27 marca 2014

Jak cię widzą, tak cię piszą.

Czy wszystko zależy od pierwszego wrażenia? Czy nasze życie uczuciowe i przyszłość zależy od tego, jakie wrażenie robimy na innych ludziach? Jak sprostać wyobrażeniu o nas, które rodzi się w głowie drugiej osoby, która jeszcze nas nie zna? 

Nasza logika i zdrowy rozsądek nijak się mają do tych kilku pierwszych sekund emocjonalnego postrzegania i budzenia skojarzeń. 

Czy opłaca się udawać, aby wywrzeć dobre pierwsze wrażenie? 

Któregoś popołudnia wybrałam się z Aną Lisą na zakupy. Akurat nie miałam nic do roboty, więc dałam się namówić. Ana miała następnego wieczoru randkę w ciemno z jakimś facetem, z którym umówili ją znajomi. Choć nie miała zielonego pojęcia o tym, z kim wysyłają ją na randkę, bardzo chciała, zrobić na nim jak najlepsze wrażenie. Wybrała sukienkę, pończochy i przerzuciła się na dział z bielizną. Czekając, aż AL coś wybierze, z nudów przeglądałam bieliznę wyszczuplającą. 

AL: Kup sobie koniecznie!

CzG: Myślisz, że jest mi to potrzebne? Do modelki mi daleko, ale majtki ściągające?

AL: Wiesz jak to poprawia figurę?

CzG: Nnnnoooo....

AL: Włożysz takie coś i od razu masz jeden rozmiar mniej, no i faceci będą się za tobą oglądać.

CzG: I tak się oglądają, przeważnie gapiąc się na moje cycki. A jak widzisz, nie ma tu bielizny, która zmniejszyłaby tę część mojego ciała. 

Ana Lisa nie dawała za wygraną...

AL: Ale zobacz, jak to talię wyszczupla i brzuch spłaszcza!

CzG: Wynalazek niezły, ale jak się rozbiorę do naga i tak będzie widać wszystkie mankamenty. Zresztą jakoś ciężko mi sobie wyobrazić na własnym ciele gacie w stylu Bridget Jones. Wolę moje koronki. Poza tym gdyby mój facet zobaczyłby mnie w czymś takim zabiłby mnie śmiechem. 

Czy wygląd ma aż takie znaczenie? Czy czyste pachnące ciało, czyste i wyprasowane ubrania dopasowane do figury to zbyt mało? Czy trzeba wpisywać się w panujący kanon piękna, bo inaczej nie ma się szans na rynku uczuć? 

Dobra, może wygląd się nie jest najważniejszy, ale nie można powiedzieć, że się nie liczy. Co wiemy o osobie, którą dopiero co spotkaliśmy? Zanim wypowiemy jakiekolwiek słowa, oczy już zrobią sondę, którą w ciągu kilku seksund mózg podsumuje. 

Tylko o co tak naprawdę chodzi z tym wyglądem? 

Zależy kto, czego pożąda. Czego szuka i oczekuje. 

Wiem jedno, jakkolwiek by się nie wyglądało, kiedy nasza postawa jest wyprostowana, a nie jakoś pokracznie pogarbiona, jak byśmy chcieli schować się przed całym światem, kiedy włosy nie zasłaniają naszej twarzy, na której zamiast podkówki gości uśmiech, to działa na naszą korzyść i nabija nam punkty niezależnie od reszty. W każdym razie nie zaszkodzi prać ubrań i dbać o higienę, bo nie ma nic gorszego jak np. pranie spodni kiedy te prawie same stoją w kącie czy też wycieranie się niepranym od miesięcy ręcznikiem, który cuchnie zgnilizną. 

I jeszcze jedno. Wrednemu charakterowi na długo nie pomogą majtki ściągające, figura modelki, czy mięście jak u sportowca. Triada platońska nie bardzo się sprawdza w życiu, jeśli piękno zewnętrzne wiązać będziemy z dobrem i prawdą, zakładając, że jeśli człowiek jest piękny, będzie również dobry. Natomiast jeśli wyjdziemy w drugą stronę - od prawdy i dobra, to dojdziemy i do piękna, tyle że wewnętrznego. Jednakże cóż nam po wewnętrznym pięknie, jeśli w ustach i myślach innych będziemy spasionymi świniami, workami na kości, pokrakami, brzydactwami? 

