Chyba jestem nieczuła. Albo mam serce z kamienia. Możliwe, że jedno i drugie. Albo w ogóle chodzi o coś innego. Zastanawiam się, czy ze mną wszystko w porządku. Może jednak ze mną nie jest wcale źle, tylko... No właśnie. Siedzę i myślę, i mam zagwozdkę.
Przyszła jesień, zaszeleściła swoją suknią z kolorowych liści i kasztanów, jednym dmuchnięciem rozwiała moje włosy, a wraz z jej krokami przyszły do mnie trzy wyznania miłosne. Każde inne, ale jak dla mnie, to o każde z nich za dużo. Ostatnie usłyszałam dziś wieczorem. Dzisiejsze moje odczucia nie różnią się zbytnio od dwóch poprzednich razów. Spięło mnie wewnątrz i zrodziła się we mnie chęć ucieczki. Byle jak najdalej, byle nie musieć tego słuchać, a już na pewno żeby nie odpowiadać.
Właściwe to ja nie jestem zbyt wylewną uczuciowo. Właściwie wcale nie jestem wylewna. Nie cierpię publicznej demonstracji uczuć, nie rozumiem zamieszczania zdjęć z tzw. partnerem (cokolwiek to oznacza) na naszych klasach i innych facebookach, aby wszyscy widzieli kto, z kim, gdzie i w jakiej relacji. Nie przeszkadza mi to, że ludzie się publicznie obściskują i całują w taki sposób, jakby mieli zaraz na oczach ludzi odbyć tzw. szybki numerek. Ich sprawa. Ale takie zachowanie nie jest w moim stylu. Nawet nie lubię się publicznie całować (np. powiedzmy na ulicy, dworcu, pod domem, itd.) i robię się wtedy wręcz drewniana.
Jak byłam dzieckiem i przychodzili do nas goście, przyjeżdżała rodzina, to oni w większości mieli taki wylewny sposób witania się. Nie znosiłam tego i wtedy też czułam się jak bym była z drewna. Totalny paraliż mnie ogarniał, jak mnie tak ściskali. Dlatego na dźwięk dzwonka do drzwi uciekałam i chowałam się w szafie lub za kanapą, ewentualnie w łazience i siedziałam tam tak długo aż te wylewności minęły. Później szłam do pokoju, oblekałam twarz w grzeczny uśmiech, mówiłam "dzień dobry" i pozorowałam pomaganie mamie w przynoszeniu placka, łyżeczek i innych takich. Nie wiem dlaczego, ale te wylewne powitania kojarzyły mi się ze spoufalaniem się.
Z ludźmi, z którymi jestem w dość bliskich relacjach (najbliższa rodzina, przyjaciele) witam się inaczej, okazuję im te moje uczucia sympatii, ale nie w większym gronie, raczej w cztery oczy.
Zdrewniałam ostatnio na te wyznania uczuć, bo właściwie nie wiedziałam, co mam z nimi zrobić. Wciąż nie wiem, co zrobić i nie mam pojęcia, co zrobić, gdy zdarzą się w przyszłości podobne. Gdybym jeszcze jakoś o nie zabiegała, zabiegała o ludzi, którzy je czynili w stosunku do mnie, gdybym jakoś pragnęła je usłyszeć, gdybym czekała na nie, gdybym jakoś dawała swoim zachowaniem nadzieję na więcej... Ale ja byłam szczerze miła, bo dlaczego nie być miłą, jeśli się kogoś lubi...?
Bycie miłym nie oznacza wcale miłości. Nawet pójście z kimś do łóżka nie powinno dawać nadziei na coś więcej. Miłość potrzebuje czasu, napatrzenia się dobrze na tę drugą osobę, ale to przecież zupełnie indywidualna sprawa, bo jeden potrzebuje więcej, drugi - mniej tego czasu i przypatrywania się. Miłość potrzebuje spotkania, bo jeśli ludzie nie spotkają się w tym samym czasie na jednej drodze życiowej, to nic z tego nie będzie. Mogą się minąć, popatrzeć na siebie, pobyć nawet obok siebie, ale jeśli ich drogi prowadzą w przeciwnych kierunkach, jeśli drogi idą obok siebie i nie stykają się w jakimś momencie, to nic z tego nie będzie. Życie płynie, więc nie można stać, patrzeć i czekać, sprawdzać czy za miesiąc lub dwa czasem ta osoba nie trafi na tę samą drogą i nie znajdzie się w tym samym punkcie. Takie pozostawanie w miejscu nie ma sensu według mnie, bo można stać, czekać i się nie doczekać, patrząc tylko w ten jeden punkt, podczas gdy obok na naszej drodze i w tym samym punkcie, w którym jesteśmy my, znajdzie się osoba dla nas. Tylko przez to gapienie się w coś niedostępnego, nie zauważymy jej.
Moja droga prowadzi w pewnym kierunku, ale w żadnym punkcie nie pokrywa się z drogami tych mężczyzn. Za rok czy dwa również się nie pokryje, a ja tego jestem pewna. Mam swoją drogę, są na niej odgałęzienia, pewne zależności, obwarowania i ja nie zmienię tej drogi, nie mogę, ale wcale też nie chcę. Ja nie jestem TĄ osobą dla żadnego z nich. Wiem to i czuję, ale z nimi już nie jest tak prosto. Mijamy się gdzieś. Mijają się nasze dążenia, oczekiwania i pragnienia na tę chwilę oraz na najbliższą przyszłość.
Zostawianie sobie kogoś na później, zostawianie sobie wyjścia awaryjnego, osoby na wszelki wypadek byłoby egoizmem, poza tym jest to pozbawione sensu, bo po co? Takie marnowanie życia komuś, kto mógłby je sobie ułożyć. Jeśli ludzie mają się spotkać w tym samym punkcie na jednej drodze, to i tak się spotkają, prędzej czy później, a jeśli będą tylko stać, czekać i patrzeć, swoje spotkanie z tą czy inną osobą przegapią.
Jeśli sytuacja jest jasna, to dobrze, problem można łatwo rozwiązać, bo albo się coś buduje razem, albo nie, w zależności od tego punktu zetknięcia się (jest albo i nie). A co jeśli nie wie się, co się czuje?
Tak sobie myślę, że w tych wyznaniowych sytuacjach uczuciowych ludzie liczą na wzajemność, na to, że usłyszą odpowiedź, której oczekują. Jeśli ta odpowiedź nie jest zgodna z ich oczekiwaniami... Coraz częściej wydaje mi się, że ludzie wcale nie chcą słyszeć prawdy. Wolą usłyszeć jakąś łagodną wersję odmowy albo sobie ją tak jakoś pokracznie przeinaczą, że później nadal karmią się nadzieją. Delikatnie dać kosza? Chyba nie bardzo wiem, cóż to znaczy. Mówię, co czuję, a czego nie, mówię, jak jest. Po co się oszukiwać, po co ranić jeszcze bardziej?
Wszelkie wyznania uczuciowe wprawiają mnie w niezręczność. Czuję się strasznie, gdy je słyszę. Czy nie było u mnie tych wzajemnych uczuć? Uczucia były, wielkie wyznania... Niech policzę... ze dwa razy, choć bardziej dla jakiejś prowokacji, aby sprawdzić, czego chciała druga strona, bo przejawiała niezdecydowanie totalne. Moje uczucia...? Po czynach je poznać można. Mówiąc czyny, nie mam na myśli sympatii, nawet seksu, bo to wcale nie musi oznaczać miłości. Jeśli drogi nie mają punktu wspólnego, nie widać go nawet, to życie złudną nadzieją może mieć fatalne skutki, bo nie ma miłości bez spotkania, nie ma bycia razem bez spotkania. Miłość w ciszy kwitnie, jest miłością codzienną i nie potrzebuje skandowanych wołami wyznań.
