24 sierpnia 2014

O niemieckim i zaskakującym życiu.

Poległam. Tak generalnie. Praca mnie pokonała. Zwłaszcza we wtorkowy i środowy wieczór. Jak policzyłam czas, o której we wtorek wieczorem skończyłam pracę i o której w środę rano ją zaczęłam... Wyszło aż 9 godzin i 15 minut przerwy. W środę i czwartek podpierałam oczy zapałkami, ziewając co chwila, ale dałam radę. A czemu miałabym nie dać, prawda? Noszę teraz dumnie siniaki na ramionach, bo przecież dzielnie poradziłam sobie z setkami kartonów. Cud jakiś, że nie były ciężkie i do 30 kilo im brakowało sporo. Wówczas zamiast kartonów, to na paletach leżałabym ja. W piątek jak zwykle postanowiono mnie nauczyć czegoś nowego, bo piątek bez nowości piątkiem straconym. Na szczęście mówiono już do mnie w jakiś normalny sposób, czyli po holendersku, odpuszczając sobie wymuszanie na mnie zrozumienia niemieckiego. 

Mój niemiecki to więcej niż masakra. Jak się wysilę, nawet rozumiem dosyć dosyć, za to nie mówię wcale w tym języku, a wszelkie próby nauczenia mnie go, dały marne rezultaty. Czasem mam naprawdę już dość, bo ile można powtarzać, że ja po niemiecku nie gadam. Gdy odpowiadam po holendersku, te osoby usilnie pokazują, że mnie nie rozumieją i nie będą po holendersku ze mną gadać. Tyle tylko, że pracujemy jak by nie było w Holandii... Może powinnam na złość przejść na francuski, to może znalazłyby się ze 3 osoby, które by mnie zrozumiały. Skoro ja, pracując z Niemcami, wysilać się muszę, to inni też niech się wysilają, a co. Czasem odnoszę wrażenie, że wielu Niemcom wydaje się, że nie muszą znać innych języków i w ogóle jest to totalnie zbędna rzecz, za to ci, którzy po niemiecku nie mówią, są dziwni. Wciąż spotykam się ze zdziwionymi spojrzeniami, że nie mówię w języku naszych sąsiadów. Nie mówię i kropka. Póki co 4 języki mi wystarczą, a kolejny, który chcę poznać... kolejny... w sumie trzy kolejne... z czego żaden nie jest i nie będzie niemieckim. Prędzej kozę nauczy się latać niż wpoi mi się znajomość niemieckiego. 

Choć właściwie, jak się człowiek chce z drugim człowiekiem dogadać, to się dogada, a przynajmniej będzie próbował i nie ważne jakiej narodowości jest ten ktoś. Wszystko zależy od naszej dobrej woli. Z koleżanką Czeszką rozmawiamy czasem w czterech czy pięciu językach. Ona do mnie po czesku, po niemiecku, ja do niej po polsku, po holendersku i angielsku. Z jedną Niemką też dajemy radę - ona po niemiecku i po rosyjsku, a ja że jestem to pokolenie, co się już rosyjskiego nie uczyło w szkole, to po polsku, po holendersku i troszkę po rosyjsku. Można? Można.

Kiedy prawie nie mówiłam po holendersku, też dawało radę się dogadać z niektórymi osobami, ale tylko z tymi, które tego chciały i były otwarte na porozumienie. 

Ktoś mi powiedział, że mam podobno łatwość uczenia się obcych języków. Ja jakoś tego nie widzę. Może dlatego że wiem, ile czasu poświęcam na to, aby jednak jakoś się porozumiewać. Czasem tak mi się plącze język, że mówię do niektórych w nieodpowiednich językach. Bywa śmiesznie. Nadal łatwiej mi się przekłada holenderski na angielski lub francuski, ale z polskim zrobiłam postępy i szukam odpowiednich znaczeń, choć czasem bywa kłopot. Znam znaczenie słowa, ale nijak nie potrafię znaleźć polskiego odpowiednika. 

Po tym tygodniu mam tak wielką głowę od języków obcych i jestem pewna, że zanim umrę, jeszcze kilka poznam. Może trzeba mi było tłumaczem zostać. Zdecydowanie minęłam się z powołaniem ;)

A przy tym wszystkim zapomniałam wspomnieć, że zamieniłam jednego faceta na drugiego i że ten nowy, choć w sumie już nie taki nowy ;), ma niesamowity zapach. Tak pachnie dla mnie dom i poczucie bezpieczeństwa. Wczoraj poczyniłam to odkrycie, że on z tym swoim zapachem wpisuje się w zapachy mojego rodzinnego domu, w jego filary... Szok kolejny. A do bycia Polakiem mu bardzo daleko. Pewnie tak daleko, jak mi do bycia ciemnoskórą kobietą. Życie bywa przewrotne i bardzo zaskakujące.