Ciepło. Gorąco. Upalnie. Słońce praży jak szalone. Nie ma czym oddychać.
Siedziałam w piątek na kanapie, walcząc z migreną, gdy dotarła do mnie pewna bardzo smutna wiadomość. Mój dobry kumpel zginął w wypadku drogowym.
Szok. Niedowierzanie. Jak to? Jak to jest możliwe? Dlaczego on? Przecież był świetnym kierowcą... Cholera.
Życie jest kruchutkie. W jednej chwili pęknie jak bańka mydlana przebita palcem. Moment wystarczy, żeby nas już tu nie było.
Niewiele brakowało, a w piątek i mnie by już tu nie było. Ułamki sekund... Centymetry...
Los sam wybiera komu jeszcze daruje życie, a komu je zabierze.
I kiedy ja tego samego wieczoru dowiedziałam się, że mojego kumpla już nie ma, bo nie miał tyle szczęścia co ja...
Jakoś ostatnio przez moje najbliższe otoczenie przetoczyła się taka fala, w której blisko było do katastrof drogowych, różnego rodzaju wypadków na drodze, ocierania się o śmierć. Szczęście. Tylko szczęściu wszyscy moi kochani bliscy mi ludzie, w tym ON, zawdzięczają to, że nic wielkiego się nie wydarzyło. No może poza tym, że oni wszyscy dostali tak jakby jeszcze jedno życie.
Nade mną wisi chyba widmo wypadku, bo to ile razy w przeciągu tak krótkiego czasu udało mi się cudem uniknąć zderzenia z idiotami, którzy jeżdżą tak, jakby się z łańcucha zerwali i nie respektują żadnych przepisów, to wszystko to ogromne szczęście.
Długo nie doceniałam tego, że z każdej takiej sytuacji wyszłam cało i ja, i auto, a sytuacji takich miałam kilka.
Wyprzedzanie na trzeciego, prowokowanie czołówek i w ostatniej chwili zjeżdżanie na przeciwległy pas, przekraczanie prędkości o wiele kilometrów, nie upewnianie się przy ruszaniu, skręcaniu i zmianie pasów, czy nie ma na drodze innych uczestników ruchu, którym możemy zaszkodzić, itd.
Rok temu pewna pani wjechała na drodze tylko dla rowerów we mój rower, a centymetry dzieliły mnie od tego, abym została inwalidką i nigdy już na ten rower nie wsiadła. W ciągu roku uniknęłam trzech czołówek. Dwa razy prawie wjechano mi w bok auta. A ostatnio pewna blondynka, zmieniając pasy ruchu na autostradzie, nie spojrzała czy coś jedzie i prawie przodem auta wjechałaby mi w tył. Prawie, bo na szczęście zauważyłam, co idiotka robi i zdążyłam umknąć na pobocze. Za każdym razem dzieliły mnie centymetry. Poza sytuacją z rowerem, w pozostałych przypadkach w momencie zderzenia...nie miałabym szans przeżyć wypadku.
Mam chyba więcej żyć niż kot i więcej szczęścia jak rozumu.
Szczerze mówiąc, nie znoszę jeździć samochodem. Gorszy od auta, według mnie rzecz jasna, jest tylko motor. Nigdy na niego nie wsiądę, choćby nie wiem co.
Może dla niektórych, to co teraz napiszę, będzie oznaką mojej ciemnoty i zabobonności, ale... W aucie mam różaniec - wisi sobie na lusterku. Kiedy wsiadam do samochodu, robię znak krzyża i odmawiam modlitwę. Szaleństwo?
Nie wiem. Może dlatego wciąż jeszcze żyję. A może dlatego że moja chwila nie nadeszła.
Spoczywaj w pokoju drogi przyjacielu. Niech Ci do snu nucą liście drzew.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz