13 września 2009

Przez żołądek do serca?

Nie kryję się z tym, że uwielbiam dobre jedzenie. Na szczęście nie mam tak, że żyję, aby jeść, ale jem, aby żyć i dzięki temu nie miewam problemów z wagą... chyba że przestaję jeść, ale są to sytuacje, które nie zdarzają się za często. Jak większość ludzi, jem nie tylko ustami, ale i nosem oraz oczami. To, co ładnie wygląda zachęca do skosztowania, tak samo jak to, co pięknie pachnie. Przyznam, że zdarzyło mi się kilka razy jeść coś, czego zapach do przyjemnych nie należał, ale smak był wspaniały. Pamiętam swój pobyt we Francji i pyszne jedzenie. Nie mogłam sobie oczywiście odmówić próbowania różnych serów. Był taki jeden pleśniowy, nie pamiętam nazwy (w każdym razie w Polsce można go dostać jedynie w sklepach oferujących francuską żywność, a i to nie zawsze), śmierdział jak stare sztywne od brudu gnijące skarpety. Smród był niesamowity. Jadłam go z zatkanym nosem, bo inaczej się nie dało. Ale smak? To był najlepszy ser pleśniowy jaki jadłam w życiu. Jeśli ktoś nie lubi serów z pleśnią, i nie mam tu na myśli popularnych w Polsce camembert i brie, które smakiem i tak odbiegają od tych oferowanych we Francji, tylko chociażby taki roquefort, to niech się lepiej nie bierze za te przepyszne "śmiercidła". Ale ja tu nie o serach, a o śmierdzącym jedzeniu chciałam.

Miałam kiedyś takiego faceta, który bardzo powątpiewał w moje zdolności kulinarne. Nie wiem, skąd się to u niego wzięło, ale przez cały związek bardzo sceptycznie podchodził do serwowanych przeze mnie posiłków. Na ogół to się nie palę do gotowania mężczyznom, aby przypadkiem któryś za często u mnie nie bywał i nie chodził za mną, jak cień. Gotuję najczęściej dla rodziny i najbliższych przyjaciół. Tak już mam. Wracając do wyżej wspomnianego faceta, wątpił nawet w to, że umiem zrobić kisiel. Tenże męski eksponat sam nie bardzo znał się na gotowaniu. Kisiel, ziemniaki, nawet i kompot potrafił ugotować. Jednak całego obiadu do przygotowania nie powierzyłabym mu, nawet nie poprosiłabym o ugotowanie zupy. Otóż mężczyzna ten potrafił zepsuć każde mięso, każdą zupę, nawet jeśli miał to tylko podgrzać. Problem był taki, że wszystko doprawiał. Baa, gdyby spróbował jeszcze zanim dodał przyprawy, może nie byłoby tak źle, ale najpierw sypał w potrawę duże ilości soli, pieprzu, papryki (na szczęście łagodnej), oregano, bazylii, tymianku i... majeranku. Właściwie każde mięso, którym się zajął nie było mięsem w majeranku czy z majerankiem, ale było majerankiem z dodatkiem mięsa. Skutecznie na dłuższy czas obrzydził mi używanie tej przyprawy. Dobrze, że już mi przeszło i majeranek powrócił do łask. Chociaż przy takim "majerankowym mężczyźnie" pewnie udałoby się utrzymać wagę, a nawet mocno schudnąć.

Czasem zostawałam u niego na weekend i kiedyś wpadła po mnie przyjaciółka. Poszłyśmy na chwilę do kuchni, a ona mnie pyta, co tu tak brzydko pachnie. Ja jej na to, że obiad. Ona ze zdziwieniem pyta mnie, jaki obiad i że to niemożliwe, żebym ja tak go zepsuła. Pokazałam jej garnek wraz z zawartością... Stwierdziła, że wygląda jak jedzenie dla psa.
Nigdy nie powtórzyłam jej stwierdzenia autorowi tego obiadu. Choć może powinnam była..... Do dziś nie wiem, czemu to jedzenie tak śmierdziało i wolę w to nie wnikać. Wystarczyło powąchać, aby przestać być głodnym i stracić apetyt na mięso na dłuższy czas.

W każdym razie ów autor szczerze wątpił w moje umiejętności kulinarne. Zanim coś zjadł namarudził, ponarzekał, obejrzał jedzenie ze wszystkich stron, a jeśli robiłam je przy nim, nie spuszczał wzroku z moich rąk i wciąż pytał, czy aby na pewno wiem, co robię. Oczywiście, jeśli już koniecznie chciałam go czymś poczęstować, musiało to być jedzenie z polskiej kuchni, bo na inne nawet by nie spojrzał. Cóż... Taki typ.

Pamiętam, jak kiedyś piekłam drożdżówkę z kruszonką i ze śliwkami, a on akurat był u mnie. To była ostatnia rzecz, którą dałam mu do jedzenia. Narzekał przez cały czas, marudził i to tak, że zaczęłam się zastanawiać, czy mi ciasto drożdżowe wyrośnie... (Wiecie jak to z ciastem drożdżowym bywa.) Placek się udał, a kiedy się upiekł, poczęstowała go i zapytałam, czy to aż takie ohydne. A on na to, że nawet dobre. W tym momencie żałowałam, że nie zrobiłam ciasta z "wkładką" (czytaj np. z trutką na szczury), może wtedy trafiłabym przez żołądek do serca?