30 kwietnia 2011

Facet potrzebny od zaraz ;)

Przydałaby mi się porządna skrzynka z narzędziami, a najlepiej to facet, który nie dość, że skrzynkę ma, to się narzędziami posługiwać umie i te cholerne gniazdka, spłuczki oraz inne paskudztwa nie stanowią dla niego problemu. Ja mam chwilowo dość... gniazdko trzeszczy, światło przy lustrze mruga i gaśnie (nie, to nie jest wina żarowki ;P), woda do spłuczki leci jakby chciała, a nie mogła... itd. Właściwie to chyba wiem, czemu jest tak jak jest i czemu to się dzieje, wcale nie mam ochoty tego naprawiać, sprawdzać, ani w ogóle sobie z tym radzić. Do tego jeszcze te paskudne zawory, co do których nie mam wcale pewności, czy się w ogóle zamykają, czy też nie... Możliwe, że kiedyś się zamykały, a teraz...

Jak mi się marzy poczuć bezradną kobietą, którą mężczyzna wybawia z kłopotu... Ah... Siedzę w G., wpatruję się w okno, spoglądam na dół, rozglądam się wokoło... tylko nigdzie żadnego księcia nie widać, nawet księciunia, rumaki tylko mechanicznie, a gdzie szukać prawdziwego faceta... Może należałoby wykrzyczeć coś z tej tutejszej wieży na czwartym piętrze ;), ale raczej nie dam rady, bo gardło czerwone, bolące i jakby pełne szpilek... :(

W sumie to przydałby się facet, ale nie byle jaki... Ale o tym innym razem... ;) Może następnym ;)

Życzę wszystkim udanego przyjemnego weekendu :)

28 kwietnia 2011

Ciemny las, gęsty las...

Wiosna zagościła już na dobre, spacerując pod rękę z wiatrem i wystawiając twarz do słońca, by słońce ozdobiło ją drobnymi piegami. Dlatego bardzo chciałam zabrać Was na spacer po B., jednak mój blog nadal ma swoje fochy i odmawia mi wrzucania zdjęć, linków, ale mam nadzieję, że wkrótce mu się odwidzi strojenie fochów niczym nastoletnia panienka ;), a póki co podzielę się czymś innym.

Kto korzysta jeszcze z mapy, kompasu, słońca albo innych sposobów, aby trafić do celu, znaleźć drogę? Czy sytemy gps już wyparły wszelkie inne metody i gdyby nagle się okazało, że ów gps zda się na nic, to człowiek wpadłby w panikę?

Mapy fascynują mnie od dziecka. Uwielbiam je i godzinami mogę je oglądać. Wiem jak powstają, miałam okazję popróbować swoich sił w tym kierunku, ale zdecydowanie bardziej interesuje mnie ich wykorzystanie. Jeśli gdzieś się wybieram muszę mieć ze sobą mapę, po prostu muszę. Wiele razy mi się zdarzyło, że te ustrojstwa, mające ułatwić znalezienie celu, utrudniały, komplikowały, wymyślały jakieś dziwne drogi, wariowały. Zdecydowanie bardziej wolę prostą metodę z mapą w łapce. Jeśli chodzi o te tzw. udogodnienia, to żadne nie wkurza mnie bardziej niż gadające coś w aucie - zrób to, zrób tamto za tyle metrów, wszystkie prawa i lewa, co takiego roztrzepańca jak ja, doprowadza do rozstroju, wkurza i gdybym słuchała czegoś takiego w czasie jazdy i stosowała się do poleceń, stanowiłabym niebezpieczeństwo dla wszystkich innych, znajdujących się na drodze.

Kiedyś wybrałyśmy się z dziewczynami na "spacerek" po górkach pagórkach w rejonie południowo-wschodniej Polski, czyli na końcu świata. Dziewczyny zapragnęły jakiegoś krótkiego spacerku, żeby na początek był jakiś krótszy dystans. J. powiedział im, co i jak, gdzie mają iść. Mnie przy tym nie było, bo byłam zajęta rozmową z jednym facetem. Jak się później okazało, brak mnie przy tłumaczeniu drogi miał swoje skutki.

Dzień był piękny, słoneczny i ciepły. Wyruszyłyśmy przez łąkę, później koło lasu i przez pole, aby dojść do kolejnego terenu zalesionego. Miałyśmy iść tzw. "niknącą dróżką", co w praktyce miało oznaczać, że jest mniej lub bardziej zarośnięta, ale jest. Jednak dość szybko okazało się, że dziewczyny zgubiły drogę. Zaczęło się robić ciemno, ponuro, choć niebo nad naszymi głowami było błękitne i dopiero było południe. Wokół nas był gęsty las, jakieś chaszcze po pas, krzaki malin i jeżyn, wysokie pokrzywy i dużo wyższe drzewa, bardzo wysokie. Przypomniały mi się wtedy różne bajki z dzieciństwa, w których bohaterowie nagle znajdowali się w gęstym lesie i coś ich złego spotykało. Gdy rozejrzałam się dookoła, widziałam wszędzie tylko gęsty i bardziej gęsty las. Żadnych prześwitów, jedynie niebo nad naszymi głowami.

Początkowo dobry humor nam wszystkim dopisywał, ale gdy okazało się żaden telefon nie ma zasięgu, a gps to możemy sobie wsadzić... do plecaka, bo też nic nam nie pomoże, żadna z nas, nie wiedziała, gdzie się znajdujemy, a wokół nie było nic poza lasem i chaszczami, dobry humor ustąpił miejsca zdenerwowaniu, nawet lekkiej panice. Wrócić tą samą drogą, którą przyszłyśmy nie było żadnych szans. W duchu dziękowałam Bogu, że wzięłam mapę. Szybko stwierdziłam, w którym lesie i na której górce mniej więcej błądzimy, poszukałam na mapie najbliższego szlaku... Okazało się, że byłyśmy już za granicą Polską i to bez jakichkolwiek dokumentów - paszportów, dowodów, legitymacji, niczego i bez pieniędzy, nawet tych plastikowych.

