30 października 2011

...

Zastanawiam się poważnie nad dalszym sensem prowadzenia tego miejsca i w ogóle nad całą moją bytnością w tej wirtualnej przestrzeni. Nie mam swojego miejsca w życiu i tu zaczynam się czuć nie na miejscu. Muszę się czas jakiś zastanowić nad tym, co dalej, co zrobię ze swoim życiem i co zrobię z tym miejscem.

24 października 2011

Dynia z gruszkami.

od lat niezmiennie
na pustej kartce
słów szukam

rozglądam się za nitkami atramentu
za znakami schowanymi w tej bieli
jak pokój za firanką

ciąg liter
alfabet
bez znaczeń
zbyt pełny
pękaty myślami

jak kowal kuję
myśli
zdarzenia
pragnienia

wiem że nie będą wieczne
zdumchnie je niczym ziarnka piasku wiatr
by spłynęły wraz z kroplą wody

--------------------------


Cisza.
Bez słów.
Bez znaków.
Niema.
Głucha.
Ślepa.
Cisza.

Nawet liście nie drżą na wietrze.
Tylko cienie drzew wyciągają swoje nagie macki gałęzi.

W kuchni smaki wnikają w ściany.
Warzywna paleta barw pachnie jesienią.
Zbolałe ciało próbuję nakarmić.
Wypełnić zapachem.

Ale straciłam apetyt.
Z tęsknoty.
-----------------------------------

 
 



mleczny mus z gruszek z cytrynową nutą


ciasto dyniowe
ciasto dyniowe  z musem gruszkowo-dyniowym


zupa dyniowa


Dynia i gruszki zapędziły mnie w weekend do kuchni. Nie mogłam się powstrzymać, nie mogłam walczyć ze sobą i jakoś tak wyszło, że niedzielę spędziłam głównie na kuchennych zmaganiach. Może to nawet lepiej, tym bardziej że za oknem o godzinie 10.30 było 0! stopni. Mgły tańczyły na horyzoncie, a koło południa jakby postanowiły zbliżyć się i pożreć znacznie więcej widoku za oknem. Sobota była przyjemna, słoneczna i chyba tylko dzięki temu zapędziłam samą siebie do gruntownych porządków. Nie oszczędziłam nawet firanki na drzwiach łazienkowych. A dziś mój ojczulek kochany przekonał się sam z siebie do zupy dyniowej i placka dyniowego. Nie, to nie moja zasługa, tylko tej smacznej, cudownie pomarańczowej, delikatnej dyni. 

Jednego roku miałam okazję spędzić kilka dni w tzw. letnim domku (nawiasem mówiąc można w nim spokojnie też zimą przebywać i się nie zmarznie) rodziców mojej koleżanki. Ona nie miała kłopotów ze snem. Za to ja spałam maksymalnie po dwie godziny, bo więcej jakoś nie mogłam. Gdy na dworze było jeszcze ciemno, wychodziłam o jesiennym poranku z domku i szłam najpierw na grzyby, a potem pomedytować sobie koło pola dyń. Nie mogłam się na nie napatrzeć. Mogłabym tak godzinami tam sobie siedzieć.

Muszę po prostu muszę utrwalić tę dynię na zimę, bo z czego będę robić dyniowe przysmaki??? Jeszcze w kolejce czeka chlebek dyniowy, ciasto z puree z dyni, suflet dyniowy, zapiekanka z dyni... Gruszkom też się nie upiekło.


20 października 2011

Pudding chlebowo-maślany.

Prosty, chlebowo-maślany, gorący. Jedna łyżka przegnała moje smutki. Żałuję, że nie mam bardziej pojemnego żołądka, bo zjadłabym cały. Sama. Uwielbiam taki gorący, gdy muszę dmuchać nań, aby sobie ust i języka nie poparzyć. 

składniki:
6 kromek białego pieczywa (używam pszennego chleba foremkowego) - kroimy je na trójkąty
masło - tyle, aby wysmarować nim ceramiczną (!) żaroodporną formę oraz posmarować kromki z obu stron
300 ml mleka
150 ml śmietanki 36%
3 jaja
5 łyżek cukru
pół laski wanilii (przecinamy na pół, wyjmujemy nasionka, resztę możemy zostawić i wykorzystać np. do ciasteczek korzennych, budyniu, czegokolwiek)
opcjonalnie:
gałka muszkatołowa
łyżka cukru trzcinowego

Ceramiczną formę smarujemy masłem. Na dnie układamy posmarowane masłem trójkąty chleba (nie bawię się w odcinanie skórek). Posypujemy je rodzynkami. Następnie układamy kolejną warstwę chleba, ktorą również posypujemy rodzynkami. 

