30 kwietnia 2015

Czerwona rzeka.

Jakiś czas temu przeczytałam pewien komentarz pod tekstem o kobietach. Był to komentarz mężczyzny. W wielkim skrócie - chodziło w nim o to, że kobiety nie powinny mieć żadnych urlopów macierzyńskich, żadnych zwolnień w czasie ciąży, żadnych dotacji na dziecko, bo same są sobie winne, że są kobietami, a skoro nogi rozkładały, to niech cierpią albo się dobrze zastanowią zanim to zrobią, bo w końcu mamy przecież równouprawnienie... czyż nie?
 
Najpierw coś się we mnie zagotowało. Trafił mnie szlag. No jasna cholera by to wzięła. Później natomiast zrobiło mi się okropnie smutno. Ciekawe czy o swojej mamie ten facet też tak brzydko mówi? W końcu ona mu dała życie.
 
Równouprawnienie równouprawnieniem, ale nadal to jedynie kobiety (przypadki zmian całościowych i częściowych pomijam) mają menstruację, zachodzą w ciążę i rodzą dzieci, i żaden facet się za to w ogóle nie łapie.
 
Do tego jeszcze cała masa słów poparcia w komentarzach dla pomysłów cofnięcia się o ponad 100 lat w rozwoju i powrotu kobiet do kuchni, domów oraz odebrania praw kobietom. Nikt mi nie wmówi, że żyjemy w świecie równouprawnienia, bo tego równouprawnienia nie ma. 
 
Mieszkam w kraju, w którym społeczeństwo ma bzika na punkcie równouprawnienia i działań przeciwko dyskryminacji, a dyskryminacja jak była, tak i jest. Czy jakiś system, prawa, przepisy zmienią to? Jakoś mi się nie wydaje. Fakt, bywa sto razy gorzej niż tutaj. Bywa i lepiej. Utopia jest jednak niemożliwa. 
 
O czymś takim jak seirikyuuka, czyli mówiąc najprościej chodzi o urlop fizjologiczny (menstruacyjny) przysługujący Japonkom, można tylko pomarzyć tu w Polsce i w Europie. Seirikyuuka funkcjonuje w Japonii od 1947 roku i nie określa konkretnie liczby dni tego urlopu. Prawo do niego mają kobiety, które cierpią z bólu i/lub obfitych menstruacji w tym czasie oraz dla pań, dla których sama praca jest szkodliwa dla ich ciała w czasie menstruacji (np. nasila krwawienia).
 
Nie tylko w Japonii kobiety mają możliwość wzięcia wolnego w czasie menstruacji. Podobną możliwość przewiduje prawo Korei Południowej, Indonezji, Tajwanu. Z egzekwowaniem tego prawa przez pracodawców bywa różnie. Kiedy w 2006 roku w Korei Południowej to prawo było zagrożone, około pięć tysięcy pań poszło do sądu. Oczywiście nie jest to tak, że w każdym z krajów, które posiadają takie prawo można wziąć urlop na całość menstruacji, czasem jest to jeden dzień, czasem dwa, czasem kilka dni w roku. Z mojego punktu widzenia, taka możliwość bywa czasem zbawienna. Wiadomo, że każda z pań różnie przechodzi przez ten czas, a poza tym nie zawsze każda nasza menstruacja jest taka sama. Jak tu się skupić na pracy, gdy w głowie tylko... przeciekłam? Nie przeciekłam? 
 
Pamiętam taki jeden tydzień w mojej poprzedniej pracy. Jedna po drugiej miałyśmy problemy z menstruacją. Wielokrotnie bywało tak, że ta która miała podpaskę czy tampon była zbawieniem dla tej, której się zapas w torebce skończył... bo wzięła za mało. Do tego bieganie do toalety, bóle, środki przeciwbólowe... No cały taki tydzień, że nie było dnia, aby któraś nie prosiła o prochy, środki higieniczne, o zastąpienie przy pracy, bo biegiem trzeba było lecieć do toalety. W głowie tylko myśli, aby wytrzymać do końca pracy, jak najszybciej wrócić do domu, umyć się i położyć. 
 
