31 grudnia 2011

Kochani!
Wszystkiego dobrego na Nowy Rok - zdrowia, szczęścia, wszelkiej pomyślności i spełnienia.
Ściskam ciepło!

25 grudnia 2011

Świątecznie.

Kochani! 
Z okazji Świąt życzę Wam wszystkim zdrowia,
spokoju ducha, wszelkiej pomyślności, radości,
spełnienia marzeń, ciepła duchowego i miłości.
Życzę Wam, aby dobro i życzliwość bliskich Wam ludzi rozgrzały Was wewnętrznie.
Pozdrawiam was serdecznie i przytulam do serducha.
Wesołych Świąt!











 

19 grudnia 2011

Zapis goniących myśli.

Zbliżają się święta, już nawet nie wielkimi krokami, ale wręcz ogromnymi i właściwie biegiem. Nie czuję zupełnie tej atmosfery. I jakieś te święta będą byle jakie... Może gdyby chociaż spadł śnieg i przykrył tę ponurą szarość... Gdyby...

Wczoraj minęła pierwsza rocznica śmierci mojej cioci - siostry mojego ojca. Siedziałam sama w jej mieszkaniu, usiłowałam strawić wydarzenia i informacje z ostatnich dni, próbowałam stłumić mój niepokój, wciąż czułam jak mi gdzieś łzy w gardle grzęzną, dławią mnie, a z oczu płynęły dwie strużki. Pamiętam tamten dzień z zeszłego roku, ale jakby w takim zwolnionym tempie. Kolory, zapachy, smaki, odczuwanie temperatury, wszystko... kłębowisko uczuć, moje oczy, które wyrażały wszystko, bo reszta mnie była w jakimś amoku pozbawionym uczuć... Pamiętam, jak trzęsłam się w aucie, wciąż mi zimno było gdzieś w środku, duszne zadymione pomieszczenie zakładu pogrzebowego, kościół i dom pusty z pustym łóżkiem.
Na szczęście to tylko kilka obrazków, które nie przesłaniają w mojej pamięci osoby cioci. Widzę ją uśmiechniętą, radosną, opowiadającą zabawne historie ze swojego życia, energiczną, wrażliwą, ufną. Pamiętam nasze wspólne wycieczki, spacery, przygody, rozmowy. Tęsknię. Bardzo.

W nocy miałam sen o chudych ludziach, o tym, że sama schudłam. Nie, nie był to sen o anoreksji, choć początkowo tak mi się wydawało. Śniły mi się też krzesła, kolory... I gdy tak poskładałam sobie wszystko razem wyszło, że zwiastuje mi to miłość, powodzenie, realizację celów. Jeszcze może w te dwie ostatnie rzeczy byłabym skłonna uwierzyć, ale nie w tę pierwszą... kiepski żart moich snów, a może nie...

Czuję się jak chora, jakbym otumaniona była. Nie mam ochoty jeść, nawet na czekoladę nie mam ochoty. Wkrada mi się w duszę i myśli tęsknota, jest niepokój... Nie lubię nie wiedzieć, co się z ludźmi, w jakiś sposób dla mnie ważnymi, dzieje... Czuję się chora z jakiejś dziwnej niewytłumaczalnej tęsknoty.

10 grudnia 2011

20 piętro.

Noc. Miasto uśpione choć wcale nie wyglądające na senne. Jakoś nigdy go nie lubiłam. W dzień jest okropne, jakieś takie rozkapryszone, nadęte i wciąż w biegu. Nocą inne, bardziej przyjazne, bardziej znośne, bardziej bliskie, nostalgiczne, zamyślone. Tylko pod skrzydłami nocy jest dla mnie znośne. W ciemności i światłach lamp.

Nie lubię samotnych nocy w pustych pokojach, walki z bezsennością w wielkich łóżkach, zimnej wody pod prysznicem.

20 piętro. Pokój w hotelu. Za wielkim oknem miasto. Nie mogłam spać. Przeganiałam swoje koszmary, przewracając się z boku na bok, bo znów mi tak niewygodnie z własnym ciałem i znaleźć żadnej odpowiedniej pozycji do leżenia nie potrafiłam dość długo. Odsłoniłam firanę w wielkim oknie, aby móc z łóżka patrzeć na miasto, miasto pozornie żyjące 24 godziny, a tak naprawdę o tej porze głęboko śpiące, bo życie skupiło się w różnych zakamarkach, ludzie jeszcze nie przecierali zaspanych powiek, spiesząc się do pracy. Włożyłam ciepłe czarne zakolanówki, otuliłam się szlafrokiem i usiadłam przy oknie, a po chwili po prostu się położyłam i patrzyłam, patrzyłam, patrzyłam... Zapomniałam swoje myśli, bo przykryła je tęsknota, ale dzięki niej, a właściwie dzięki temu, co ją powoduje, miasto staje się bardziej znośne, tak jak pusty pokój w hotelu i wielkie zimne łóżko, choć przecież otula je ciepła kołdra, wtulająca nos w miękkie poduszki.

Leżałam zwinięta w kłębek, czekając aż rozgrzeje się moja zmarznięta dusza i patrzyłam na światła miasta, rozmyślałam o swoim życiu... życiu na chwilę... prowizorce tylko na chwilę. Inaczej chyba nie umiem. Nawet nie wiem, czy chcę. I może trochę się boję.

30 listopada 2011

Jędza.

W pewnym mieście przy ulicy X mieszkał mężczyzna. Nie wyróżniał się specjalnie wyglądem spośród innych mężczyzn, nie był ani wyjątkowo przystojny, ani wyjątkowo brzydki. Był najzupełniej zwyczajny. Jednak jeśli zaczynał z kimś rozmowę, rozmówca miał wrażenie jakby od lat się znali, jakby rozmawiał z przyjacielem. Nie było takie człowieka, który tak właśnie nie czułby się, dyskutując z owym mężczyzną. Nazywano go różnie, najczęściej Magiem, Wędrowcem. Z czasem zaczęto mówić o nim Wędrowiec-Mag. Wtedy był bardzo radosnym człowiekiem, czesto się uśmiechał. Tak było do czasu...


Na tę historię zapraszam w najbliższych dniach.