Do wysokiego naczynia wbijamy jaja, dodajemy mleko, cukier, śmietankę i ziarenka wanilii. Wszystko ubijamy dobrze na jednolitą masę. Wystarczy dłuższa chwila miksowania mikserem. Masą zalewamy chleb. Możemy go lekko przycisnąć palcami, żeby dobrze nasiąknął. Odstawiamy na jakieś 10 minut. Opcjonalnie, przed włożeniem do piekarnika, możemy posypać gałką muszkatołową i cukrem trzcinowym. Wstawiamy do nagrzanego (dlatego ceramiczna forma a nie szklana, szklaną moglibyśmy wyciągać w kawałeczkach) do 180 stopni piekarnika. Pieczemy około 30-40 minut, aż pudding się zetnie i zrumieni. Podajemy na gorąco.

Pudding jest bardzo sycący i naprawdę niewiele go trzeba, aby się nim najeść. 
 
 
  
 

Spotkanie.

Jesień. Wieczory chłodne, chłodne poranki. Czapka, chustka, rękawiczki... nawet kalosze wystawiły swoje nosy gotowe do dreptania po kałużach i błocie. Tylko jakoś ja nie mam ochoty na jesień, na zimę. Schowałabym się pod kołdrą utkaną ze snów i marzeń zapomnianych, tęsknotą otuliłabym, się jak kocem, zagubiłabym się w mgłach porannych, spacerujących na horyzoncie każdego ranka...

Na równi boję się właściwie dwóch rzeczy, które związane są ze sobą - pierwsza to miłość, a druga to strach przed tym, że gdy śmierć rozdzieli mnie z bliskimi (czy oni odejdą na drugą stronę mostu czy ja), więcej ich już nie zobaczę, a to ostatnie pożegnanie ostatnim będzie, ostatecznym. Nic tu nie pomoże wiara, religie i ludzkie gadanie, uspokajanie, że śmierć nie jest końcem, że jest początkiem. Dla mnie jest jednym i drugim. Tylko że wciąż nie wiem, czego jest początkiem i co tak naprawdę stracę, co zyskam przechodząc przed drzwi śmierci. 

Zawsze wydawało mi się, że łatwiej jest znieść śmierć, jeśli się nie kocha, jeśli nie ma tych uczuć, jeśli nie ma nawet nici sympatii, a jest chłód, obojętność... Żeby śmierć była ulgą, a nie bólem, żeby duszy nie rozdzierała. Choć wydaje mi się, że może być tym wszystkim jednocześnie... zwłaszcza gdy bliski nam człowiek cierpi z bólu, choroba wyniszcza organizm... 

Choć każdego dnia się boję, że więcej mogę nie zobaczyć już bliskich mi ludzi - rodziny, przyjaciół, znajomych, że nie usłyszę ich głosu, że więcej razem się nie pośmiejemy, nawet się nie pokłócimy, to jednak wciąż mam nadzieję, że śmierć to tylko drzwi, przez które przejść trzeba, aby się spotkać znowu.

Zawsze gdy czarne myśli oplątują moją głowę jak pajęczyna, a strach zmienia się w wielkiego pająka, który chciałby mnie schrupać w całości, dobre jedzenie pomaga, a przy tej pogodzie za oknem - to najlepiej jak jest ciepłe i pachnące, a najlepiej już w ogóle żeby to był pudding. Pudding ma moc odganiania wszelkich smutków, strachów, a jak się go człowiek nawącha, zje kawałek, to od razu mu się lepiej zrobi i cieplej... także tam w środku... zmarznięta dusza się ogrzeje.

15 października 2011

Wieczory z księżycem.

krople deszczu wspomnień
wsiąkają w skórę
rozpływając się łez strugami
ze źródeł gór zielonych

Księżyc wędrujący po ciemnym nocnym niebie dotrzymuje mi towarzystwa. Zagląda w moje okna, obserwując kuchenne czary, czasem widzi mnie z książką albo pogrążoną w pracy. Późnymi wieczorami i nocą, gdy wracam do domu, maszerując pustymi ulicami, oświetla mi drogę jak latarnia.