Po dwóch godzinach marszu prosto, w prawo, w lewo itd. wyszłyśmy na szlak, na drogę, a ja uwieczniłam się na pniu, który chwiał się, wystając nad przepaść. To zdjęcie wisi nad moim biurkiem i gdy na nie patrzę, zawsze się uśmiecham. Wróciłyśmy do naszej kwatery bez większych przeszkód, jeśli nie liczyć burzy, która nas po drodze złapała i zlała tak, że żadne przecideszczowe cudeńka nam za wiele nie pomogły, no i chwilowego zgubienia drogi, gdy na kilka minut oddałam mapę w ręce moich koleżanek (fakt, można było zgubić drogę, bo zakręt był minimalny i jeszcze drogi się rozchodziły). Od tamtego czasu nie ruszam się bez mapy, zapamiętuję położenie słońca i inne szczegóły (na szczęście pamięć mam dobrą), bo nie wyobrażam sobie, ile czasu zajęłoby nam wyjście z tamtego lasu, gdyby nie udało się określić kierunku, w którym mamy iść, bo była szansa, że gdybyśmy poszły w inną stronę, do wieczora nie znalazłybyśmy żadnej drogi czy strumienia. A urządzenia ułatwiające to przydały się nam na tyle, na ile przydałyby się szpilki, oczywiście poza kompasem ;)

Jak chcesz liczyć, licz na siebie, zwłaszcza w ciemnym, gęstym lesie i na sprawdzone od lat metody dojścia do celu.

w ciemnym lesie w gęstym lesie
z wiatrem jakieś licho się niesie
Czekoladka się nie boi
z mapą każdego oswoi
i nie wyprowadzi w pole w tym lesie ;)

27 kwietnia 2011

Jadalny bukiet.

Wróciłam wczoraj do domu i jak to po świętach być nie powinno, a było... lodówka ziała pustką, podobnie jak pobliskie targowisko. Zbliżała się pora obiadu, śniadanie gdzieś mi z rozkładu jakoś wyjątkowo uciekło, choć to mój ulubiony posiłek i najważniejszy w ciągu dnia. Trzeba było czymś nakarmić moje trzewia, które już głośno domagały się czegoś do strawienia. Przejrzałam zapasy... i stworzyłam... curry nie curry, ale na pewno coś jak curry ;) Cebula, czosnek, por, pomidory z puszki, kalafior z zamrażarki, rodzynki, oliwa, ryż, jogurt naturalny bez cukru, natka pietruszki ze skrzynki (kolendra jeszcze nie urosła ;)... nic więcej z rzeczy jadalnych, które były w domu się nie nadawało do tegoż. Oczywiście najważniejsze są przyprawy, które z lenistwa, choć bardziej z głodu, wrzuciłam do młynka i zmieliłam. Wyszło przepyszne. I tylko siłą woli powstrzymałam się od zjedzenia podwójnej porcji ;)

Jako że wiosna już na dobre u nas się rozgościła, to znak, że znowu będzie można najeść się szparagów. Uwielbiam szparagi - gotowane, zapiekane, w zupie, białe, zielone... Każdego roku sezon wydaje mi się zbyt krótki, aby się ich najeść na zapas aż do następnego roku. Działają na mój organizm jak odtrutka i mogłabym je spożywać na śniadanie, obiad i kolację, podobnie jak pomidory, ogórki, sałatę i cukinię. Ja w ogóle lubię warzywa, zielsko wszelakie... i właśnie do głowy przyszło mi coś szparagowego. Przy najbliższej okazji sprawdzę, czy jest jadalne ;)

Lubię piec i gotować potrawy z dużą ilością warzyw oraz owoców. Nie wyobrażam sobie bez nich życia, a gdy ich nie jem lub jem zbyt mało, czuję się tak, jakbym w środku była brudna. Mam wrażenie, że jestem ciężka, zatruta i zmęczona. Panie, u których kupuję, zdążyły się już przyzwyczaić do tego, że zanim kupię, muszę powąchać ;) Bukiet z ziół... pachnący i smaczny. Szkoda, że nikt jakoś nie wpadł na to, aby mnie takim obdarować... Eh... Bo też kto miałby wpaść... A taki bukiet zielony to nie tylko ładny i pachnący, ale jeszcze jadalny :)))

26 kwietnia 2011

Listy do...

Skrzypiące schody, trzeszczące panele, wiatr gwiżdżący za oknem. Ciepła noc. Nie mogłam spać. I nie bardzo właściwie miałam też gdzie spać. Zabrakło łóżek, a raczej miejsca na nich. Usiadłam w fotelu, trzymając w dłoniach kubek z herbatą. Huczało, wiało, trzaskało za oknem. Wzięłam koc i zeszłam na dół. Wyszłam przed dom i usiadłam. Zapatrzyłam się w niebo. W powietrzu unosił się zapach świeżej zieleni, wiosennego deszczu i ziemi.

Milczysz.

Tęsknię...

Wiesz... śpię tylko wtedy, gdy w ciągu dnia czy wieczorem rozmawiam z tobą. Jakby te słowa dawały mi poczucie bezpieczeństwa, spokój... Jakby otulały mnie jak ciepła kołdra... Jakby ciasno spowijały moje ciało, wtulały się w moją skórę i wnikały aż pod nią, bym ciebie czuć mogła tuż obok. Jakbyś był strażnikiem snów moich, a twoje słowa moją kołysanką.

Tylko twojego oddechu jeszcze mi trzeba... na mojej szyi... I pocałunków... na nagich ramionach.

25 kwietnia 2011

Prosto w serce.