Czasem z człowieka wychodzą bardzo brzydkie cechy, bardzo brzydkie uczucia. I ze mnie też wyszły dzisiaj. Bezlitosna, bezwzględna, złośliwa, wredna, zimna, szczera bardziej niż do bólu, z wyjątkową precyzją i dokładnością egzekwująca wykonanie wszelkich obietnic. Jednym słowem - jędza. I taka bywam. Wyjątkowo. Dla wybranych. Ale na to trzeba sobie porządnie zasłużyć. To taki zimny prysznic, gdy czasem kubeł zimnej wody to zbyt mało. Kubła pomyj staram się unikać, jak tylko mogę. To ostateczność.

28 listopada 2011

Dwa tygodnie.

Ażurowe koronki drzew, jezioro zmarszczone jak skórka jabłka albo twarz czy dłonie staruszki... Spoglądam przez okno na gałęzie, które mocują się z wiatrem, grzeję zmarznięte dłonie kubkiem gorącej herbaty.

Tęsknota i łzy ściskające gardło. Samotność nocą. Złość. Żal. Ból. Strach. Bezsenne noce bardziej jeszcze snu pozbawione, bez chwili na spokojny oddech, z lękiem schowanym pod poduszką i w szafie.

Nigdy nie przypuszczałam, że tak bardzo związana jestem z ojcem. Z drżeniem serca pilnowałam jego oddechu, siedząc noc w noc przy jego łóżku. Z niego cień i ze mnie cień. Dwa cienie. Zmęczone. Boję się, że z następnym kryzysem nie damy już sobie rady, że może być ostatnim. Życie na kredyt, wyrok odroczony, a ja paradoksalnie choć go akceptuję, nie chcę się z pogodzić z tym, że nadejdzie taki dzień, który będzie ostatnim.

Najcenniejszą rzeczą, którą obdarzył mnie ojciec jest jego zaufanie. Otworzył się przede mną tak, jak przed nikim. Otworzył serce, duszę, opowiedział o sprawach, uczuciach, zdarzeniach, wspomnieniach, którymi z nikim się nie dzielił, choć mógł. A ja zdałam sobie sprawę z tego, jak bardzo oboje jesteśmy do siebie podobni... To po nim mam samotność w duszy i smutek w oczach. Ale po nim mam też siłę, wrażliwość.

Nie wiem, co przyniesie dzień jutrzejszy, tydzień kolejny czy miesiąc, ale cieszę się z każdej kolejnej darowanej chwili i mam cichutką nadzieję, że jeszcze spora garść wspólnych chwil nam została. Cicho... cichutko... jak skrzydła motyla chwile piękne, cenniejsze niż złoto szczere... zbieram perły łez szczęścia, zanim zbierać zacznę te smutkiem się mieniące.

14 listopada 2011

Związek. Związkiem. O związku. W związku ze związkiem.

Związek. Powiązanie. Forma relacji, reakcji między dwoma (lub więcej) podmiotami, przedmiotami, itp.

Szczerze mówiąc, nie lubię tego słowa. Może dlatego że gdzieś w mózgu wytwarzają mi się takie oto skojarzenia:
związek---->przywiązanie
przywiązanie--->przyzwyczajenie
przyzwyczajenie---->zniewolenie
Pomijając zawartość wewnętrzną mojego rozumowania dochodzę do czegoś takiego:
związek=zniewolenie

Myślenie moje może okazać się błędne albo i nie.

Pewne jest jedno - nie potrafię stworzyć trwałego związku innego niż przyjaźń.

Wkurzają mnie podchody znajomych, rodziny, czemu ja nie mam jeszcze męża. A ja się tylko pytam - a powinnam?! I zaczynają się pytania i odpowiedzi w stylu...
- nie, nie jestem lesbijką
- nie, nie potrzebuję terapii
- nie, nie mam problemu z akceptacją siebie
- nie, miałam dobry wzorzec we własnej rodzinie
- itd.
Po czym słyszę te same frazesy... pokochaj siebie, poznaj siebie, pomyśl o tym czego oczekujesz, postaw na wiarę i Bóg Ci ześle męża (w sklepie go kupi, w fabryce zamówi czy może z wystawi na aukcji na allegro), nie pakuj się pochopnie w związki, przestań być taką egoistką, jak możesz odrzucać kogoś kto cię kocha, itd.

Fakt, bywam szorstka w obejściu, cynizm, ironia nie są mi obce, czasem można by stwierdzić, że jestem wręcz zimna, nieczuła i niewrażliwa. Zwyczajnie nie mam ochoty męczyć siebie i kogoś tylko po to, żeby kogoś mieć, z kimś być, bo tak trzeba, odbierać komuś i samej sobie szansę na szczęśliwe udane życie...

Jak miałam 19 lat myślałam trochę inaczej. Inne też trochę miałam pragnienia i nadzieje. Z wiekiem zmieniłam się ja, zmieniło się moje życie, postrzeganie.

Nie raz i nie dwa pisałam o tej swojej związkowej przypadłości. Ja po prostu nie mogę być z kimś w kim nie potrafię się zakochać, kogo nie jestem w stanie pokochać. Nie przemawia do mnie coś w stylu spróbuj i się przekonasz, bo to nie działa. Rodzi niepotrzebne żale, pretensje i nadzieje w drugiej osobie, a ja jestem sfrustrowana, wkurzona, zwłaszcza na siebie.

Chcesz być ze mną? Nie licz na miłość, nie licz nawet na bliskość, nie licz, że będę z tobą na zawsze, bo pewnego dnia obudzisz się, a mnie nie będzie i nie będziesz wiedzieć, kiedy wrócę i czy w ogóle. Człowieka się bierze w pakiecie. A w moim jest moja samotność, niecierpliwość, depresja, nadwrażliwość, szorstkość, chłód, ogień i woda. Jeśli we mnie rodzi się miłość i kiedy rodzić się zaczyna, staje się nie do zniesienia i nie do uniesienia, jej cena jest zbyt wysoka, abym pochopnie i siłą próbowała ją wzbudzić, zmusić się do niej albo tworzyć namiastkę jak sieć pajęczą, która mnie oplącze i udusi, jak bluszcz pnący się po pniu drzewa, by drzewo w końcu zdusić w swoim uścisku.