Piękny post...przeczytałem go trzykrotnie. Tak wiele jest w nim z mojego życia. Doskonale Cię rozumiem. Często płacę wysoką cenę za bycie tak po ludzku miłym i szczerym. Z natury jestem bardzo tolerancyjny, nie przeszkadzają mi styl i poglądy innych. Czasami to moje zrozumienie wprowadza mnie w poważne zawiłości...nie wiem czy ludzie aż tak bardzo spragnieni są uwagi i ciepłego słowa. To doprowadza mnie do paranoi: za każdym razem gdy kogoś poznaję pojawia się we mnie lęk, że osoba ta poczuje do mnie słabość (było tak wiele razy, bez względu na płeć), a ja będąc w niezręcznej sytuacji przy okazji dręczę się, męczę wiedząc, że cierpi, że pragnie… to nie ten punkt . W sprawie miłości w zupełności się z tobą zgadzam: nie potrzebuje ona ni blasku, ni poklasku. Jak kamień w ciszy rośnie. Pozdrawiam ciepło i serdecznie:-)
OdpowiedzUsuńA ja mam ochotę Ci zaśpiewac: "Nie bój się kochać nie, nie, nie..." to z jakiejs piosenki. Ale dobrze, ze jesteś szczera i uczciwa sama ze sobą Kochana.
OdpowiedzUsuńCo do odmowy, hmm, jednak trzeba delikatnie, acz stanowczo (a teraz cięzko mysle czy to wykonalne?;p)...
Pomysl co Ty bys czula na ich miejscu, wyznawając milosc i sluchając potem, jak ktoś odpowiada na to czymś bardzo kategorycznym. Hmm.
Widze , ze poznaliscie sie z NordBertem,fajnie, ciesze sie :)
Trzeba, a nawet warto, być szczerym, ale warto tez dawać jasne komunikaty.
Masz rację, ze milosc nie potrzebuje skandowanych wołami wyznań, kwitnie w ciszy- pięknie napisane. Z moich ostatnich (hmm!!) doswiadczeń wynika,ze milosc miedzy dwojgiem ludzi, jesli jest:) jest prosta jak konstrukcja cepa; prosta, naturalna jak oddychanie, ją się po prostu czuje.
Wydaje mi się, że większość dzieci nie lubi wylewności, obściskiwania i "obśliniania". No chyba, że przez rodziców, choć i tu bywają opory. Dlatego ja zawsze z rezerwą, nawet do bratanków. Ktoś może to odebrać jako chłód ale po co dzieci mają wcierać (czyt. wycierać) moje pocałunki?
OdpowiedzUsuńCo do tak zwanego kosza; chyba Churchill powiedział, że nawet jeśli masz zamiar kogoś zabić, nic nie stoi na przeszkodzie, żeby być uprzejmym, i wypowiadając wojnę cesarzowi Japonii podpisał "Pański uniżony sługa". Ale jak wyczuć czy ktoś nie zrozumie naszej uprzejmości opacznie jako promyka nadziei dla wyznawanych uczuć? Do niektórych trzeba twardo i stanowczo. Tyle moich przemyśleń na temat.
NordBerd dziękuję :)
OdpowiedzUsuńDobrze być rozumianą. Wiesz, ludzie naprawdę są spragnieni ciepłych słów, miłych gestów, a później zwykłą życzliwość, jakąś dobroć taką biorą za coś więcej.
A żeby było trudniej, to większość z tych ludzi, która taką życzliwość bierze za coś więcej w ogóle nie zdaje sobie sprawy z tego, że powoduje to niezręczności u tej życzliwej, chęć ucieczki, okropne męczenie się, itd.
Ja też się w takich sytuacjach okropnie męczę i zaczynam wtedy zastanawiać się, czy jest sens być w ogóle życzliwym i na ile.
