16 stycznia 2012

Przewalcowana.

Czuję się tak, jakby mnie walec rozjechał. Fizycznie i psychicznie. Nie mam siły egzystować poza łóżkiem. Dzisiejsza poranna wizja wyjścia z domu i dowleczenia się do mojej lekarki do przychodzi po trzech dniach bezskutecznej walki z gorączką, kaszlem i totalnym rozkładem, była straszna. Wizja zmuszenia siebie do zakupów żywnościowych (na sam widok jedzenia zbiera mi się na wymioty) w drodze powrotnej i do prac domowych była znacznie gorsza. Zrealizowałam zamierzenia tylko siłą woli, bo ciało... szkoda gadać. Przedwczoraj w nocy miałam ochotę umrzeć, tak mi to coś, co się przyplątało, dało w kość. Piję jak smok i właściwie tylko piję. Ale mam zachcianki jedzeniowe, tylko że gdybym miała je spełnić, nic by z tego nie wyszło, bo zrobiłoby mi się niedobrze na sam widok jedzenia.

Do tego popołudniowa dobra informacja przepleciona złą.
Wnioski:
- będziesz musiała znowu poradzić sobie sama;
- znowu wysłuchasz miliona obietnic, zapewnień, a i tak zostaniesz sama, wyprówając sobie żyły;
- dziękuj Bogu, losowi czy czemuś tam za odpowiedni moment na chorobę (żaden i tak nie jest dobry);
- módl się, żeby ojciec tego nie złapał, bo wszyscy wokół powiedzą, że go zabiłaś (ostatnia infekcja w jego życiu a ty go zaraziłaś);
- i jeszcze kilka, których przytaczać nie będę, bo wciąż udaję sama przed sobą, że wcale do nich nie doszłam, że ich po prostu nie ma.

Weekend jakoś przeżyłam chyba tylko dzięki muzyce i rozmowom z M. Jak się człowiek uśmiecha, od razu lepiej się czuje. Tylko ja chyba powinnam tak 24 h. A na razie musi mi wystarczyć ciepłe picie w ogromnych ilościach, łóżko i kojące dźwięki.