13 listopada 2011

Tylko po co... ;)

Listopadowa pogoda za oknem. Wreszcie mogę swobodnie otulać się miękkimi wartswami ubrań, zawijać się w tkaniny, nosić ciepłe swetry na cienkich sukienkach, wkładać rajstopy w intesywnych nasyconych kolorach... Latem ubierałabym się najchętniej tylko na czarno, ale to średnio praktyczne zwłaszcza gdy słonko grzeje jak oszalałe. Za to jesień, zimę i przedwiośnie przechodziłabym w intensywnych kolorach czasem tylko ubierając się cała w czerń. Nawet moje buty, które noszę zimą czyli martensy (inne nadają się tylko do wyglądania, nie do tego, aby było mi sucho i ciepło) są żółte. W sumie powinnam pomyśleć poważnie o zakupie nowych... najchętniej znów widziałabym w mojej szafie żółte... a najlepiej by było mieć jeszcze i czarne, co by czasem nie musieć narażać się na krzywe spojrzenia ludzi gdy przy dużym mrozie np. wybieram się na ślub lub pogrzeb... przydałyby się czarne, bo żółte budzą chyba zbyt wiele kontrowersji, a ja nie mam ochoty marznąć w kozakach, które mają tak cienkie podeszwy jak moje japonki.

Spaliła mi się suszarka. Suszę sobie włosy, a raczej usiłuję do ładu doprowadzić mokrą pofalowaną szopę pomarańczowego czegoś, aby przypominało włosy, aż tu nagle suszarka wypuszcza z siebie dymek, charcze i to by było na tyle. Zaryzykowałam ponowne włączenie... i dobrze, że miałam na tyle rozumu, aby ją wyłączyć, odłączyć od prądu i poczekać aż przestygnie, i dym przestanie z niej ulatywać... bo chwila dłużej i zapaliłaby się... a pewnie i do pożaru daleko by nie było. Dobrze, że to nie była ta moja bardziej lubiana suszarka, bo trafiłby mnie chyba szlag. Na dworze było tylko 0.5 stopnia na plusie, więc z mokrą głową nawet w czapce wyjść nie mogłam, a czekać przez 3 godziny aż mi wyschną włosy... też odpadało. Przypomniałam sobie, że w G. powinna być gdzieś jeszcze jakaś stara bardzo suszarka, która jakimś cudem jeszcze ocalała chyba tylko dlatego że nie powinno się takich rzeczy na śmietnik wynosić i ja w szale porządkowania jej nie wyniosłam. I bardzo dobrze. Suszyłam tym reliktem włosy przez 15! minut zamiast przez 3, ale cel osiągnęłam. Tylko że, żeby to cholera, będę musiała znowu wozić ze sobą suszarkę. A miało być tak pięknie... Chyba potrzebuję większej torebki.

Zdecydowanie potrzebuję większej torebki. Najlepsza byłaby taka, która zmieściłaby też laptopa... Laptop jak laptop, a co z resztą rzeczy, z upchaniem których i tak jest kłopot... Pomijając standardowe rzeczy typu portfel, telefon, klucze (żeby to jedne), słuchawki, długopis, ołówek, kalendarz, chusteczki, lusterko, szczotkę do włosów i kosmetyczkę wraz z przyległościami, które się w niej nie mieszczą... w torebce mam zwykle:
- wodę mineralną
- zestaw lekomana pierwszej i nawet nie pierwszej potrzeby
- zapalniczkę i zapałki chociaż nie palę
- scyzoryk
- okulary przecisłoneczne i parasol (obie rzeczy zawsze i niezależnie od pogody)
- książkę, którą akurat czytam (pech chce że czasem są cholernie grube i w sztywnej oprawie albo w niestandardowym formacie)
- coś z odzieży w zależności od pogody
- mnóstwo różnych koniecznych mi papierów
- od niedawna znowu nóż
- i jeszcze sporo by się znalazło, ale może zamilczę.

Bywało, że czasem w zależności od potrzeb, nosiłam w niej, oprócz innych rzeczy:
- narzędzia i to wcale nie takie lekkie - młotek, klucze i inne takie
- cegłę, a nawet miałam kiedyś dwie
- worek gipsu
- 30 m liny
- opakowanie długich świec i reflektor
- chochlę i garnek (ale to w takiej bawełnianej, w którą wchodzą rzeczy w różnym kształcie)
- dwa kartony z butami...
Nosiłabym i inne rzeczy, gdyby się tylko zmieściły.

Suszarka już mi się nie zmieści. Fakt, że nie codzienie, ale ze dwa razy w tygodniu, ale nie zmienia to faktu, że większa torebka zaczyna być mi konieczna... Poza tym przyda się, jeśli znowu po drodze będę robić zakupy... ;)

Potrafię wyjść tylko z małą kopertówką... w sumie.

Stałam dziś sobie przy oknie, patrząc jak mgła obejmuje ramionami całą okolicę. Budynki wyglądały jak własne cienie, a po chwili zostały widoczne były tylko zarysy z wnętrzem wypełnionym szarym oddechem mgły. I tylko gdzieś w chmurach w nieba połowie ślad słońca widać było... smugę jakby z malinowego musu... I tak mi się nasunęło myśli kilka... do których czas najwyższy było przyznać się przed samą sobą. Do tego co lubię, co mi zupełnie nie odpowiada, czego pragnę, a co mam totalnie gdzieś. Ale o tym innym razem.

6 listopada 2011

Dyniowo.

Ostatnio pokusiłam się o zrobienie ciasta dyniowego (zdjęcie było bodajże dwie notki temu), które jest taką małą wariacją na temat ciasta marchewkowego. Oczywiście nie byłabym sobą, gdybym nie wypróbowała na sobie innych słodkości z dynią, jak choćby dwóch innych wariantów ciasta dyniowego czy musów dyniowych (np. dyniowo-gruszkowego z migdałami albo dyniowo-pomarańczowego z goździkami i cynamonem).
Poniżej przepis na ciasto dyniowe (wariacja marchewkowa).

składniki:
3 jaja
1 szklanka cukru
cukier waniliowy
2 szklanki dyni startej na tarce jarzynowej (tej o dużych oczkach)
1 i 1/2 szklanki mąki pszennej
2 łyżki mąki ziemniaczanej
łyżeczka proszku do pieczenia
łyżeczka sody oczyszczonej
2/3 szklanki oleju
łyżeczka cynamony
po 1/3 łyżeczki: kardamonu, suszonego imbiru, gałki muszkatołowej i mielonych goździków


Jajka utrzeć mikserem wraz z cukrem i cukrem waniliowym na puszystą masę (zrobi się biała). Następnie dalej ucierać, dodając stopniowo olej. Chwilę miksujemy i na masę przesiewamy obie mąki, proszek i sodę. Ucieramy jakieś 3-4 minuty. Następnie dodajemy cynamom i pozostałe przyprawy, chwilę ucieramy, aby dobrze się wmieszały. Na koniec dodajemy dynię i wszystko delikatnie mieszamy łyżką, najlepiej drewnianą, aby wszystkie składniki dobrze się połączyły.