Pozdrawiam ciepło :)
Czarodziejko, wiesz, ja się już nie boję, tylko mi jakoś teraz nie po drodze z miłością. Dużo rzeczy do realizacji, obowiązki własne i moja droga jest taka, a nie inna. No może mi akurat nie po drodze z tymi facetami. Ale ja przecież nie będę stała i czekała na grom z jasnego nieba ;)
OdpowiedzUsuńMasz rację, że miłość jest prosta jak konstrukcja cepa i nie ma co cudować. Jeśli jest, to się ją czuje, obopólnie.
Z tymi odmowami zawsze jest niezręcznie i ja nie bardzo umiem to robić. Mówię szczerze, choć usiłuję jakoś delikatnie, ale wiem też, że gdybym nie była szczera, to takiej osobie jeszcze większy ból bym zadała, a to by było znacznie gorsze.
Pozdrawiam, uściski :)!
Aniu, a wiesz, że to bardzo możliwe z tym obściskiwaniem i całusami u dzieci ;)
OdpowiedzUsuńMój najmłodszy siostrzeniec miewa jeszcze czasem przypływy czułości i przychodzi do mnie, aby go przytulić, to samo córa mojej przyjaciółki - czasem ma taki dzień, że przyjdzie, wdrapie mi się na kolana, przytuli się i tak sobie siedzi u mnie, czasem ściskając mnie jeszcze za szyję. Ja też tak sama z siebie nie ściskam dzieci, nie wygłaskuję, bo jeśli same chcą, to przyjdą i już ;) Ta Twoja postawa jest dobra, wcale nie chłodna. Szanujesz przestrzeń małego człowieka :)
Eh z tą uprzejmością jest tyle kłopotów. Jednak czasem zwyczajnie nie można powiedzieć dokładnie tego, co odczuwamy czy co chcemy powiedzieć (np. mdli mnie na myśl o całowaniu się z tobą, więc nic z tego nie będzie), więc uprzejmie jakoś delikatnie w miarę zgodnie z prawdą trzeba wybrnąć. A czasem trzeba dosadnie, wręcz bombę puścić i najwyżej niech się człowiek obraża, zwłaszcza jeśli nie rozumie grzecznie i miło.
Pozdrawiam ciepło :)))
czasami też lubię być wylewny, nawet jeśli się wtedy przelewam
OdpowiedzUsuńnawet jeśli się przelewasz, mówisz? Hmmm... nie, no czasem i mi się zdarza bycie wylewną, zwłaszcza jeśli kogoś z bliskich mi ludzi bardzo długo nie widzę.
OdpowiedzUsuńPozdrawiam!
napisałaś te słowa jakby wyjmując je z ust mych... oczytałem... głęboko sercem...
OdpowiedzUsuńnie powiem nic, albo nie powiem wiele, ponieważ sam zadaje sobie wielokrotnie podobne pytania i wielokrotnie na nie odpowiadam, sam sobie...
oj przypominasz mi kogoś...
bardzo bardzo...
życzliwość... w niej trzeba pamiętać o asertywności i szczerości... wtedy osoby lgnące, mają świadomość tego, że słowa płyną ze sposobu bycia po prostu dobrym człowiekiem i czasami trzeba dać do zrozumienia, że ważna jest potrzeba wolności, nie dania się omotać...
miłość do drugiego człowieka- szczera, czysta miłość- posiada już te wszystkie aspekty...
Kimonek, mówisz, że przypominam Ci kogoś? mam nadzieję, że to dobre przypomnienie, nie złe...
OdpowiedzUsuńjeśli tekst trafia do czytelnika, to ja się naprawdę bardzo bardzo cieszę :)
wiesz, czasem nawet asertywność, jasność i szczerość w tej życzliwości nie są w stanie sprawić, że ten drugi człowiek zrozumie, niestety... bo jeszcze ten człowiek musi chcieć zrozumieć.
szczera czysta miłość pewnie, że posiada :) i jest wielkim darem dla człowieka.
