie" i innych takich, budzi we mnie skojarzenia raczej negatywne. Związek wziął się przecież od związania, bo łączy dwoje ludzi... czyli ta druga osoba wciąż będzie czegoś ode mnie chciała, domagała się, a co ze świętym spokojem i czasem dla siebie? Na samą myśl o wciąż wydzwaniającym do mnie facecie mam ochotę uciec.
Związek kojarzy mi się z tym, że ktoś będzie się domagał praw do mnie, jakbym była czyjąś własnością, przedmiotem. Przywodzi mi na myśl również uzależnienie, oplątywanie, duszenie się, rozliczanie się z własnego czasu, ograniczanie. Chyba traktuję to słowo toksycznie, więc z pewnością stąd moje takie a nie inne myślenie, co wynika z moich doświadczeń.
Próby stworzenia trwałego związku to w moim przypadku nawet nie klapa na całej linii, nawet nie porażka, ale jakaś masakra piłą mechaniczną. Nie umiem w minimalnym stopniu się zaangażować. O zakochaniu się nawet mowy nie ma choćby w myślach. Co prawda bywało, że myślałam, iż coś więcej czułam, ale były to raczej pobożne życzenia tej drugiej strony bądź mojego otoczenia, którym czasem na chwilę ulegałam, aby później ze zdwojoną siłą zaprzeć się w sobie i stwierdzić, że ta cała sytuacja albo związek ani mnie grzeje ani ziębi. Przy podejściu "co za różnica" czy "wszystko mi jedno" to jak mogę się zaangażować? Otóż nie mogę. Zresztą prawie wszystkie moje związki rozpadły się właśnie z tego powodu, z powodu braku mojego zaangażowania się. Cóż... należę do ludzi, którzy nie angażują się w projekt i dają z siebie minimalne minimum, jeśli już koniecznie muszą, kiedy im na czymś nie zależy, nie są zainteresowani, dana rzecz nie daje im satysfakcji.
Abym się zaangażowała, muszę czuć. Nie angażuję się, bo nie czuję, nawet jeśli chciałabym, to na siłę się i tak nie da. Skądś jednak te "związki" się brały. Za każdym razem wydawało mi się, że może tym razem będzie inaczej, że może coś się zmieni. I zmieniało się, ale tylko jedno - mianowicie - robiłam się coraz bardziej zblazowana i obojętna. Wiecie, na początku każdej znajomości damsko - męskiej jest fajnie, bo są same nowości, które w końcu się kończą. W moim przypadku, kiedy kończyły się nowości, a ja nie miałam czego odkrywać w facecie, nie widziałam w nim pasji, silnej i potrafiącej mnie zafascynować osobowości, zaczynałam się nudzić i było mi wszystko jedno. Po pewnym czasie facet zarzucał mi brak zaangażowania i był koniec, o ile sama wcześniej nie pozbyłam się delikwenta, kończąc jego męki u mojego boku.
Myślicie sobie, że paskuda ze mnie. Możliwe. Po prostu wcale nie wierzę w to, że miłość może mi się przydarzyć. Chciałabym wierzyć, ale nie wierzę. Tak w ogóle to się jej boję. Kiedyś myślałam, że na nią nie zasługuję, ale każdy zasługuje na miłość. Mam jakąś blokadę wewnątrz. Nie wiem, czy umiałabym kochać, dać coś z siebie. Nie potrafię się zakochać. Nie ma we mnie już tej iskry, która była kiedyś. Pamiętacie notkę o "moich" mężczyznach? To były jedyne trzy momenty, kiedy przydarzyła mi się magia. Trzy momenty, trzy historie, jedna magia.
Nie czekam. Nie myślę. Nie wiem nawet, czy chcę. Boję się.
Oj Czekoladko, Czekoladko. Czy trzeba oczekiwać, że zawsze będą te motyle w brzuchu? Jak rzadko się zdarza, by para starszych ludzi prowadzała sie za rączki, traktowała się z estymą i czułością. Najczęściej ludziska narzekają na siebie nawzajem, choć tkwią w związkach z różnych powodów. Myślę, że związanie się z kimś z rozsądku to wcale nie głupi pomyśł. Musi jednak być choć trochę chemii.