Ciasto przekładamy do formy (przepis jest na małą formę - może być keksówka, mała tortownica albo prawie kwadratowa blaszka - taka połowa standardowej blachy) wysmarowanej masłem i obsypanej bułką tartą. Pieczemy w piekarniku nagrzanym do 190 stopni przez 40-50 minut. Ja sprawdzam patyczkiem czy już jest gotowe, żeby nie przesuszyć.

Ciasto można polać lukrem albo posypać cukrem pudrem. Można je podawać z którymś z wariantów musu dyniowego ;)
Smacznego!

30 października 2011

...

Zastanawiam się poważnie nad dalszym sensem prowadzenia tego miejsca i w ogóle nad całą moją bytnością w tej wirtualnej przestrzeni. Nie mam swojego miejsca w życiu i tu zaczynam się czuć nie na miejscu. Muszę się czas jakiś zastanowić nad tym, co dalej, co zrobię ze swoim życiem i co zrobię z tym miejscem.

24 października 2011

Dynia z gruszkami.

od lat niezmiennie
na pustej kartce
słów szukam

rozglądam się za nitkami atramentu
za znakami schowanymi w tej bieli
jak pokój za firanką

ciąg liter
alfabet
bez znaczeń
zbyt pełny
pękaty myślami

jak kowal kuję
myśli
zdarzenia
pragnienia

wiem że nie będą wieczne
zdumchnie je niczym ziarnka piasku wiatr
by spłynęły wraz z kroplą wody

--------------------------


Cisza.
Bez słów.
Bez znaków.
Niema.
Głucha.
Ślepa.
Cisza.

Nawet liście nie drżą na wietrze.
Tylko cienie drzew wyciągają swoje nagie macki gałęzi.

W kuchni smaki wnikają w ściany.
Warzywna paleta barw pachnie jesienią.
Zbolałe ciało próbuję nakarmić.
Wypełnić zapachem.

Ale straciłam apetyt.
Z tęsknoty.
-----------------------------------

 
 



mleczny mus z gruszek z cytrynową nutą


ciasto dyniowe
ciasto dyniowe  z musem gruszkowo-dyniowym


zupa dyniowa


Dynia i gruszki zapędziły mnie w weekend do kuchni. Nie mogłam się powstrzymać, nie mogłam walczyć ze sobą i jakoś tak wyszło, że niedzielę spędziłam głównie na kuchennych zmaganiach. Może to nawet lepiej, tym bardziej że za oknem o godzinie 10.30 było 0! stopni. Mgły tańczyły na horyzoncie, a koło południa jakby postanowiły zbliżyć się i pożreć znacznie więcej widoku za oknem. Sobota była przyjemna, słoneczna i chyba tylko dzięki temu zapędziłam samą siebie do gruntownych porządków. Nie oszczędziłam nawet firanki na drzwiach łazienkowych. A dziś mój ojczulek kochany przekonał się sam z siebie do zupy dyniowej i placka dyniowego. Nie, to nie moja zasługa, tylko tej smacznej, cudownie pomarańczowej, delikatnej dyni. 

Jednego roku miałam okazję spędzić kilka dni w tzw. letnim domku (nawiasem mówiąc można w nim spokojnie też zimą przebywać i się nie zmarznie) rodziców mojej koleżanki. Ona nie miała kłopotów ze snem. Za to ja spałam maksymalnie po dwie godziny, bo więcej jakoś nie mogłam. Gdy na dworze było jeszcze ciemno, wychodziłam o jesiennym poranku z domku i szłam najpierw na grzyby, a potem pomedytować sobie koło pola dyń. Nie mogłam się na nie napatrzeć. Mogłabym tak godzinami tam sobie siedzieć.

Muszę po prostu muszę utrwalić tę dynię na zimę, bo z czego będę robić dyniowe przysmaki??? Jeszcze w kolejce czeka chlebek dyniowy, ciasto z puree z dyni, suflet dyniowy, zapiekanka z dyni... Gruszkom też się nie upiekło.


20 października 2011

Pudding chlebowo-maślany.

Prosty, chlebowo-maślany, gorący. Jedna łyżka przegnała moje smutki. Żałuję, że nie mam bardziej pojemnego żołądka, bo zjadłabym cały. Sama. Uwielbiam taki gorący, gdy muszę dmuchać nań, aby sobie ust i języka nie poparzyć. 

składniki:
6 kromek białego pieczywa (używam pszennego chleba foremkowego) - kroimy je na trójkąty
masło - tyle, aby wysmarować nim ceramiczną (!) żaroodporną formę oraz posmarować kromki z obu stron
300 ml mleka
150 ml śmietanki 36%
3 jaja
5 łyżek cukru
pół laski wanilii (przecinamy na pół, wyjmujemy nasionka, resztę możemy zostawić i wykorzystać np. do ciasteczek korzennych, budyniu, czegokolwiek)
opcjonalnie:
gałka muszkatołowa
łyżka cukru trzcinowego

Ceramiczną formę smarujemy masłem. Na dnie układamy posmarowane masłem trójkąty chleba (nie bawię się w odcinanie skórek). Posypujemy je rodzynkami. Następnie układamy kolejną warstwę chleba, ktorą również posypujemy rodzynkami. 

Do wysokiego naczynia wbijamy jaja, dodajemy mleko, cukier, śmietankę i ziarenka wanilii. Wszystko ubijamy dobrze na jednolitą masę. Wystarczy dłuższa chwila miksowania mikserem. Masą zalewamy chleb. Możemy go lekko przycisnąć palcami, żeby dobrze nasiąknął. Odstawiamy na jakieś 10 minut. Opcjonalnie, przed włożeniem do piekarnika, możemy posypać gałką muszkatołową i cukrem trzcinowym. Wstawiamy do nagrzanego (dlatego ceramiczna forma a nie szklana, szklaną moglibyśmy wyciągać w kawałeczkach) do 180 stopni piekarnika. Pieczemy około 30-40 minut, aż pudding się zetnie i zrumieni. Podajemy na gorąco.