Szukamy miłości. Tęsknimy do niej. Aby ją znaleźć, niektórzy gotowi są na wszelkie eksperymenty z własnym wyglądem, z ciałem, aby zwyczajnie się podobać drugiej osobie.

Pierwsze wrażenie? I owszem. Jednak pamiętajmy, że czasem bywa zawodne. A na rynku uczuć, szukając miłości...? Gdy tak o tym myślę, przypomina mi się jedna z piosenek pani Jones. Przyjemnego słuchania!



19 marca 2014

Kiepski seks.

Czym mierzy się dobry związek? Czy można mieć dobry seks i kiepski związek? Albo kiepski seks i dobry związek? Albo też dobry związek z kiepskim seksem i drugi w tym samym czasie, tyle że kiepski, ale z dobrym seksem? Czy można mierzyć związek ilością przeżytych orgazmów? 

A może to zwyczajnie nie wypada, bo wszystko powinno być zgodne z religią, zasadami, wartościami? Tylko, szczerze mówiąc, po cóż mieszać Boga tego czy innego w to czy ktoś mnie podnieca czy też nie. Czy kobiecie w ogóle wypada przyznać się do tego, że jakość związku mierzy ilością orgazmów? Bo jak tu przyznać się do tego, nie będąc jednocześnie posądzoną o zeszmacenie. 

Jeśli mężczyzna może być kobieciarzem, czerpać zadowolenie z seksu, patrzeć na związki pod kątem relacji fizycznej, to czemu kobiecie nie wypada? W naszym pięknym języku nie ma nawet słowa, którym by można określić synonim kobieciarza w wydaniu żeńskim. Mamy: flirciarę, zdzirę, szmatę, sukę i całe mnóstwo innych wulgaryzmów, ale żadne nie oddaje istoty rzeczy. Z braku jakiegokolwiek odpowiednika lepiej być jędzą, wiedźmą czy zdzirą, choć w oczach innych ludzi można wypaść znacznie gorzej.

Poznałam jakiś czas temu faceta. Zwyczajny mężczyzna jak każdy. Je, śpi, pracuje i umawia się z dziewczynami. Zanim jednak zaangażuje się w jakiś związek, zawsze musi sprawdzić dopasowanie fizycznie. Jeśli seks z daną partnerką mu nieodpowiada, nie będzie się angażował w tę relację i proponował czegoś więcej. Na moje pytanie, dlaczego zachowuje się tak, jakby sprawdzał towar przed zakupem, odpowiedział, że związek ma być też dobrą zabawą, przyjemnością. Na co mu jakaś miła dziewczyna, która będzie mu sprzątać, prać i gotować. Przecież gdyby chciał mieć żonę, to by się ożenił. Facet dobiega 40-stki i żeniaczka mu nie w głowie.

Gdyby samotna kobieta wyraża otwarcie takie poglądy, jak mój znajomy, zaraz znajduje się pełno ludzi, którzy kraczą jej nad głową jak stado kruków, wron czy innego ptactwa. Zadziobałyby kobietę, byle ją tylko uciszyć. I jeszcze ona miałaby chcieć domagać się dobrego związku z orgazmami, jakby sam dobry związek nie wystarczał. Otóż nie wystarcza. Nie zawsze. Nie na długo. Czasem wcale. 

Raz, drugi, piąty, dziesiąty... Ile razy tak można? W końcu sfrustrowana kobieta sama nie wie, co ze sobą począć. I zamiast pomyśleć, że to facet nie ma zielonego pojęcia o tym, jak ją zadowolić, zaczyna szukać winy w sobie, że to coś z nią jest nie tak, skoro ma problem z orgazmem. Oczywiście, że przyczyn może być wiele, ale nie jestem lekarzem, aby rozważać to z medycznego punktu widzenia i nie o to mi chodzi. 

