18 marca 2011

Spotkanie towarzyskie.

Niebo od rana zasnute chmurami, szarymi, ciężkimi, jak puchowe pierzyny... Jakby niebo chciało się nimi otulić jak ciepłym wełnianym kocykiem, schować się, skulić... Krople deszczu drgają w różowej mgle, a wiatr miota na wszystkie strony cienkimi gałązkami wierzb. Piję nie wiem już którą herbatę, patrzę w okno i jakoś nie mogę zmobilizować się do czegokolwiek. Obejrzałam film z Audrey Hepburn i Cary Grantem.


Od miesięcy nie wychodziłam wieczorem, aby przebywać w większym gronie osób, jeśli nie liczyć kilku wizyt w kinie... ale tylko raz były tam dzikie tłumy. Już prawie zapomniałam jak wyglądają knajpy wieczorem i co się tam robi. Szczerze mówiąc, to właściwie się sama sobie nie dziwię, że nie miałam ochoty wychodzić, że nie udzielałam się specjalnie towarzysko. W sumie to co miałam robić w towarzystwie? Milczeć przez pół wieczoru, uśmiechając się na prawo i lewo, sącząc w tempie wyjątkowo woooollllnnyyymmm jakieś kolorowe coś, ewentualnie odpowiadać na pytania - tak, nie, nie wiem. 


Latem i wczesną jesienią zdarzały mi się jakieś wyjścia, ale wszystkie te w większym gronie ludzi były porażkami towarzyskimi. Właściwie każde zadane mi pytanie sprawiało mi ogromną trudność, bo nie bardzo wiedziałam, jak wybrnąć, nie nawiązując do tego wszystkiego, co się działo. Kto chce podczas imprez i spotkań towarzyskich słuchać o smutkach, psychopatach, chorobach, śmierci, depresji, samotności, bezsenności, szpitalach... 


Kilka dni temu siedziałam wieczorem z przyjaciółką, dostałyśmy z rozpaczy chyba jakiejś makabrycznej głupawki i głupio żartowałyśmy sobie, że naszą najczęstszą i właściwie jedyną "rozrywką" w ostatnich miesiącach są... pogrzeby (w ciągu 3 miesięcy byłam na 7), i że powinnyśmy chyba zaopatrzyć się w większą ilość kreacji, bo wciąż ubierać się w to samo... Żałosne, normalnie żałosne. 


Dlatego też jako że w okolicach Poz. przebywam ostatnio, postanowiłam przypomnieć sobie wieczorne rozrywki. Jutro wybieram się do pubu, zresztą mojego ulubionego pubu. Mam pewne obawy, że droga powrotna do domu może okazać się wyjątkowo długa, wyboista... coś jak tor przeszkód. Oby tylko nie padało. Jakieś 50 minut pociągiem i jakieś 30 szybkiego marszu... I tu pojawia się problem, bo pić czy nie pić trunki wyskokowe...? Jeśli wypiję, to mogę być pewna, że droga do domu będzie na pewno długa, bo ja zawsze mam szczęście, że tu sobie z kimś pogadam, tam sobie pogadam, na dodatek przy takiej drodze powrotnej potrafię wymyślić różne głupoty, które wcielam w życie, a jak mi coś leży na sercu, wątrobie, czy jak to tam się mówi, to bywa, że o trzeciej w nocy wydzwaniam, piszę sms-y, maile... jestem więcej niż szczera, bo szczera to jestem na co dzień, wpadam w większy niż zwykle słowotok, dręczę ludzi wyjątkowo kłopotliwymi pytaniami, a przy tym wszystkim jakoś nie opowiadam o sobie, bo hamulce, dotyczące własnej osoby, działają u mnie na 200%. 


Słowotok już mi się objawia... wystarczy spojrzeć na powyższe, koszmarnie długie zdanie. Ja takie zdania potrafię (no może nie tak super długie jak to powyżej, ale tak z więcej niż połowę z niego...) wypowiadać nie dość, że szybko, to na jednym oddechu. 


Normalnie czuję się jak przed pierwszą randką albo przed pierwszym od miesięcy seksem... O czym rozmawia się z ludźmi w pubie? Niech no sobie tylko przypomnę... albo lepiej może nie... Ostatnim razem, gdy tam byłam... ;))) Spokojnie, ja nigdy nie robię czegoś, czego mogłabym żałować, ani tym bardziej nie prezentuję ryzykownych zachowań. 


Właściwie to ja grzeczna jestem... powiedzmy ;)




tekst utworu