Pudding jest bardzo sycący i naprawdę niewiele go trzeba, aby się nim najeść. 
 
 
  
 

Spotkanie.

Jesień. Wieczory chłodne, chłodne poranki. Czapka, chustka, rękawiczki... nawet kalosze wystawiły swoje nosy gotowe do dreptania po kałużach i błocie. Tylko jakoś ja nie mam ochoty na jesień, na zimę. Schowałabym się pod kołdrą utkaną ze snów i marzeń zapomnianych, tęsknotą otuliłabym, się jak kocem, zagubiłabym się w mgłach porannych, spacerujących na horyzoncie każdego ranka...

Na równi boję się właściwie dwóch rzeczy, które związane są ze sobą - pierwsza to miłość, a druga to strach przed tym, że gdy śmierć rozdzieli mnie z bliskimi (czy oni odejdą na drugą stronę mostu czy ja), więcej ich już nie zobaczę, a to ostatnie pożegnanie ostatnim będzie, ostatecznym. Nic tu nie pomoże wiara, religie i ludzkie gadanie, uspokajanie, że śmierć nie jest końcem, że jest początkiem. Dla mnie jest jednym i drugim. Tylko że wciąż nie wiem, czego jest początkiem i co tak naprawdę stracę, co zyskam przechodząc przed drzwi śmierci. 

Zawsze wydawało mi się, że łatwiej jest znieść śmierć, jeśli się nie kocha, jeśli nie ma tych uczuć, jeśli nie ma nawet nici sympatii, a jest chłód, obojętność... Żeby śmierć była ulgą, a nie bólem, żeby duszy nie rozdzierała. Choć wydaje mi się, że może być tym wszystkim jednocześnie... zwłaszcza gdy bliski nam człowiek cierpi z bólu, choroba wyniszcza organizm... 

Choć każdego dnia się boję, że więcej mogę nie zobaczyć już bliskich mi ludzi - rodziny, przyjaciół, znajomych, że nie usłyszę ich głosu, że więcej razem się nie pośmiejemy, nawet się nie pokłócimy, to jednak wciąż mam nadzieję, że śmierć to tylko drzwi, przez które przejść trzeba, aby się spotkać znowu.

Zawsze gdy czarne myśli oplątują moją głowę jak pajęczyna, a strach zmienia się w wielkiego pająka, który chciałby mnie schrupać w całości, dobre jedzenie pomaga, a przy tej pogodzie za oknem - to najlepiej jak jest ciepłe i pachnące, a najlepiej już w ogóle żeby to był pudding. Pudding ma moc odganiania wszelkich smutków, strachów, a jak się go człowiek nawącha, zje kawałek, to od razu mu się lepiej zrobi i cieplej... także tam w środku... zmarznięta dusza się ogrzeje.

15 października 2011

Wieczory z księżycem.

krople deszczu wspomnień
wsiąkają w skórę
rozpływając się łez strugami
ze źródeł gór zielonych

Księżyc wędrujący po ciemnym nocnym niebie dotrzymuje mi towarzystwa. Zagląda w moje okna, obserwując kuchenne czary, czasem widzi mnie z książką albo pogrążoną w pracy. Późnymi wieczorami i nocą, gdy wracam do domu, maszerując pustymi ulicami, oświetla mi drogę jak latarnia.

A oto efekty dzisiejszego wieczoru z księżycem:


 rozmaryn, tymianek, cytryna, imbir, gruszka...


 wariacja szarlotkowa



ciasto:
15 płaskich łyżek mąki przesiać przez sito do miski
dodać szczyptę soli
dodać 75 g masła
powyższe składniki wyrobić palcami jakby się kruszonkę robiło
żeby przypominało bułkę tartą
następnie dodać 2 łyżki zmielonych migdałów i tyle zimnej wody 
aby połączyć wszystkie składniki
zagniatamy ciasto którym wylepiamy małą blaszkę (okragłą, kwadratową)
i wstawiamy na 30 minut do lodówki
wierzch ciasta przykrywam folią spożywczą aby nie wysychało

nadzienie:
3 jabłka (użyłam boskopów) kroimy na kawałki
1 gruszkę kroimy w drobną kostkę
wrzucamy owoce do garnka
dodajemy sok z 1 cytryny, trochę wody
dodajemy 4 łyżki brązowego cukru oraz cynamon do smaku
gotujemy, żeby owoce zmiękły, ale aby się nie rozpadły
w trakcie gotowania dodajemy łyżkę masła
jeżeli wyjdzie nam za gęste trzeba dodać wody
jeżeli będzie zbyt rzadkie można zagęścić łyżką lub dwiema mąki ziemniaczanej
gotowe nadzienie studzimy

kruszonka:
8 łyżek mąki
1,5 łyżki brązowego cukru i 1,5 łyżki białego cukru
25 g masła
z podanych składników robimy kruszonkę
wyrabiamy palcami aby uzyskać fakturę bułki tartej

Piekarnik nagrzewamy do 190 stopni. Ciasto wyciągamy z lodówki, nakłuwamy widelcem. 
Pieczemy 20 minut.
Następnie wyjmujemy ciasto, rozkładamy na nim nadzienie, posypujemy kruszonką.
Pieczemy jeszcze 20-30 minut, aż kruszonka lekko się zrumieni.

8 października 2011

Przyjaciółka.

Czuję, że tracę serce do pisania. 

Staczam się, upadam coraz niżej, w końcu trzasnę o dno, ale chyba i to mnie nie otrzeźwi, nie obudzi z letargu, w który zapadam.
Łapie mnie znieczulica. Na wszystko. Ból igra ze mną. 

Ciężar niewykrzyczanych tajemnic, sekretów z dna duszy, ciąży mi jak kamień u szyi, ciężar, który nie może być wypowiedziany... Powiesz i przestaje to być tajemnicą. 
Zaczynam dochodzić do perfekcji we własnym masochizmie. Znęcam się sama nad sobą. 

Mam ochotę powiedzieć, że pierdolę to wszystko, zabieram zabawki i spadam na koniec świata, na mój koniec świata - jakaś Alaska albo Nowa Zelandia, albo gdzie mnie oczy poniosą. 
Czemu życie, jeśli już przypomina film, musi przypominać kiepski film, kiepski żart, a nie może być sceną z komedii romatycznej albo filmu muzycznego z happy endem?