Noc. Nie bardzo chciało mi się spać. Co chwilę zmieniałam pozycję, zimno jakoś było... W końcu dałam sobie z tym wszystkim spokój, zwinęłam się w kłębek, zaopatrzyłam swoje uszy w słuchawki i włączyłam muzykę - Michał Lorenc i ścieżka z "Bandyty". Słuchałam w kółko aż do rana, leżąc i rozmyślając o wszystkim. O Was myślałam także.
Jakoś tak zastanowiły mnie dwie rzeczy, na które jakoś do tej pory nie zwróciłam uwagi u siebie. Odkąd pamiętam, gdy śpię czy leżę na łóżku, to bez względu na jego wielkość zwijam się w kłębek tak, jakbym chciała zająć jak najmniej miejsca... Ciekawe czy to, że w brzuchu mojej mamy rosłam i rozwijałam się w towarzystwie siostrzyczki ma jakiś wpływ na to jak śpię? Może mi zostało w podświadomości...? Hmmmm...
Do serca człowieka wiodą różne drogi. Chociaż by mówi się o tym, że przez żołądek do serca. A jak można trafić w moje serce? Jest tylko jedna droga i tylko jeden sposób. Innej możliwości nie ma. Cóż to za droga i jak obrać właściwy kierunek? Ciekawa jestem, czy ktoś z Was na to wpadnie ;)
Pozdrawiam, wciąż jeszcze świątecznie, ściskając i częstując szklanką wody ;)


ps wieczorne: Uczyłam Młodego wchodzić po drzewach, a że słownie uczyć się nie bardzo da, więc musiałam się wskrabać i mu pokazać ;) Stosowna dokumentacja fotograficzna powstała i aż się sama sobie dziwię, że z taką łatwością wlazłam dość wysoko... ;) Jak tak myślę o sobie... taka stara... Wariatka i tyle ;)

21 kwietnia 2011

Świątecznie.

"Za kilka godzin spełni się mój zakład.

Za kilka godzin będzie już wiadomo, czy naprawdę mam zaświadczyć o obecności mojego Ojca, czy jestem tylko pomyleńcem. Jednym więcej.

Wielki dowód, jedyny dowód wyjdzie na jaw dopiero po mojej śmierci. Jeśli jestem w błędzie, nie będę nawet niczego świadomy, będę się unosił na falach nicości. (...) Albowiem niezależnie od tego, czy będę miał rację, czy nie, nigdy nie żyłem dla samego siebie. Nie dla siebie będę też umierał.

Nawet gdyby jeszcze tego wieczora przekonywano mnie, że jestem w błędzie, w odpowiedzi ponowiłbym swój zakład.

Albowiem jeśli przegram, niczego nie stracę.

Lecz jeśli wygram, wygram wszystko. I wszyscy wygrają razem ze mną."

E. E. Schmitt "Ewangelia według Piłata"



"Jak podają Ewangeliści Mateusz, Marek i Łukasz, niewiasty nad ranem przestraszyły się pustego grobu, "ogarnął je przestrach", szły "z bojaźnią".

Ciekawe, że grób z Jezusem by ich nie przestraszył, a przecież czy może być coś bardziej przerażającego niż ciało zamordowanego człowieka?

Okazuje się, że jest tajemnica większa jeszcze od śmierci, a nam się wydaje, że śmierć najbardziej straszy."

ks. Jan Twardowski




Wszystkim na ten świąteczny czas życzę spokoju, odpoczynku i pięknej pogody.
Radosnych Świąt Zmartwychwstania! Wsłuchajcie się w niedzielną ciszę poranka... a poczujecie, jak otula Was miłość.
A tym, którzy świąt nie obchodzą, życzę udanego wypoczynku i dużo słońca na ten dłuższy weekend ;)
Ściskam Was mocno :)

20 kwietnia 2011

Zakochana.

Dzień był piękny. Ciepły i słoneczny. Jednak wieczór jeszcze chłodny, lekko pachnący oddechem wiatru, spacerującego z wiosną za rękę. Czekałam na przystanku na autobus i przyglądałam się rynkowi, kościołowi, domom. Przypomniał mi się zimowy wieczór w pewnym miasteczku. Siedziałam na parapecie w oknie w hotelowym pokoju, przyglądając się niebu, dachom kamienic i tańcom dymu. Cisza, spokój. Głęboko uśpione miasto. Nad ranem, tuż po piątej wędrowałam wąskimi, wypełnionymi snem jeszcze, uliczkami. Od czasu do czasu widziałam kulących się z zimna, spieszących się ludzi. Nie spieszyło mi się wcale. Tak jak i dziś.

Z okien autobusu przypatrywałam się Wiśle. Ogarnęła mnie jakaś tęsknota. Wysiadłam wcześniej, żeby trochę dłuższą i przyjemniejszą drogą pójść do domu. Kiedy przechodziłam uliczkami obok domków, spowiło mnie zimne wilgotne powietrze... to przez te mokre trawniki. Zapach świeżej wilgotnej zieleni wymieszany z zapachem kwiatów mirabelek, których pełno w okolicy. Przypomniało mi się, jak wędrowałam pewnego wiosennego wieczoru alejką, przy której rosło dużo takich drzew. Nagle zerwał się wiatr i uniósł w powietrze mnóstwo tych drobnych delikatnych płatków. Zatrzymałam się, przyglądając się, jak wirują, jak sypią się z drzew na wszystkie strony. Stałam w samym środku tej płatkowej zawieruchy i czułam się jak w bajce.

Chyba się zakochałam... we wiośnie.

19 kwietnia 2011

Babeczka cd.