A oto efekty dzisiejszego wieczoru z księżycem:


 rozmaryn, tymianek, cytryna, imbir, gruszka...


 wariacja szarlotkowa



ciasto:
15 płaskich łyżek mąki przesiać przez sito do miski
dodać szczyptę soli
dodać 75 g masła
powyższe składniki wyrobić palcami jakby się kruszonkę robiło
żeby przypominało bułkę tartą
następnie dodać 2 łyżki zmielonych migdałów i tyle zimnej wody 
aby połączyć wszystkie składniki
zagniatamy ciasto którym wylepiamy małą blaszkę (okragłą, kwadratową)
i wstawiamy na 30 minut do lodówki
wierzch ciasta przykrywam folią spożywczą aby nie wysychało

nadzienie:
3 jabłka (użyłam boskopów) kroimy na kawałki
1 gruszkę kroimy w drobną kostkę
wrzucamy owoce do garnka
dodajemy sok z 1 cytryny, trochę wody
dodajemy 4 łyżki brązowego cukru oraz cynamon do smaku
gotujemy, żeby owoce zmiękły, ale aby się nie rozpadły
w trakcie gotowania dodajemy łyżkę masła
jeżeli wyjdzie nam za gęste trzeba dodać wody
jeżeli będzie zbyt rzadkie można zagęścić łyżką lub dwiema mąki ziemniaczanej
gotowe nadzienie studzimy

kruszonka:
8 łyżek mąki
1,5 łyżki brązowego cukru i 1,5 łyżki białego cukru
25 g masła
z podanych składników robimy kruszonkę
wyrabiamy palcami aby uzyskać fakturę bułki tartej

Piekarnik nagrzewamy do 190 stopni. Ciasto wyciągamy z lodówki, nakłuwamy widelcem. 
Pieczemy 20 minut.
Następnie wyjmujemy ciasto, rozkładamy na nim nadzienie, posypujemy kruszonką.
Pieczemy jeszcze 20-30 minut, aż kruszonka lekko się zrumieni.

8 października 2011

Przyjaciółka.

Czuję, że tracę serce do pisania. 

Staczam się, upadam coraz niżej, w końcu trzasnę o dno, ale chyba i to mnie nie otrzeźwi, nie obudzi z letargu, w który zapadam.
Łapie mnie znieczulica. Na wszystko. Ból igra ze mną. 

Ciężar niewykrzyczanych tajemnic, sekretów z dna duszy, ciąży mi jak kamień u szyi, ciężar, który nie może być wypowiedziany... Powiesz i przestaje to być tajemnicą. 
Zaczynam dochodzić do perfekcji we własnym masochizmie. Znęcam się sama nad sobą. 

Mam ochotę powiedzieć, że pierdolę to wszystko, zabieram zabawki i spadam na koniec świata, na mój koniec świata - jakaś Alaska albo Nowa Zelandia, albo gdzie mnie oczy poniosą. 
Czemu życie, jeśli już przypomina film, musi przypominać kiepski film, kiepski żart, a nie może być sceną z komedii romatycznej albo filmu muzycznego z happy endem?

Od lat nastu szarpię się z moją przyjaciółką depresją, wcale nie sezonową. Chwyci mnie swoimi łapskami za gardło, w węzeł zwiąże mi duszę, a ja się miotam. Nie jestem ani odważna, ani dzielna, ani silna. Nie ma odwagi, żeby żyć, ale nie mam jej też, aby ze sobą skończyć. Marzenia dawno schowałam na dnie szuflady. Pokryły się kurzem, a ja nawet ich już nie pamiętam. Czasem patrzę na siebie w lustrze i zastanawiam się, czy to ta sama osoba, która potrafi się śmiać, żartować, wymyślać najróżniejsze głupoty. Nauczyłam się z nią żyć, ale nie mogę jej znieść. 

Czekolada, ćwiczenia, a raczej katowanie się nimi kilka razy w tygodniu, muzyka i łączenie smaków to moje lekarstwo. Jak na razie jedyne. Na szczęście skuteczne :)

7 października 2011

Coolturalnie.

Jest środek nocy. Spać nie chce mi się wcale, leżeć i udawać, że odpoczywam tym bardziej nie, więc postanowiłam trochę pogrzebać w kompie i w moich płytach. Oczywiście po krótkiej chwili coś wygrzebałam i po prostu nie mogę się oprzeć. Słucham, słucham i wciąż mi mało, jakbym była totalnie wygłodniała, ale chyba tego mi właśnie było trzeba.

Jest taka płyta, która posiada białą okładkę, a na tejże okładce znajduje się banan. Mam na myśli pierwszą płytę the Velvet Underground nagraną wraz z aktorką i wokalistką Nico, która dołączyła do zespołu (Lou Reed, John Cale, Sterling Morrison, Maureen Tucker) na prośbę Andy'ego  Warhola, który był producentem płyty (choć faktycznie produkcją zajmował się Tom Wilson). 
Moja przygoda z tą płytą zaczęła się dopiero na studiach i to jakoś przypadkiem, gdy płyta wysunęła się ze stojaka w domu mojej koleżanki. Złapałam płytę tuż nad podłogą i spytałam, czy mogę ją pożyczyć. Poniżej kilka kawałków, które bardzo bardzo lubię.