Od lat nastu szarpię się z moją przyjaciółką depresją, wcale nie sezonową. Chwyci mnie swoimi łapskami za gardło, w węzeł zwiąże mi duszę, a ja się miotam. Nie jestem ani odważna, ani dzielna, ani silna. Nie ma odwagi, żeby żyć, ale nie mam jej też, aby ze sobą skończyć. Marzenia dawno schowałam na dnie szuflady. Pokryły się kurzem, a ja nawet ich już nie pamiętam. Czasem patrzę na siebie w lustrze i zastanawiam się, czy to ta sama osoba, która potrafi się śmiać, żartować, wymyślać najróżniejsze głupoty. Nauczyłam się z nią żyć, ale nie mogę jej znieść. 

Czekolada, ćwiczenia, a raczej katowanie się nimi kilka razy w tygodniu, muzyka i łączenie smaków to moje lekarstwo. Jak na razie jedyne. Na szczęście skuteczne :)

7 października 2011

Coolturalnie.

Jest środek nocy. Spać nie chce mi się wcale, leżeć i udawać, że odpoczywam tym bardziej nie, więc postanowiłam trochę pogrzebać w kompie i w moich płytach. Oczywiście po krótkiej chwili coś wygrzebałam i po prostu nie mogę się oprzeć. Słucham, słucham i wciąż mi mało, jakbym była totalnie wygłodniała, ale chyba tego mi właśnie było trzeba.

Jest taka płyta, która posiada białą okładkę, a na tejże okładce znajduje się banan. Mam na myśli pierwszą płytę the Velvet Underground nagraną wraz z aktorką i wokalistką Nico, która dołączyła do zespołu (Lou Reed, John Cale, Sterling Morrison, Maureen Tucker) na prośbę Andy'ego  Warhola, który był producentem płyty (choć faktycznie produkcją zajmował się Tom Wilson). 
Moja przygoda z tą płytą zaczęła się dopiero na studiach i to jakoś przypadkiem, gdy płyta wysunęła się ze stojaka w domu mojej koleżanki. Złapałam płytę tuż nad podłogą i spytałam, czy mogę ją pożyczyć. Poniżej kilka kawałków, które bardzo bardzo lubię.



 




 


Deszcz szumiał za oknem, a ja słuchałam the Velvet Underground. I jak to zwykle bywa, gdy ich słucham, musiałam włączyć sobie również the Raveonettes - duński duet, który tworzą Sune Rose Wagner i Sharin Foo. Działają od 2001 roku. W ich muzyce można dosłuchać się wpływów między innymi wspomnianego powyżej Velvet Underground. 
Trafiłam na nich dzięki pewnej znajomej, z którą zgadałyśmy się przy okazji Warhola, jakiejś wystawy. Zeszło nam na muzykę i Velvet Underground, a ona stwierdziła, że koniecznie powinnam posłuchać Raveonettes i powinno mi się spodobać. I spodobało się tak bardzo, że przez pewien czas katowałam na okrągło, zamęczając wszystkich wokół, a gdy komputer był łaskaw połknąć mi ich płytę, z desperacją wydzierałam ją z niego. 
Poniżej kilka utworów. Trochę nie mogłam się zdecydować, które wrzucić. Najbardziej jednak lubię "Love in a Trashcan", którego mogę słuchać w kółko i śpiewam na całe gardło. 
















Poniżej jeszcze dwa zupełnie inne kawałki, które wlazły mi do głowy i jak nie wrzucę, to się chyba nie uwolnię ;)







6 października 2011

KPR i ja.

Ze mną jest naprawdę coś nie tak. Zbyt miła, zbyt wyrozumiała, zbyt tolerancyjna... i przyciągam desperatów, psycholi, nieodpowiednich, niezdecydowanych, beznadziejnych facetów. Randki w ciemno to już totalny dramat i więcej się chyba już nie dam namówić. Rzygam już pierwszymi randkami, spotkaniami, jakkolwiek by tego nie nazwać (lecz mylić nie należy z normalnymi przyjacielsko-towarzyskimi spotkaniami, które w przeciwieństwie do tych pierwszych pokazują, że po tym świecie chodzą naprawdę świetni ludzie).

Patrzę w lustro i wnioski, które mi się nasuwają, nie napawają mnie optymizmem.
Jeśli facet przychodzi na spotkanie wstawiony albo nie zna umiaru...
Jeśli robi sobie ze spotkania terapię i wywleka swoje wnętrze na drugą stronę...
Jeśli tak pcha się z łapami, że nie ma gdzie już uciec z krzesłem i jedyne co można zrobić to udać się do łazienki, a później zwiać...
Jeśli wciąż gada o sobie, snuje różne wizje, wspomnienia, nie dając dojść do słowa, bo na monomosylabach się kończy, to jestem bez szans z jego ego i jedyne co mogę, a wcale mnie to nie interesuje, trwać w niemym zachwycie, od czasu do czasu okraszanym zachwytu okrzykami...
Jeśli potrafi się tylko puszyć na wszystkie strony, chwalić autem, kasą i tym co tam ma jeszcze albo narzeka na wszystko i na wszystkich, bo wszyscy są winni jego nieszczęściu...
Jeśli opowiada o swoich byłych ze szczegółami, po czym pyta, dlaczego tamta czy inna go zostawiła...


Ale to tylko jedna strona medalu w malutkim najczęściej powtarzającym się wycinku. Jeśli nawet jest dość normalnie, może trochę niekonwencjonalnie, miło rzekłabym, to koniec końców... bo ja:
a)jestem brzydka
b)jestem nudna
c)jestem za głupia/za mądra
d)nie jestem opalona
e)nie biegam 24h w minimum 10 cm szpilkach
f)nie jestem plastikową lalką
g)nie ubieram się tak, że wszystko mi widać albo przynajmniej znaczną część
h)jestem zbyt miła
i)jestem zbyt otwarta
j)mój smutek zawsze ze mnie gdzieś tam wąską strużką wypłynie i nie da się go schować, choć skaczę po tej walizce mojej duszy siłą całą, a i tak zawsze coś wystaje
k)mam zbyt wygórowane oczekiwania (chcę względnej normalności)
l)nie mam długich włosów i nie mam ochoty ich mieć
ł)ich kolor też mam w tej chwili nieodpowiedni
m)jestem rozczarowująca przy bliższym poznaniu

Zaczynam czuć się jak idiotka, gdy idę na kolejne spotkanie.