Chyba każdy normalny człowiek chce, aby z relacji fizycznej między dwojgiem ludzi płynęła przyjemność, a nie sfrustrowanie, złość i żal. 

Czy mierząc swoje związki liczbą przeżytych orgazmów, robię to z pozycji kobiety wyzwolonej, pewnej siebie czy też robiąc to, przesuwam się na pozycję bliższą prostytutkom albo staję się wręcz puszczalską? Czy w kontekście takiego podejścia do związków, zasługuję na to, aby określać się mianem wierzącej, czy też może powinnam się w ogóle nie przyznawać do tego, że chcę dobrego związku z dobrym seksem, bez całego cyrku z małżeństwem w danej chwili? Bo jeśli chcę tego, to ogień piekielny mnie pochłonie? Czy jeśli chciałabym się określać mianem osoby wierzącej, to najpierw musiałabym wyjść za mąż, aby wiedzieć w praktyce, czym jest seks? A jeżeli z jakichś powodów do 60-tki ta sztuka nie udałaby mi się, to miałabym robić za wieczną dziewicę? Czy to jest w ogóle normalne? 

Lepiej przecież "muszkom urywać skrzydełka" niż uprawiać seks, domagać się orgazmów i nie posiadać męża. 

I tak w mojej głowiek trwa wieczna walka tego, co się chce, z tym, co się powinno i co wypada. 

Czy można mierzyć związek ilością przeżytych orgazmów? Można. A nawet trzeba... nie tylko ilością, ale może przede wszystkim ich jakością. A jeśli wymieszać to jeszcze z miłością... Jednak nawet największe uczucie i kiepski seks wiecznie w parze iść nie będą. W końcu któreś odpuści. 

18 marca 2014

Ciepło - zimno.

pogoda: wiatr, zachmurzenie i przelotne opady

temperatura: zimno

stan ducha: tęsknię

Różnica między kobietami, a mężczyznami jest taka, że przy obecnej aurze im zazwyczaj jest znacznie cieplej niż nam. Podczas gdy moje dłonie i stopy są lodowate, nos robi się zimy, od niego bucha ciepło aż miło. Lubię tak się wtulić i grzać się, słuchając bicia jego serca, które mnie uspokaja.

Siedzimy dziś z siostrą w jednej z kawiarni. Sączymy kawę, deszcz kropi jak ksiądz kropidłem, lampy i piece gazowe grzeją aż miło, i człowiek zapomina, że praktycznie siedzi na dworze w kawiarnianym ogórdku. Ciepło i przyjemnie. 

Nie lubię, kiedy jest mi zimno. Noszę czapki, szaliki i rękawiczki. Wedle norm holenderskich to jestem przegrzana. Nauczyłam się już, że gdy idę do typowego holenderskiego domu z wizytą, lepiej włożyć na siebie więcej odzieży. 

Jednego razu zostałam wraz z siostrą zaproszona na kawę do znajomych. Siedzimy w aucie, mi jest w sam raz, jej jest zbyt ciepło. Pytam się jej, dlaczego tak ciepło się ubrała, a ona mi na to, że przecież jest zimno. Przytakuję, ale dodaję, że nie można przesadzać. 

Siedzimy w salonie, pijemy kawę. Kiedy gospodarze przez chwilę są zajęci poszukiwaniem właściwego albumu ze zdjęciami, pytam dyskretnie siostry, czemu tu tak zimno, czy oni nie używają ogrzewania, czy jak. Na dworze zima, wiatr wieje jak wściekły, może nie ma mrozu, ale ciepło wcale nie jest. Ona mi na to, że to normalne. Nie mogłam doczekać się końca wizyty i ogrzania się w samochodzie. Niewiele brakowało, a zaczęłabym szczękać zębami z zimna. 