 




 


Deszcz szumiał za oknem, a ja słuchałam the Velvet Underground. I jak to zwykle bywa, gdy ich słucham, musiałam włączyć sobie również the Raveonettes - duński duet, który tworzą Sune Rose Wagner i Sharin Foo. Działają od 2001 roku. W ich muzyce można dosłuchać się wpływów między innymi wspomnianego powyżej Velvet Underground. 
Trafiłam na nich dzięki pewnej znajomej, z którą zgadałyśmy się przy okazji Warhola, jakiejś wystawy. Zeszło nam na muzykę i Velvet Underground, a ona stwierdziła, że koniecznie powinnam posłuchać Raveonettes i powinno mi się spodobać. I spodobało się tak bardzo, że przez pewien czas katowałam na okrągło, zamęczając wszystkich wokół, a gdy komputer był łaskaw połknąć mi ich płytę, z desperacją wydzierałam ją z niego. 
Poniżej kilka utworów. Trochę nie mogłam się zdecydować, które wrzucić. Najbardziej jednak lubię "Love in a Trashcan", którego mogę słuchać w kółko i śpiewam na całe gardło. 
















Poniżej jeszcze dwa zupełnie inne kawałki, które wlazły mi do głowy i jak nie wrzucę, to się chyba nie uwolnię ;)







6 października 2011

KPR i ja.

Ze mną jest naprawdę coś nie tak. Zbyt miła, zbyt wyrozumiała, zbyt tolerancyjna... i przyciągam desperatów, psycholi, nieodpowiednich, niezdecydowanych, beznadziejnych facetów. Randki w ciemno to już totalny dramat i więcej się chyba już nie dam namówić. Rzygam już pierwszymi randkami, spotkaniami, jakkolwiek by tego nie nazwać (lecz mylić nie należy z normalnymi przyjacielsko-towarzyskimi spotkaniami, które w przeciwieństwie do tych pierwszych pokazują, że po tym świecie chodzą naprawdę świetni ludzie).

Patrzę w lustro i wnioski, które mi się nasuwają, nie napawają mnie optymizmem.
Jeśli facet przychodzi na spotkanie wstawiony albo nie zna umiaru...
Jeśli robi sobie ze spotkania terapię i wywleka swoje wnętrze na drugą stronę...
Jeśli tak pcha się z łapami, że nie ma gdzie już uciec z krzesłem i jedyne co można zrobić to udać się do łazienki, a później zwiać...
Jeśli wciąż gada o sobie, snuje różne wizje, wspomnienia, nie dając dojść do słowa, bo na monomosylabach się kończy, to jestem bez szans z jego ego i jedyne co mogę, a wcale mnie to nie interesuje, trwać w niemym zachwycie, od czasu do czasu okraszanym zachwytu okrzykami...
Jeśli potrafi się tylko puszyć na wszystkie strony, chwalić autem, kasą i tym co tam ma jeszcze albo narzeka na wszystko i na wszystkich, bo wszyscy są winni jego nieszczęściu...
Jeśli opowiada o swoich byłych ze szczegółami, po czym pyta, dlaczego tamta czy inna go zostawiła...


Ale to tylko jedna strona medalu w malutkim najczęściej powtarzającym się wycinku. Jeśli nawet jest dość normalnie, może trochę niekonwencjonalnie, miło rzekłabym, to koniec końców... bo ja:
a)jestem brzydka
b)jestem nudna
c)jestem za głupia/za mądra
d)nie jestem opalona
e)nie biegam 24h w minimum 10 cm szpilkach
f)nie jestem plastikową lalką
g)nie ubieram się tak, że wszystko mi widać albo przynajmniej znaczną część
h)jestem zbyt miła
i)jestem zbyt otwarta
j)mój smutek zawsze ze mnie gdzieś tam wąską strużką wypłynie i nie da się go schować, choć skaczę po tej walizce mojej duszy siłą całą, a i tak zawsze coś wystaje
k)mam zbyt wygórowane oczekiwania (chcę względnej normalności)
l)nie mam długich włosów i nie mam ochoty ich mieć
ł)ich kolor też mam w tej chwili nieodpowiedni
m)jestem rozczarowująca przy bliższym poznaniu

Zaczynam czuć się jak idiotka, gdy idę na kolejne spotkanie.