Od moich kilku kolegów usłyszałam ostatnio, że oni chcieliby spotykać się z jakąś fajną, miłą, inteligentną dziewczyną, że wkurzają ich sztuczne zrobione panienki, które inteligencję zawdzięczają "encyklopedii google", traktują ich jak bankomat, a oni robią za dodatek do tego, co posiadają. Mówię im tylko, że sami są sobie winni, bo się za nimi oglądają, latają, a potem zaskoczenie. Tyle tylko, że może o taką, dla której to wszystko, co mają, byłoby tylko dodatkiem do nich, musieliby się bardziej postarać, bardziej wysilić, nachodzić...

Czy nie można by tak przejść od razu do drugiej randki z pominięciem pierwszej?

3 października 2011

Gitara i kuchenne zmagania.

Miałam kiedyś gitarę. Właściwie to miałam kilka gitar. Teraz została mi już tylko jedna. Moja ulubiona akustyczna, którą ciągałam ze sobą w różne miejsca Polski. "Mili" koledzy uwielbiali szantażować mnie tym, że poprzecinają mi nożyczkami struny i to wcale nie dlatego że nędznie rzępoliłam (a nie rzępoliłam), a dlatego chyba, aby zwrócić na siebie uwagę. Wtedy też, o czym mało kto wie, o ile w ogóle ktoś, spoza zainteresowanych i zaangażowanych osobiście, wie, posiadałam czas pewien gitarę elektryczną. Hałasowałam sobie z kolegami i nazywaliśmy to muzyką. Wyglądałam wówczas zupełnie inaczej. Na pewno bardziej przypominałam osobę, która o grze ma jakieś pojęcie i zewnętrznie nawet do nich pasowałam. 
 
Gdy zmagałam się w kuchni z szybkim i trochę mniej szybkim jedzeniem (zdjęcia poniżej), w sensie poświęcenia czasu na przygotowanie, to jakoś mi się na gitarowe tęsknoty zebrało. Pomyślałam nawet, że mogłabym sprawić sobie nowego elektryka. Tylko gdzie i z kim ja bym grała? Bo w domu to prędzej bym ogłuchła od grania ze słuchawkami na uszach niż bym się nagrała do upojenia. Bez słuchawek... sąsiedzi by oszaleli. I to wcale nie z radości. Hmmm... mogłabym grać z facetami i byłoby fajnie, tylko pewnie na pierwszy rzut oka nie wzbudziłabym zaufania, aprobaty i w ogóle. Przyszłaby taka panienka w pantofelkach, porządnie ubrana... 
 
Jak na razie wyciągnęłam nowy komplet strun, które zamierzam wymienić, aby moje palce przypomniały sobie, jak to było kiedyś, jak bardzo były rozciągnięte, szybkie, jak potrafiły wydobywać dźwięki. 
 
 
 
tymianek
 to oczywiście wspomniany już wcześniej makaron
właściwie to nic nadzwyczajnego ani skomplikowanego
jednak jest pyszne

składniki:
1 średniej wielkości czerwona papryka (przekrawamy na pół, wyjmujemy nasiona, odcinamy ogonek)
i pieczemy w piekarniku (180-200 stopni) ok. 20-30 minut, aż papryka zrobi się miękka, z wierzchu skórka zacznie ciemnieć; wówczas paprykę wyciągamy, chwilę studzimy, obieramy ze skórki i kroimi na paseczki (taką paprykę lubię też dodawać do sałatek)

pół średniej cebuli - kroimy w drobną kostkę
2 ząbki czosnku (starte na drobnej tarce)
świeży imbir pokrojony na zapałkę (jakaś łyżka-dwie tak skrojonego imbiru)
2 łyżki oliwy
łyżka koncentratu pomidorowego
kilka gałązek tymianku
sok z cytryny (2 łyżki)
sól do smaku

Na oliwę wrzucamy cebulę, czosnek, imbir. Smażymy kilka minut aż cebula porządnie się zeszkli, imbir zmięknie. Następnie dodajemy odrobinę wody, sok z cytryny, koncentrat, tymianek i paprykę. Mieszamy wszystko, 2-3 minuty gotujemy, doprawiamy solą do smaku. Dodajemy ugotowany makaron (szczerze mówiąc to każdy się nadaje i ja tu stosuję zasadę co kto lubi albo co mam w szafce), mieszamy i możemy jeść.


Poniżej coś, co bardzo lubię w wydaniu domowym - smak, zapach i ulubione składniki.

27 września 2011

Duet idealny.

Jedzenie dobre jest. Dlatego ja totalnie nie rozumiem jakichś diet paskudnych, do których ludzie się zmuszają, choć wcale nie muszą. Przecież jedzenie jest niesamowitą przyjemnością. Dzisiaj byłam z siostrą zakupić dużą ilość wrzosów. Nie byłabym sobą, gdybym nie zrobiła przeglądu roślinek w ogrodnictwie. Dział z ziołami nie mógł umknąć mojej uwadze. Tymianek. Uwielbiam. Od zawsze. Ten z balkonu już zjedzony, a nowy jeszcze mi nie zdążył urosnąć, więc nie mogłam się oprzeć. Cudowna roślinka.

Czemu żaden facet do tej pory nie dał mi, zamiast ciętych kwiatów, które za dni kilka zwiędną, doniczki z ziołami? I nie mam tu na myśli jakiejś nędzy z supermarketu. Zioła nie dość że ładnie wyglądają, są jakby nie było rośliną (w doniczce robią za roślinę doniczkową), pachną upajająco i można je w kuchni wykorzystać.

Gdy tylko zanurzyłam nos w drobnych tymiankowych listkach, przypomniałam sobie o papryce, którą mam w lodówce. Pieczona papryka, tymianek, imbir plus makaron wraz z kilkoma dodatkowymi składnikami stworzyły przepyszne danie i to właściwie bez soli (zaledwie kilka kryształków). Żałuję tylko, że było go tak mało, ale gdyby było go więcej, to moje kubki smakowe by tak nie wariowały na samo wspomnienie. Uwielbiam pieczoną paprykę. Aksamitna, miękka, delikatna i słodka. Rozpływa się. Do tego tymianek. Duet idealny.

Dać mi pełną spiżarnię, wpuścić mnie do kuchni i będę totalnie szczęśliwa. Dlatego myślę, że w Hong Kongu też by mi się podobało. Na razie musi mi wystarczyć własna kuchnia, ale to i tak bardzo wiele.