Święta zbliżają się wielkimi krokami to czas na babeczkę ;)

Do babeczki piaskowej pomarańczowej (ale może być też cytrynowa) potrzebne będą:

szklanka mąki pszennej
szklanka mąki ziemniaczanej
szklanka cukru pudru
25 dag masła ( 1 i 1/4 kostki)
4 jajka
2 płaskie łyżeczki proszku do pieczenia
skórka otarta z jednej pomarańczy (lub cytryny w opcji cytrynowej)
4 łyżki soku świeżo wyciśniętego z pomarańczy (lub cytryny)
masło i bułka tarta do przygotowania formy

http://czekoladazgruszkami.blogspot.com/2011/03/babeczka.html - tu instrukcja obrazkowa (jako że blog mi znowu świruje, mogę pisać tylko teksty bez linków i innych dodatków...)


Do miski wrzucamy masło pokrojone na kilka kawałków, wsypujemy cukier puder i jedno żółtko (białko oddzielamy i wkładamy do innej miski). Ucieramy. Następnie dodajemy kolejno po jednym pozostałe żółtka (a biała do miski) oraz sok pomarańczowy. Ucieramy na pulchną jednolitą masę. Na tę masę sypiemy przez sito obie mąki i proszek do pieczenia. Ucieramy wszystko mikserem 4 minuty.

Następnie ubijamy białka na sztywną pianę. Do białek dodajemy skórkę otartą z pomarańczy i mieszamy łyżką, żeby się połączyły.

Pianę ze skórką pomarańczową dodajemy do naszej masy. Najpierw dwie czy trzy łyżki - mieszamy delikatnie łyżką, żeby się połączyło. A potem dodajemy resztę piany, mieszając oczywiście łyżką.

Formę do babki (ja używam formy z kominkiem, forma ma śr. 24cm) smarujemy masłem i obsypujemy bułką tartą. Ciasto przekładamy do formy i wstawiamy do nagrzanego do 180 stopni piekarnika. Pieczemy ok. 50 min, czasem trochę dłużej, w zależności od piekarnika. Dobrze sprawdzić ciasto patyczkiem.

Po upieczeniu wyjmujemy babeczkę z piekarnika i studzimy w formie przez 10 minut. Następnie wyjmujemy ciasto z formy.

Gotową babeczkę możemy obsypać cukrem pudrem albo możemy zrobić lukier. Ja przygotowuję sobie lukier z cukru pudru i z soku z pomarańczy, i oblewam nim gotowe ciasto.

Babeczka owinięta w folię aluminiową albo włożona nawet w taki zwykły worek foliowy, trzymana w chłodnym miejscu jest świeża i smaczna przez kilka dni.

Smacznego!


Jeśli już jestem przy ciastach, to powiem, że moja rodzina uwielbia też ciasto drożdżowe (przepis z boku na blogu, gdyby ktoś chciał ;), które ja i ojciec zjadamy do białej kiełbasy, zamiast chleba ;)

Ja osobiście uwielbiam też sernik i sernikiem własnoręcznie zrobionym można mnie śmiało kusić, bo na pewno się skuszę. Niestety tylko ja przejawiam takie zamiłowanie do sernika, więc jeśli już sernik się pojawia, to raczej nie mam się co obawiać, że się nie załapię ;) Sernik to zdecydowanie moje ulubione ciasto.

Za to jabłecznik mojej najstarszej siostry ma wzięcie, bo cała rodzina przepada za tym plackiem z jabłkami. Z wyglądu niczym specjalnym się nie wyróżnia, ale jest przepyszny.

W tym roku siostra wyraziła ochotę, aby zrobić 3bita ;) Znacie może? Takie ciacho bez pieczenia, z trzema wartwami, przypominające batonik o tej samej nazwie. Słodkie, dobre, śmiesznie proste i odgania smutki :)

Do mazurków ci moi też upodobania nie mają, bo albo zęby już nie te albo po prostu nie lubią, więc ja mazurki zajadam u mojej przyjaciółki, bo jakbym sama coś takiego zrobiła, to musiałabym sama zjeść ;) Tylko potem po takim opychaniu się pewnie by mi kilka kilogramów przybyło. Ale nawet gdyby, to w końcu jest wiosna, ciepło się zrobiło, na rowerku pojeździć można i w ogóle zwiększyć aktywność fizyczną.

A Wy? Lubicie słodycze? Lubicie ciasta? Wolicie te sklepowe czy te własnoręcznie upieczone? Jestem bardzo ciekawa. Jeśli o mnie chodzi, to ja uwielbiam sernik i czekoladę. Zawsze, wszędzie i w każdych ilościach :)

18 kwietnia 2011

Kilka refleksji.

Mam kryzys. Już nie ma sensu ukrywać tego dłużej nawet przed samą sobą. Z upływem czasu miało być lepiej, a wcale tak nie jest. Czasem nie mam ochoty z łóżka wstać i najchętniej nakryłabym się kołdrą cała, schowała się. Chyba tak naprawdę nie do końca sobie z tym wszystkim radzę. Sytuacja mnie przerosła. Nie chcę zasypiać, nie chcę dnia kolejnego, jeść też nie mam ochoty. Najchętniej schowałabym się gdzieś, ukryłabym się, wypłakała, wykrzyczała...

Jak byłam mała chowałam się za kanapą albo w szafie. Za kanapą było dobrze, spokojnie, jasno. W szafie było ciemno. Gdy wchodziłam do niej, zamykałam za sobą drzwi, przeciskałam się między płaszczami, kurtkami, ubraniami i stawałam na takiej półeczce. Bliskość ubrań i ich zapach uspokajały mnie, nikt mnie nie widział i mogłam sobie popłakać. Zawsze w ukryciu. Przy ludziach jestem dzielna. Muszę. Przydała by się teraz taka kryjówka, jak ta szafa... Wanna pełna wody albo prysznic... Woda zagłusza, uspokaja i zmywa słone strużki z policzków.

Idą święta. Zbliżają się z każdym dniem, a ja czuję jak rośnie mi gdzieś w gardle klucha. Robi się coraz większa, a w oczach wzbiera potok... Teraz silniejszy, po grudniu... Nie wiem, czy kiedyś coś się zmieni, ale wciąż świeżo mam w pamięci wszystko, co Ona robiła, w czym Jej pomagałam, a co teraz robię ja.