OdpowiedzUsuńAniu, ale chociaż na początku powinny być albo chociaż jakaś chemia, a nie że ekscytuje tylko to, że to coś nowego. Zostałam wychowana w domu, w którym już nie młodzi moi rodzice, prawie staruszkowie, darzyli się czułością, miłością i szacunkiem. Wiesz, taka miłość codzienna, ale właśnie najpiękniejsza.
OdpowiedzUsuńCo do związania się z rozsądku, to może i nie całkiem głupie, ale ja tak bym nie umiała. Zresztą jak nie ma chemii, żadnego uczucia, w pewnym momencie może pojawić się wręcz obrzydzenie kiedy zaczyna dochodzić do kontaktu fizycznego.
OdpowiedzUsuńKobiecie myślącej, niezależnej, inteligentnej, wolnej duchem, zawsze trudno znaleźć odpowiedniego partnera. Nie warto inwestować w związki bez przyszłości.
OdpowiedzUsuńMężczyźnie myślącemu, niezależnemu, inteligentnemu i wolnemu duchem, zawsze trudno znaleźć odpowiednią kobietę....
aż nagle...
spotykają się ON i ONA - oboje myślący, niezależni, inteligentni, wolni duchem:)
i są najszczęśliwsi pod słońcem ze sobą:)
Choco - ta przynudna opowiastka ma morał;)
Jak myślisz - jaki?
że wszystko ma swój czas...? madame dziś u mnie z myśleniem kiepsko, chyba ze zmęczenia... ;)
OdpowiedzUsuńhahahaha, no dobra dobra:)
OdpowiedzUsuńChcę tylko zaznaczyć, że jak zauważyłaś, wszystko ma swój czas:)...
Nie odpychasz! Ty JESZCZE nie spotkałaś tego jego...
ale spotkasz!
:)
Bardzo możliwe madame :) Jestem padnięta, dobrej nocy :)))
OdpowiedzUsuńTo ja jeszcze raz, choć nasza Czekolada już śpi. A może nie należy każdego przekreślać dopuki się go bliżej nie pozna? Przecież zdarza się, że nie zwracamy na kogoś uwagi, nie zadrży nam serce na pierwszy znak, a im dalej w znajomość tym bardziej ten ktoś na nas działa w sensie pozytywnym. I po jakims czasie stwierdzamy, że kochamy tego człowieka. Historia zna takie przypadki. Chyba, że się mylę...
OdpowiedzUsuńAniu, jasne że nie należy przekreślać nikogo na początku i może być tak, że z czasem rodzi się miłość. Ze mnie to niereformowalny dziwaczny przypadek, bo jeśli nic nie iskrzy na początku, nie czuję tzw. mrówek w żyłach (dosłownie), to i uczucia nie będzie, ale może być oczywiście fajna relacja :)
OdpowiedzUsuńA ja myślę, że ta miłość zastuka, w najmniej odpowiednim momencie i wówczas będziesz pewna i spragniona tego co ona ze sobą niesie.Pozdrawiam Marta
OdpowiedzUsuńMarta, z pewnością tak będzie, o ile nie przegapię tego stukania, o ile już nie przegapiłam, taką swoją nieczułością i niechęcią, odpychaniem. Chyba jakąś jedzeniową notkę albo muzyczną klepnę ;)
OdpowiedzUsuńWsłuchuj się uważnie a na pewno kiedyś usłyszysz to stukanie...Z czasem może nieśmiałe, niepozorne, delikatne, ale się pojawi. Miłość nawet najbardziej opornego i zalęknionego może uleczyć...trzeba tylko dać jej ku temu okazję.Marta
OdpowiedzUsuńWidzisz, to nie jest tak do końca, że wcale nie słyszę stukania, bardziej jest tak, że nie chcę go słyszeć, bo się boję; nie chciałam słyszeć, a słyszałam, bo miałam momenty strachu wręcz panicznego, a teraz...widzisz, kiedy kochana i podobno kochająca osoba krzywdzi jak najgorszy przestępca, to człowiek nie chce już więcej kochać, nie chce się nawet zakochać.... zapraszam na cz. 4 historii o Alicji...
OdpowiedzUsuń