A wiecie jak to jest, jak człowiek stoi w kilkunastogodzinnym korku, bus czy auto się nie przesuwa lub ledwie co, w okolicy ani krzaczka, ani rowu, a o toalecie można pomarzyć, a do tego współpasażerowie... I jak tu wykonać manipulacje higieniczne? Okropnie to żenujące i trudne, gdy jedyną zasłoną jest kurtka, a wszyscy gapią się na to, co robisz, zastanawiając się, czemu się zasłaniasz.
 
Jakiś czas temu pojawił się na ten temat artykuł w "Newsweek" w dziale styl życia. Właściwie artykuł jest w większości przedrukiem zeszłorocznego z amerykańskiego "Slate". W artykule, oprócz informacji, które znalazłam w "Slate" przeczytałam też, że wprowadzenie takiego urlopu dla kobiet byłoby stratą pieniędzy dla firm, ponadto stanowiłoby powód do zwolnienia lub do tego, aby nie zatrudniać kobiet, itd. itd. A jeśli kobieta w taki trudny dzień, większość czas poświęci na wizyty w toalecie zamiast na pracę, to firma pieniędzy nie traci? Wychodzi na to samo albo prawie na to samo. 
 
Wiecie co mnie najbardziej wkurza w mnóstwie komentarzy? Ich ton. Zarówno kobiet, jak i mężczyzn. Chciałyście równouprawnienia to macie.
 
"A jak by te złe feministki wywalczyły takie prawo dla was, to byście były zwalnianie. Na własne życzenie." 
 
"No przecież jak mężczyznę bolą plecy od dźwigania w pracy, to też powinien mieć wolne." 
 
"Dawniej kobiety siedziały w domu. Chciałyście do pracy, to teraz macie." 
 
Jesteśmy egoistkami, które w sytuacji wielkiego cierpienia, mają czelność egoistycznie pomyśleć o sobie. Mamy czelność myśleć o sobie o swoim komforcie, gdy zwijamy się bólu, a między naszymi nogami płynie czerwona rzeka, jak woda z okręconego kranu. Mamy czelność myśleć o sobie, gdy chodzimy przez kilka miesięcy z dodatkowymi kilogramami na brzuchu, które wymuszają na naszym ciele przyjmowanie nienaturalnych pozycji. Mamy czelność myśleć o sobie, o swojej waginie, o swojej edukacji, o karierze i o wszystkim innym, co jest z nami związane. Mamy czelność w ogóle myśleć.

Gdyby mężczyźni doświadczali tego, co miliony kobiet każdego miesiąca, sprawa wyglądałaby zupełnie inaczej. 

Dziękować Bogu, że na tym świecie są jeszcze męskie jednostki, które szanują żeńskie jednostki i nie zapominają o tym, że to przez kobietę zostali urodzeni. Chwała im za to.

20 kwietnia 2015

List z Holandii.

Usiadłam na krześle. Pomachałam nogami. Położyłam się na łóżku. Popatrzyłam w skośny sufit mojego holenderskiego mieszkania. Jak mnie to wszystko wkurza. Jak mnie to cholernie wkurza, że muszę się męczyć z otaczającą rzeczywistością. Czy nie może być tak zwyczajnie nudno i normalnie? Jestem ostatnio poirytowana drogą, która wciąż mniej czeka. Końca nie widać. 
 
W życiu bym nie pomyślała, że znając trzy języki, w sumie cztery jeśli doliczyć jeden martwy, będę się znowu uczyć kolejnego, twierdząc, że na tym piątym nie poprzestanę. Rozum to ja chyba już dawno straciłam. Dobrze, że mam jeszcze trochę mojej sztucznej inteligencji, bo resztki naturalnej same by rady nie dały. Ostatnio jednak dowiedziałam się, że i głowy nie posiadam. No tę to akurat wiem, gdzie i w jaki sposób zgubiłam. Kiedy poznałam pewnego pana, moja głowa poszła sobie na spacer i rzadko kiedy mnie odwiedza.
 
Nie ma takiej opcji, abym wróciła do Polski. Bywają dni, że miotam się okrutnie, bo wcale nie jest różowo, ani nawet kolorowo, tylko raczej szaro-buro (co jest i tak sto razy lepsze niż wszystkie odcienie czerni), choć czasem pojawia się tęcza i tylko ona daje mi nadzieję na to, że życie nabierze jakichś innych barw, tak na długo, może kiedyś na zawsze. Mogłoby chociaż na początek akwarelę zacząć przypominać. Sama kiedyś wyglądałam jak taki portrecik akwarelowy. Ostatnio znów zrobiłam się bardziej wyrazista. 
 