Gdy nikt nie widzi, otwieram szafę, w której wiszą jej sukienki, zabezpieczone, nie są wyprane... Wciąż czuję zapach jej perfum i jej zapach. Wtulam nos w miękki materiał i czuję się bezpiecznie... Zapach Mamy. Żebym go na zawsze zapamiętała... Czasem też biorę do ręki cienki szalik mojej Cioci, szalik w kwiaty... Przykładam do policzka...

Kocham cicho, tęsknię, czuję... Chyba nie bardzo umiem o tym mówić. Jakoś nie potrafię znaleźć słów właściwych. Nie znam się na miłości. Wiem tylko, kiedy ją czuję i kiedy jej nie czuję.

Tęsknię... Umiem żyć, mogę żyć i muszę żyć. Tylko tęsknię. Bardzo. Nie zamieniłabym Mamy na żadną inną, jak nie zamieniłabym mojego Ojca. I nie zmieniłabym żadnej podjętej w ciągu ostatnich kilku lat decyzji. Wiem, że gdybym postąpiła inaczej, żałowałabym. Nie mogłam postąpić inaczej, nie mogłam postąpić wbrew sobie. Nie potrafiłabym się odwrócić plecami do Mamy, do Cioci, jak nie potrafię odwrócić się do Ojca plecami i iść, tylko że tym razem muszę... i pęka mi serce. Ojciec mi mówi, że muszę iść i że nie powinnam się oglądać za siebie, ale ja tak nie umiem. Oglądam się z każdym krokiem, idę powoli, ale muszę iść. Czuję, że czas w tym miejscu mija dla mnie. Tu i teraz jest jeszcze kilka ważnych spraw, a poza tym muszę mieć pewność, że nie będzie tu sam, bo ja rozdwajać się nie potrafię jeszcze ;) A muszę na nowo poskładać moje życie. Zbudować je na nowo. Dopiero jestem przy fundamentach. Są porządne.

Mam nadzieję, że Oni będą ze mnie kiedyś dumni i będą mogli pomyśleć, że wychowali mnie na dobrego człowieka. Bardzo bym tego chciała.



ps. Jutro w ramach notki przepis na babeczkę, bo święta tuż tuż ;)

17 kwietnia 2011

Pragnienie.

Czy marzenia mogą się spełnić? Nie wiem. Ale bardzo bym chciała, aby się spełniły. Czuję, jakby były gdzieś blisko, przelatywały nad moją głową i że wystarczy, abym wspięła się na palce, wyciągnęła rękę i złapała lecące marzenie za skrzydło. W cuda nie wierzę, prędzej skłonna jestem uwierzyć w garbate aniołki, ale bardzo bardzo chciałabym, aby się udało. Od tak dawna niczego tak mocno nie pragnęłam i na niczym mi tak nie zależało.

Chyba po prostu chciałabym, aby się wszystko poukładało, powchodziło na swoje miejsca, żeby mi łzy choć trochę obeschły. Żebym nie musiała się tak bardzo zmuszać, do niczego. Nie lubię tego i nie chcę.

Śniła mi się dziś ucieczka, tak jak poprzedniej nocy. Jednak w poprzednim śnie byłam w ciąży (znowu!), były klucze, drzwi na klucz zamykane, szafa, gitara, uroczystość pogrzebowa, cmentarz - wszystko dla mnie jasne w swojej wymowie. Tym razem tak nie jest. Dla odmiany było wesele, hotel i wielkie schody, szklane drzwi i mężczyźni, przed którymi uciekałam... do innego faceta. Nagle znalazłam się na dworze i nie wiedzieć czemu, była tam zima, choć w sumie nie zima. Tylko ośnieżone góry i zamarznięte jezioro z oblodzonym pomostem - widok jak ze Szkocji. Ktoś ze mną był na tym pomoście, ten ktoś się poślizgnął, przewrócił się, podałam rękę i pomogłam wstać tej osobie. To była kobieta chyba, ale nie jestem pewna. To tylko mały fragment tego, o czym dziś śniłam. Sen cały był taki jakiś sprzeczny, ale właściwie spójny. Wiem tylko i czuję, że wszystko będzie jakimś sposobem dobrze. Nie wiem tylko, co zrobić, aby tak się stało. Myślę jednak, że w odpowiednim czasie będę wiedziała.

I chyba muszę popracować nad moim poczuciem bezpieczeństwa. Po prostu. Chociaż dzisiaj to... niech mnie ktoś przytuli... Tak zwyczajnie.

15 kwietnia 2011

Zabierz mnie.

Zmiany. Zmiany. Zmiany. Wiszą w powietrzu, snują się na razie tu i ówdzie. Jeszcze trochę i zaczną przemykać nad moją głową, najpierw skradając się cichutko, by po chwili urosnąć i przesuwać się nade mną jak chmurki żeglujące po niebie, wydymające żagle swoich policzków. Tylko siegnąć po nie ręką i włożyć w usta tę zmianową-chmurkowatą watę cukrową, zjeść ją, schrupać jak smaczne ciastko.

Nosem czuję te zmiany. Jakbym potrafiła wywąchać ich zapach. Jakby one miały w ogóle jakiś zapach... Gdzieś się chowają po kątach, może w lodówce albo w którejś z szafek się schowały... Ruszam noskiem swoim, próbując wyczuć stronę, z której ów zapach płynie. Rodzice zawsze sobie żartowali, że im króliczka przypominam jak tak ruszam nosem, wyczuwając zapachy.