25 września 2011

Coolturalnie i koszmar pierwszej randki.

Siedziałam dzisiaj z przyjaciółką w jednej z naszych ulubionych kawiarni. Miałyśmy iść tylko na film, ale właściwie nie mogłyśmy się nagadać. Dzięki niej udało mi się też spławić szybko pewnego pana z pierwszej randki. 

miejsce: gorzej być nie może
czas: 18 minut
facet: pokurcz i totalna masakra
Nie byłoby tak tragicznie, gdyby nie otwierał ust, choć z perspektywy czasu sądzę, że to i tak by mu nie pomogło, ponieważ chwilę wcześniej do mnie dzwonił, a przez telefon ma tak drażniący głos (dużo bardziej niż na żywo, może dlatego że w telefonie to tylko głos...?), że telefon musiałam aż od ucha odsunąć, aby jakoś to znieść i od razu się nie rozłączyć. W sumie spotkałam się bardziej z grzeczności, co by nie robić z gęby cholewy, ponieważ po tym telefonie czułam, że to będzie klapa. 

Jak już wspomniałam kilka notek wcześniej... jeśli drażni mnie głos (na żywo czy w telefonie to bez znaczenia), to nic z tego nie będzie. Poza tym to, że zgodziłam się umówić, nie znaczy, że jak podaję rękę na powitanie, można ją trzymać, głaskać i tak dalej. Poza tym facet tak się odstawił... a buty, które włożył powiedziały mi tylko tyle, że "NIEEEEE! Ratuj się kto może!"

Po 18 minutach, zadzwoniłam do przyjaciółki z prośbą, aby zamówiła mi kawę, bo za chwilę jestem. Kawa, pyszne ciasto z karmelem i dżemem z czarnej porzeczki... pychota. 

Wracałam do domu, słuchając Jeffa Buckleya i chciało mi się płakać. Jeff Buckley, syn muzyka Tima Buckleya, urodził się 17 listopada 1966 roku. Jego pierwsza płyta EP została wydana w grudniu 1993 roku. Zawiera nagrania z małej kawiarnii z East Village w Nowym Jorku, w której Jeff śpiewał, akompaniując sobie na gitarze elektrycznej. Zmarł tragicznie (utonął) 29 maja 1997 roku w Memphis.







to była pierwsza piosenka Jeffa z którą się zetknęłam
















to mogliby puścić na moim pogrzebie ale koniecznie w tej wersji, choć to cover
(w oryginale oczywiście Bob Dylan)

kolejny cover
(w oryginale Leonard Cohen)



zdjęcie pochodzi ze strony: http://smellslikealternative.blogspot.com


Pomyślałam sobie, że na mój Poznań moimi oczami mogłaby spojrzeć tylko jedna osoba. Mogłabym zabrać ją na spacer i właściwie nie musiałabym mówić nic. Wiedziałabym, że rozumie i że czuje to samo, co ja. 

Tylko że to niemożliwe. 

24 września 2011

Kuchenne zmagania.

Tarta z figami i ricottą... nocna pizza... i chyba zrobię jeszcze jedną. Zjadłam pół tabliczki z orzechami i wcale nie pomogło mi. Więcej nie wcisnę, bo mi za słodko, za to mogłabym gotować i piec aż by mi sił oraz pomysłów zabrakło. To już trwa około tygodnia i z każdym dniem jest gorzej. W zeszły weekend wyprodukowałam tyle jedzenia, że trzeba było część zamrozić. Teraz na szczęście mam ograniczony dostęp do produktów i zużywam to, co jest w lodówce i w szafkach. Jak  (jeśli nie przebywam z ludźmi) gotuję lub siedzę z nosem w przepisach, tudzież oglądam jakiś program o gotowaniu, to nie wymyślam sobie od różnych, wynajdując przy tym i wyolbrzymiając własne wady oraz beznadziejstwo. Kuchnia jest świetna na złość, na smutek, na tęsknotę, na radość też. 

Poniżej prezentuję dzisiejszy efekt. Zdjęcia takie se, bo mi słońce już się kładło spać. Stwierdziłam, że kruche świetnie się nadaje nie tylko pod tę tartę, ale i pod tartę ze szpinakiem i w ogóle pod tarty z warzywami. Jest pyszne. A składa się tylko z mąki, soli, masła, migdałów i wody. 
 
 

21 września 2011

Coolturalnie czyli słów kilka...

Erykah Badu, właściwie Erica Abi Wright, urodziła się 26 lutego 1971 roku w Dallas w Teksasie (USA). Ta niziutka (niewiele ponad 1.50 m), utalentowana, piękna kobieta urzekła mnie swym głosem dawno. Dokładnie pamiętam chwilę, kiedy pierwszy raz usłyszałam, jak śpiewa. Było lato, wakacje, słońce grzało niemiłosiernie, a ja usiłowałam wcisnąć w siebie bardzo spóźnione śniadanie gdzieś koło południa. Siedziałam w pokoju, oglądając telewizję (od niedawna dostępna kablówka...). Specjalnie jakoś nic ciekawego nie było, jak to w wakacje, więc zaczęłam od niechcenia oglądać program po angielsku. Traf chciał, że na tym samym kanale chwilę później leciała Oprah Winfrey, może nie tyle Oprah, co jej program ;) Gościem u niej była właśnie Erykah, a na zakończenie programu był jej występ. Usłyszałam, oszalałam, pokochałam. I pierwsze co zrobiłam po wysłuchaniu, zapisałam sobie na kartce, którą powiesiłam nad biurkiem, że powinnam się zaopatrzyć w jej muzykę. 

Do dziś pamiętam takie pewne zdarzenie z osobą pani Badu związane. Siedziałam sobie na huśtawce, machałam nogami i rozmawiałam z moimi kumplami. Jeden z nich usiłował uchodzić za znawcę muzyki i nurtów wszelakich w niej. Ów kumpel bardzo starał się mi udowodnić, że panią Badu to ja sobie wymyśliłam. Ze śmiechu prawie spadłam z tej huśtawki.
Poniżej trochę muzyki i zdjęć. Zapraszam serdecznie do posłuchania.


 
 
 
 
On & On
Love Of My Life


Call Tyrone


Bag Lady


You Got Me
z The Roots
Apple Tree

Window Seat


Danger


Orange Moon


zdjęcia zamieszczone w tej notce pochodzą ze strony www.erykah-badu.com