Pozdrawiam :)
No i zostawiłam sobie ten Twój opisany skrawek życia na porozmyślanie przed snem, a i wywiązała się nawet dyskusja w tym temacie, prowadząca do prostych wniosków,a mianowicie: "jaki materiał, takie narzędzia" ;-)
OdpowiedzUsuńDane mi było stanąć również po tej drugiej stronie, gdy nie byłam w stanie ogarnąć, ni nazwać tego, co zadziało się z moją duszą i ciałem- była to pierwsza i jedyna taka miłość. I myślę, że wyznanie jej nigdy by nie zawisło słowem poza przestrzenią mej istoty, gdyby nie pewien splot wydarzeń- Jego poczucie osamotnienia o którym zaczeliśmy rozmawiać. Pamiętam żywo ten moment, długą sekundę w której zabrakło powietrza, nieznośny łomot serca w czaszce i dreszcz na dźwięk własnego głosu. I bolesną ciszę w której zawisłam. Pamiętam Jego zatroskaną twarz i te kilka słów, których tak bardzo bałam się usłyszeć. Wychłostały mnie na wskroś, ale do końca życia będę Mu za nie wdzięczna. Nie dając złudnych nadzieji pozwoliły mi dokonać własnego wyboru, pozwoliły mi podjąć jakąkolwiek próbę uporządkowania uczuć, ostygnięcia( co w moim przypadku okazało się procesem niezwykle długotrwałym i trwającym:-) ) I myślę, że wtedy była to właściwa i jedyna droga i, jak się później okazało, prowadząca do niepojętej krainy, ale to już zupełnie inna opowieść:-)
Nieczuła?...
Myślę, że poprostu mądra i szczera, co może być również formą szacunku dla drugiego człowieka i jego uczuć. Co on z tym zrobi, jak odczyta i którą wybierze drogę, cóż, na to wpływu nie mamy:-)
Pozdrawiam Cię serdecznie i ciepło...
Sydonia, wniosek jak najbardziej trafny :)
OdpowiedzUsuńDobrze, że opisałaś też to, co czułaś, stojąc po drugiej stronie.
Nikt właściwie nie chce usłyszeć odmowy, lepiej byłoby usłyszeć coś, co daje nadzieję, ale z drugiej strony najlepsza jest szczerość.
Tylko czas upływający pokazać może, jak ta odmowa wpłynie na życie tej osoby, która jej doświadczy.
Jakiś czas temu też sama jej doświadczyłam i bardzo bardzo nie chciałam usłyszeć tych słów, ale stało się dobrze, w moim przypadku to też właściwa droga była, ponieważ ja nie byłam gotowa na uczucie. Zbyt poraniona przeszłością.
Szczerość jest chyba najmniej krzywdząca, bo daje wolność, wolność w podejmowaniu nowych decyzji.
Pozdrawiam ciepło :)
"...Kochać jest łatwo. To, można powiedzieć, jak z samochodem: wystarczy włączyć silnik, dodać gazu i wyznaczyć sobie cel podróży. Ale być kochaną to tak jak przejażdżka z kimś innym, jego samochodem. Nawet, jeśli uważasz tego kogoś za dobrego kierowcę, zawsze pozostaje ten podskórny strach, że może się pomylić, a wtedy w ułamku sekundy wystrzelicie oboje przez przednią szybę na spotkanie śmierci. Być kochaną może oznaczać największy koszmar. Bo miłość to rezygnacja z panowania nad własnym losem. A co się stanie, jeśli w połowie drogi postanowisz zawrócić albo skręcić w bok, a nie masz na to jako pasażer żadnego wpływu?"
OdpowiedzUsuń— Jonathan Carroll
Kości księżyca
Akurat przyplątał mi się ten cytat, no i oczywiste skojarzenie:-))))
Dobrej nocy
Sydonia, dziękuję za cytat :)
OdpowiedzUsuńDobrze, że mi przypomniałaś. Jak ja dawno już z Carrollem nie miałam do czynienia, chyba odnowię znajomość ;)
Pozdrawiam :)