Porządki wiosenno - świąteczne trwają w najlepsze i to nie jakieś takie... hmmm... normalne, jak zwykle, ale gruntowne. Zaglądam we wszystkie zakamarki, wszystkie szafki i szufladki, na wszystkie półki. Wyrzucam to, co niepotrzebne, bo ja nie lubię mieć niepotrzebnych gratów. Nie jestem typem chomika. Ta mania sprzątania trwa już trzeci dzień i nic się w tym domu przede mną nie ukryje. Mam nadzieję, że w końcu uda mi się odgruzować też moje wielofunkcyjne kilka metrów... zwłaszcza biurko aż się prosi o to... Dwie sterty papierów, dokumenty, rozkawałkowane teksty, płyty, wstążki, wsuwki, zatrzaski, atrament, linijka, nożyczki, zszywacz... i całe mnóstwo bardziej i mniej właściwych dla biurka przedmiotów.

Był dziś piękny dzień. Ciepły taki i pełen słońca. Ach... gdyby tak wybrać się nad jakąś wodę, do lasu na piknik... Niech mnie ktoś zabierze na piknik... Zmieszczę się do każdego koszyka, plecaka, torby ;)

zabierz mnie na drugą stronę mostu
gdzie polana sosnami otoczona
chyli się ku falującej tafli granatu

zabierz mnie chowając w kieszeni własnej
może na sercu
tylko nie na wątrobie

zabierz mnie w miejsce zielone
szumiące śpiewem jeziornych wód
pachnące tańcem wiatru

zabierz mnie...

12 kwietnia 2011

Bajka o kluczach. (3) i Jak Choco napadło w sklepie... ;)

Gdy wracałam dzisiaj po południu do domu, po drodze udałam się zrobić jakieś zakupy, bo w lodówce pustawo i tak mnie coś w tym sklepie napadło na jogurt truskawkowy, a przy okazji mózg wraz z żołądkiem przypomniały mi, że dawno nie było w domu ciasta jogurtowego, więc zaopatrzyłam się jeszcze w jogurt do ciasta, mąkę i kilka innych produktów, bo mój organizm zażądał pizzy. Tak właśnie, pizzy ;) I to nie takiej tłustej, na grubym spodzie, zapychającej, z którą mojej bebechy poradzić sobie nie potrafią i cierpią, ale takiej domowej, chrupiącej, pięknie pachnącej, przepysznej. 

Czasem mi się zdarza, że muszę zjeść coś teraz, zaraz, natychmiast i to coś konkretnego, a nie cokolwiek. Czasem owo coś przybiera postać czekolady z migdałami, czasem jest to jogurt truskawkowy, czasem jajecznica z pomidorem, klopsy, pieczone ziemniaki z rozmarynem i sosem jogurtowym... A czasami mam takie dni, że jakiekolwiek jedzenie wywołuje we mnie żywy wstręt i wtedy tylko piję, piję i piję... wodę :)

Poza tym chyba przy jakiejś okazji, w międzyczasie czy jakoś muszę tu zrobić dział z przepisami, uporządkować jakoś, żeby łatwo było znaleźć, gdyby ktoś takie pragnienie wyrażał ;)

Poniżej trzecia, ostatnia część bajki. Zapraszam do czytania, a ja znikam w kuchni...



c.d. część 3
Dwa dni później...

"Będziemy musiały się z wami pożegnać" - powiedziały smutno klucze z drugiego pęczka. - "Jutro zostaniemy oddane nowym właścicielom."

"Jak to? Tak szybko?" - spytał pędzel.

"To już pewne. Widziałem ich na własne oczy" - powiedział długopis.

"Będziemy za wami tęsknić" - stwierdziły klucze z pierwszego pęczka.

"Wiecie. Trochę się boimi nowego mieszkania, nowego miejsca, ale ci nowi właściciele nie są tacy źli. Wydają się mili i mają takie ciepło w głosie. Byli schludni, porządni i młodzi" - powiedziały drugie klucze.

"A co z nią i z nim będzie?" - spytał kluczyk inwalida. - "Sądziłem, że ona jest z nim szczęśli..." - kluczyk nie skończył mówił, ponieważ zapatrzył się na nowych bardzo młodych lokatorów, którzy rozglądali się z zaciekawieniem po torebce.

"Dzień dobry" - powiedzieli nowi.

"Witajcie" - odpowiedzieli im mieszkańcy.

"One wyglądają jak tamte!" - wykrzyknął kluczyk inwalida.

"Kropka w kropkę, ząbek w ząbek!" - dołączyły się kolorowe klucze.

"Spokój" - zarządził najstarszy klucz. - "Bardzo nam miło, że tu zamieszkacie. Miejsca jest dość. Przepraszam za moich towarzyszy, ale jesteście bardzo podobne z wyglądu to poprzednich lokatorów, choć charakter macie zupełnie inne, z czego bardzo się cieszę" - wyjaśnił.

"Rozumiemy" - odpowiedział nowy okrągły klucz. 

Najstarszy klucz opowiedział nowym kluczom wszystko to, co się w ostatnich dniach działo w torebce.

"To już wiemy, że to o nich oni rozmawiali" - pomyślały głośno nowe klucze.

"Ona z nim?! Ona z nim?!" - dopytywały się kolorowe klucze.

"Dziewczyna i facet, który jej dał nas" - wyjaśniły klucze. - "My jesteśmy nowe. Zrobił nas pewien człowiek w swoim warsztacie i dał jemu. Tamte były jakieś dziwne, nic się nie odzywały, udawały, że nas nie słyszą. W domu położył nas na stole w kuchni, a tamte wrzucił do jakiejś szuflady z rupieciami. Potem przyszła ona i on nas jej dał" - kontynuowały nowe.

"Powiedział coś?" - spytał długopis.

"Tylko tyle, że my jesteśmy nowe i tylko dla niej, już na zawsze. Coś jej jeszcze dał, a potem się całowali" - odpowiedziały nowe klucze.

"On się z nią ożeni! On się z nią ożeni! On się z nią ożeni!" - wykrzykiwał kluczyk inwalida i klaskał z radości. - "A ja nie będę tego widział..." - po chwili dodał ze smutkiem.