Usiadłam na progu na balkonie. Grzałam się w słońcu, obserwując błękitne wiosenne niebo. Fiołki na moim balkonie przecudnie pachną. Jest mi błogo. Jest mi tak dobrze, jak wtedy gdy lato spędzałam w rodzinnym domu, w którym mama krzątała się po kuchni albo doglądała kwiatów, a tato siedział przy stole pokrytym mapami, książkami, zapiskami. Jak było mi przyjemnie, jak spokojnie. 
 
I choć tu zmagam się codziennie z szarą trudną rzeczywistością, walcząc o lepszą przyszłość, czasem o jakąkolwiek przyszłość, uwielbiam ten kraj. Wiecie za co? Za spokój, który mnie tu wypełnia. Za to, że gdy świeci tu słońce, przepełnia mnie takie samo uczucie, jak wtedy w moim rodzinnym domu, gdy rodzice żyli. Uwielbiam ten kraj za to, że przyjął mnie, gdy moja ojczyzna miała mnie głęboko gdzieś. Uwielbiam ten kraj za nadzieję, która tu się obudziła. I jeszcze za to, że leczy moją chorą duszę i uratował mnie przed popełnieniem najgorszego głupstwa w życiu (Depresja o mało mnie w Polsce nie zabiła.).

14 kwietnia 2015

Wirtualne oswajanie.

Wirtualny świat... Dawno bardzo dawno temu kiedy wirtualny świat przybył do Polski, byłam nim zachwycona. Nie tylko ja tak miałam. Godziny rozmów ze znajomymi i z nieznajomymi z różnych zakątków świata. Miliony znaków zapisanych po polsku, po angielsku i po francusku. Rozmowy o życiu i o pierdołach. Flirty. Przyjaźnie, zauroczenia, fascynacje. Tylko w tym wszystkim nie zapominało się o jednym - że najważniejszy jest człowiek. 
 
Dzisiaj ten świat jest zupełnie innym miejscem. Zrobiło się z niego jedno wielkie bagno. Tzw. internauci szydzą ze wszystkich i wszystkiego, a już najbardziej z ludzkich niedoskonałości. W sieci lądują filmiki promujące ludzką głupotę w różnej postaci. Ile to razy już widziałam, gdy coś się gdzieś działo, ludzie zamiast pomóc, wyciągali swoje wypasione telefony, robili zdjęcia, kręcili filmiki, żeby później wrzucić to do sieci. Nie tak dawno na Wyspach głośno było na podobny temat. Czworo dzieci topiło się w morzu, dwie matki je ratowały, a ludzie kręcili zajście, zamiast pomóc. Czy te dzieci topiły się z winy matek czy nie, nie było najważniejsze w momencie tragedii, bo najważniejsze powinno być uratowanie im ich żyć, a nie "upamiętnianie" po to, aby wrzucić to do sieci. 
 
Oczywiście internet pełen jest wszelkich akcji pomocowych i jest to piękne, tylko wciąż jest to medium, za którego pomocą w bardzo szybki i prosty sposób można zrobić ludziom krzywdę. 
 
Kiedyś ten wirtualny świat oswoiłam, a później stał się dla mnie wrogi, dziki, przerażający. Stopniowo zaczęłam z niego znikać. Teraz oswajam go na nowo. Inaczej. To tylko medium. Jedynie pośrednik, który nie zastąpi mi kontaktów z drugim człowiekiem. Tak jak nie zrobi tego telefon. Zamiast siedzieć w wolnym czasie z nosem w komputerze czy smartfonie, wolę spotkać się z ludźmi, zwyczajnie pogadać, pospacerować, napić się kawy czy czegoś innego. 
 
W pewnym momencie straciłam też jakąkolwiek umiejętność kontaktu z ludźmi przez bloga. Cóż miałabym powiedzieć? Co miałabym Wam przekazać? Wiodę zwyczajne nudne życie okraszone zwykłymi ludzkimi problemami. I wiecie co? Jest pięknie choć tkwimy w tym porąbanym świecie, który czasem przypomina krzywe zwierciadło. 
 
Kiedyś potrzebowałam tego świata, aby przetrwać, a dziś... oswajam go jak starego przyjaciela. I w końcu przestałam zabierać się do niego jak pies do jeża ;)