Równie mocno się zdziwiłam, kiedy mieszkałam pod jednym dachem z Holendrem. W domu jakieś 16-17 stopni, siedzę w salonie i oglądam telewizję. Mam na sobie ciepłą bluzę, najgrubszy sweter jaki posiadam, ciepłe spodnie, ciepłe skarpety, ciepłe kapcie, dodatkowo nogi mam jeszcze kocem owinięte. Do pokoju wchodzi Holender w jeansach, koszulce bez rękawów i otwiera okno. Pytam się go, co robi. A on mi na to, że wietrzy, bo jest za ciepło, a tu już wieczór i do spania człowiek się będzie zbierał, a tu tak ciepło w domu. Jedyne co wydusiłam z siebie to zdziwione: "Ciepło???".

17 marca 2014

Życie w walizkach.

stan bloga: agonalny

stan blogowiczki czy względnie blogerki: w trakcie reanimacji

stan uczuć: jakby na plus

stan umysłu: stres alarm

stan ducha: być jak stojąca woda - przynajmniej w teorii

Okrutnie zaniedbałam bardzo wiele mimo jeszcze większej ilości obietnic. Nie chciało mi się. W dodatku trzy przeprowadzki wyprowadziły mnie z równowagi i dały mi się w kość. Dobrze, że nie byłam z tym osamotniona, bo chyba zwariowałabym do reszty, choć nie jestem pewna, czy to mi jeszcze grozi. Być może mój stopień zaawansowania w szaleństwie posunął się już tak daleko, że dalej nie może. W każdym razie przeprowadzki wybiły mnie z rytmu i wykończyły.
Najpierw jedna tylko na tydzień. Później kolejna na jakiś miesiąc. I teraz znów nowe miejsce. Na jak długo? Nie wiem.
Przeraziła mnie ilość rzeczy, która nagromadziła mi się przez te prawie dwanaście miesięcy. Kiedy tu przyjechałam, miałam ze sobą jedynie duży plecak i dwie dość małe torby. A teraz rozrosło się to okrutnie. Jakby się rozmnażało przez pączkowanie. Dwie wielkie walizki, wspomniany plecak, torba, mała walizka, rower i milion innych pierduł, które nie wiem, jak znalazły się w moim posiadaniu. 

decyzja: podjęta

wynik: zostaję

stan wewnętrzny: przerażenie

Decyzja narodziła się w bólach i po wielkiej walce z samą sobą. Bardzo trudna decyzja o pozostaniu w obcym kraju i życiu tutaj. Kraj tolerancji, w którym o tolerancję i życzliwość czasem jest bardzo ciężko. Kraj, w którym lekarze na wszystko dawaliby paracetamol, a gdyby mogli to stosowaliby wyłącznie leczenie z zamierzchłych czasów z etapu jaskini czy szałasu. Kraj, w którym większość ludzi, jak raz się nauczy czegoś to wykonuję tę pracę przez resztę życia. Kraj ludzi oszczędnych do przesady, ludzi zdystansowanych, zamkniętych, choć na pierwszy rzut oka życzliwych. Kraj ludzi, którzy mają czasem dziwaczne sposoby na to, aby sprawdzić jakim jesteś człowiekiem. Kraj ludzi, którzy nawet nie tyle, co zapominają, a często nie wiedzą, czym są prawdziwe więzi rodzinne. Kraj wiatraków, tulipanów, kanałów i wilgoci. Zimny, mokry, żabi kraj, lecz zielony kraj. Kraj pełen małych domków dla bardzo wysokich ludzi. 

Przeszkody i wyzwania, które są przede mną, nie napawają mnie radością. Przeraża mnie to, ile będę musiała zrobić, aby tu normalnie żyć. Staram się z całych sił.

Postawiłam przed sobą odważne cele. Droga do nich jest długa, trudna, wręcz wyboista i jeszcze nie raz będę leczyć pozdzierane łokcie oraz kolana albo płakać w poduszkę. 

Życie w walizkach i kartonach. Moje życie. Zamknięte w kilku pudłach, które noszę ze sobą z miejsca na miejsce. Ryzyko. Stawiam wszystko na jedną kartę, nie mając asa w rękawie. Czas najwyższy przestać się bać i dążyć śmiało do celu.