"Przecież możemy do was kartkę wysłać albo list nawet i zdjęcia dołączyć. Długopis napisze" - stwierdził pędzel do pudru.

"A ja się zajmę dostarczeniem" - dodał kalendarz. - "Poza tym przyjaźnię się z jej komórką i często sobie rozmawiamy, gdy się nudzimy na tych wszystkich spotkaniach. Ona może do was zadzwonić, bo ci nowi właściciele to jacyś jej znajomi" - zaproponował kalendarz.

"Co się stało, że tak się martwicie?" - spytały nowe klucze.

"Wyprowadzamy się" - odpowiedziały te z drugiego pęczka.

"Cieszymy się, że poznałyśmy się z wami" - powedziały nowe i uściskały serdecznie drugie klucze.

Wieczorem i nocą mieszkańcy tańczyli, skakali, śpiewali, aż torebka podskakiwała na krześle. Nazajturz wszyscy wyściskali ostatni raz drugie klucze, pomachali im na pożegnanie, zapewniając, że będą się ze sobą kontaktować tak często, jak to tylko będzie możliwe i że czuwać nad tym będą oba kluczyki od skrzynek oraz kalendarz.

A co się stało z kluczami zarozumialcami? Zamieszkały w zagraconej, zakurzonej szufladzie, w której nie miały nawet własnej przegródki. Zaplątały się w stary brzydko pachnący kurzem sznurek i w kawałek folii. Powietrze było tam gęste, zatęchłe, bo nikt do tej szuflady nie zaglądał. A klucze tam leżą i leżą, pewnie do dziś. Bo kto by się przejmował kimś, kto wszystkich innych ma za nic?


KONIEC :)

11 kwietnia 2011

Bajka o kluczach. (2)

część 1

c.d. 

"Dlaczego z nami nie rozmawiacie?" - zwrócił się do nowych lokatorów kluczyk-inwalida.

W odpowiedzi usłyszał... ciszę.
"Wiecie, że to tak niegrzecznie nie odzywać się, udawać, że nie słyszycie, co do was mówimy?" - nie rezygnował kluczyk.

"A po cóż my mamy z wami rozmawiać?" - odezwał się łaskawie największy z nowych kluczy - klucz okrągły. - "Przecież wy jesteście tacy zwyczajni. Nigdzie nie byliście, nic o świecie nie wiecie. A może jeszcze mamy się z wami zaprzyjaźnić? I z tym kaleką też?" - spytały z pogardą nowe klucze. - "My jesteśmy wytworne, wspaniałe, najlepsze." - powiedziały wyniośle.


"Woda sodowa uderzyła im do głowy" - stwierdził najstarszy klucz, ten który uważał, że jest podobny do miecza. - "Pomieszało im się od tych wszystkich torebek, miejsc" - powiedział. 


"Ignorujmy je. Nie warto się przejmować nimi, które się nikim, oprócz nich samych, nie przejmują" - powiedział niebieski długopis. 


Nowym kluczom wydawało się, że z luksusów trafiły do jakichś slumsów, do biedoty. I jeszcze ten kaleka. Choć w torebce było czysto, bo właścicielką często w niej sprzątała, choć torebka była prana przez dziewczynę, nowym kluczom wydawało się, że w torebce jest brudno, ciasno. Brzydziły się dotykać czegokolwiek i leżały bez ruchu, zniesmaczone zachowaniem pozostałych mieszkańców. Kojarzyło im się ono z bazarem, halą targową. Były bardzo zdziwione, jak dziewczyna może takich trzymać w ogóle w swojej torebce. Są bezczelni. 


Nowe klucze miały nadzieję, że szybko zmienią miejsce zamieszkania i że ich właściciel zażąda ich zwrotu. Jednak nawet same przed sobą nie chciały się przyznać, że to może nie nastąpić tak szybko, bo jednak on ją bardzo lubił. Za bardzo! Pozwalał jej spać w swoim łóżku! Chodzić w swoim szlafroku! A ostatnio, gdy leżały na stole w kuchni, zrobił jej herbatę w swoim ulubionym kubku! Klucze koniecznie musiały wymyślić coś, aby on się jej pozbył. Nie chciały mieszkać w tych slumsach, w tym więzieniu dla ubogich.


"Myślicie, że ona będzie ich używać?" - spytał towarzyszy drugi bardzo zmartwiony sytuacją pęk kluczy. 


"Martwicie się o to?" - zapytał duży klucz.


"Jasne. Słyszałem, że ona będzie musiała sprzedać to mieszkanie, które otwieramy, więc pewnie nas odda... A może i was będzie musiała....? My nie chcemy nigdzie się przeprowadzać. Dobrze nam tu." - odpowiedziały klucze.


"Nic wam się nie pomyliło?" - spytał z zaciekawieniem pędzel do pudru.


"Nie. Słyszałem dokładnie. Otwierałem właśnie skrzynkę na listy, a ona rozmawiała przez telefon na ten temat" - powiedział kluczyk inwalida. - "Boję się, że trafimy do złych ludzi, a ona jest taka dobra, miła i ładna" - westchnął kluczyk.


"Nic się nie bój. Przecież ona nie odda cię byle komu. Mądra jest. Zobacz, jak ci pomogła. Poza tym, gdyby była głupia, to on by jej tak nie lubił. Wiem, co mówię. Mnóstwo słów mną napisała, dużo dokumentów podpisała. Ona byle komu was nie powierzy. Znam ją" - uspokoił towarzyszy niebieski długopis. 


"A dobrze im tak. Pozbędziemy się wreszcie kaleki. Jeszcze tylko te drugie. Trzeba wykopać będzie też kalendarz, kosmetyczkę i długopis. A ona mogłaby skórzaną torebkę nosić, a nie takie coś. Jeszcze się poobijamy" - myślały sobie nowe klucze.