Od moich kilku kolegów usłyszałam ostatnio, że oni chcieliby spotykać się z jakąś fajną, miłą, inteligentną dziewczyną, że wkurzają ich sztuczne zrobione panienki, które inteligencję zawdzięczają "encyklopedii google", traktują ich jak bankomat, a oni robią za dodatek do tego, co posiadają. Mówię im tylko, że sami są sobie winni, bo się za nimi oglądają, latają, a potem zaskoczenie. Tyle tylko, że może o taką, dla której to wszystko, co mają, byłoby tylko dodatkiem do nich, musieliby się bardziej postarać, bardziej wysilić, nachodzić...

Czy nie można by tak przejść od razu do drugiej randki z pominięciem pierwszej?

3 października 2011

Gitara i kuchenne zmagania.

Miałam kiedyś gitarę. Właściwie to miałam kilka gitar. Teraz została mi już tylko jedna. Moja ulubiona akustyczna, którą ciągałam ze sobą w różne miejsca Polski. "Mili" koledzy uwielbiali szantażować mnie tym, że poprzecinają mi nożyczkami struny i to wcale nie dlatego że nędznie rzępoliłam (a nie rzępoliłam), a dlatego chyba, aby zwrócić na siebie uwagę. Wtedy też, o czym mało kto wie, o ile w ogóle ktoś, spoza zainteresowanych i zaangażowanych osobiście, wie, posiadałam czas pewien gitarę elektryczną. Hałasowałam sobie z kolegami i nazywaliśmy to muzyką. Wyglądałam wówczas zupełnie inaczej. Na pewno bardziej przypominałam osobę, która o grze ma jakieś pojęcie i zewnętrznie nawet do nich pasowałam. 
 
Gdy zmagałam się w kuchni z szybkim i trochę mniej szybkim jedzeniem (zdjęcia poniżej), w sensie poświęcenia czasu na przygotowanie, to jakoś mi się na gitarowe tęsknoty zebrało. Pomyślałam nawet, że mogłabym sprawić sobie nowego elektryka. Tylko gdzie i z kim ja bym grała? Bo w domu to prędzej bym ogłuchła od grania ze słuchawkami na uszach niż bym się nagrała do upojenia. Bez słuchawek... sąsiedzi by oszaleli. I to wcale nie z radości. Hmmm... mogłabym grać z facetami i byłoby fajnie, tylko pewnie na pierwszy rzut oka nie wzbudziłabym zaufania, aprobaty i w ogóle. Przyszłaby taka panienka w pantofelkach, porządnie ubrana... 
 
Jak na razie wyciągnęłam nowy komplet strun, które zamierzam wymienić, aby moje palce przypomniały sobie, jak to było kiedyś, jak bardzo były rozciągnięte, szybkie, jak potrafiły wydobywać dźwięki. 
 
 
 
tymianek
 to oczywiście wspomniany już wcześniej makaron
właściwie to nic nadzwyczajnego ani skomplikowanego
jednak jest pyszne

składniki:
1 średniej wielkości czerwona papryka (przekrawamy na pół, wyjmujemy nasiona, odcinamy ogonek)
i pieczemy w piekarniku (180-200 stopni) ok. 20-30 minut, aż papryka zrobi się miękka, z wierzchu skórka zacznie ciemnieć; wówczas paprykę wyciągamy, chwilę studzimy, obieramy ze skórki i kroimi na paseczki (taką paprykę lubię też dodawać do sałatek)

pół średniej cebuli - kroimy w drobną kostkę
2 ząbki czosnku (starte na drobnej tarce)
świeży imbir pokrojony na zapałkę (jakaś łyżka-dwie tak skrojonego imbiru)
2 łyżki oliwy
łyżka koncentratu pomidorowego
kilka gałązek tymianku
sok z cytryny (2 łyżki)
sól do smaku

Na oliwę wrzucamy cebulę, czosnek, imbir. Smażymy kilka minut aż cebula porządnie się zeszkli, imbir zmięknie. Następnie dodajemy odrobinę wody, sok z cytryny, koncentrat, tymianek i paprykę. Mieszamy wszystko, 2-3 minuty gotujemy, doprawiamy solą do smaku. Dodajemy ugotowany makaron (szczerze mówiąc to każdy się nadaje i ja tu stosuję zasadę co kto lubi albo co mam w szafce), mieszamy i możemy jeść.


Poniżej coś, co bardzo lubię w wydaniu domowym - smak, zapach i ulubione składniki.