Minęło kilka dni. Nowe klucze obmyślały plan pozbycia się innych mieszkańców, z którymi oczywiście w ogóle nie rozmawiały. Mieszkańcy torebki żyli sobie w spokoju, nie przejmując się nowymi. Nagle... torebką zatrzęsło i dziewczyna włożyła do niej rękę. Wyjęła pędzel do pudru oraz puder. Poprawiła makijaż. Schowała puder do torebki i odłożyła ją na bok. Wzięła pędzel i poszła go umyć, a gdy to zrobiła, odstawiła go na stół do wysuszenia. Zrobiła dwie kawy i wtedy do kuchni wszedł on. Pędzel uważnie wszystkiemu się przysłuchiwał i przyglądał się. Zobaczył, jak dziewczyna wyjmuje nowe klucze i daje je jemu. 


Nazajutrz pędzel wrócił do torebki...


"Widziałeś?! Widziałeś?! Zabrała je!" - przekrzykiwali się towarzysze pędzla.


"Tak. Wszystko widziałem i słyszałem. Zaraz wam opowiem. Tylko się uciszcie" - odpowiedział pędzel.


Najstarszy klucz zarządził ciszę, więc pędzel mógł zacząć opowiadać.


"Najpierw zostałem umyty w łazience, a później ona zaniosła mnie do kuchni i postawiła mnie w słoiku na stole, żeby dobrze mi wyschły włosy na głowie. Zrobiła dwie kawy i potem on przyszedł. Powiedziała mu, że nie może mieć tych kluczy, że ich nie chce..." - mówił pędzel.


"Jak to?! Ona ich nie chciała?!" - nie wytrzymał i zawował z niedowierzaniem kluczyk inwalida.


"No tak to. Ona naprawdę ich nie chciała" - kontynuował pędzel. - "Powiedziała mu, że nie może ich używać, wiedząc, że wcześniej używały ich różne kobiety. Dodała, że czuje się, jakby była jedną z nich, jakby była tylko na chwilę. Była smutna. On nic nie powiedział. Wziął je od niej i schował do kieszeni. Potem wstał, podszedł do niej i pocałował ją w czoło, a ona złapała go za rękę i przytuliła głowę do jego ciała. Więcej nie widziałem, bo po chwili wyszli z kuchni" - zakończył swoją opowieść pędzel.


"Dlaczego ona ich nie chciała?" - zapytał małomówny kalendarz. Odzywał się bardzo rzadko, bo czasem nie wiedział, co powiedzieć, ponieważ tak wiele myśli przebiegało przez jego głowę. Wolał słuchać i umiał słuchać.


"Nie wiem" - powiedział pędzel. - "Myślałem, że może ty będziesz wiedział. Znasz się na datach, godzinach, pamiętasz te wszystkie spotkania, wszędzie z nią bywasz..." - kontynuował pędzel, po czym zamyślił się głęboko.


"Tego i ja nie wiem" - stwierdził kalendarz.






c.d.n. 
(jutro ;)

8 kwietnia 2011

Listy do...

Wiesz,

taki ten dzisiejszy dzień... Ciemne, ciężkie chmury wiszą od świtu nad miastem, pęcznieją, jakby nabierały powietrza, lecz wodą trysnąć nie mogą, jakby nie mogły się rozpłakać, choć tak smutno przemierzają niebo.

Wiatr zgina ku ziemi drzewa, jakby były trzcinami, składającymi pokłon tafli jeziora. Wciska się nawet w wąskie uliczki, szarpie moimi włosami...
Wiatr szeleści suknią Wiosny. Mocuje się z nią, jak kochanek z kochanką, pieści swoim oddechem drobne jeszcze pączki, które za chwilę wytrysną soczystą zielenią. Zobacz, jak obejmuje ją swoimi ramionami, jak ją otula. Ona się trochę złości, opiera się, ale patrz! Tym drobnym kwiatkom to w ogóle nie przeszkadza. Przyglądają im się z zachwytem, czekając aż on złoży na jej zielonych ustach pocałunek i położy swoje serce na wiśniowej gałęzi jej dłoni... 

Wiatr rozwiewa mi włosy, schładza moje usta, policzki, dłonie... Zamknąć oczy i uwierzyć, raz jeden jeszcze, że jak on do niej, tak ty do mnie uśmiechniesz się raz jeszcze, mówiąc - to moje serce...

7 kwietnia 2011

Literka Z.

Zdziwiona. Zaskoczona. Zdezorientowana. Zamyślona. Zmartwiona. Zniesmaczona. Zestresowana. Zdenerwowana. Zwariowana. Zdołowana. Zaryglowana. Zrezygnowana. Zblazowana. Załamana. Zrekonstruowana. Zaplanowana. Zapłakana. Zzzzz...

I wszystko na "z". Dzisiejszy wieczór sponsoruje literka "Z". 

Gdybym tak jeszcze mogła być zalana, a zaraz potem zrzygana... Jak na razie jestem zmęczona...

Muszę pogadać z literkami, co by jakaś inna zasponsorowała tu małe co nieco ;) A może by tak Zzzzapytać się "U"?


ps. Jutro na tapetę wraca opowiadanko, ale niech no pomyślę, jakie by tu... Może coś z happy endem...?

6 kwietnia 2011

O piersiach.

Piersi. Część ciała właściwa każdej kobiecie. Mają różne rozmiary i kształty. Jedne z nas je lubią, inne ich nienawidzą, jedne je powiększają, czasem do monstrualnych wręcz rozmiarów, a inne je zmniejszają, bo zwyczajnie przeszkadzają w codziennym życiu.

Gdy byłam nastolatką dość długo z przodu przypominałam deskę. Tych piersi nie było i nie było. Dla pozoru nosiłam najmniejszy stanik, czymś wypchany, żeby się nie wyróżniać i nie być powodem drwin, tym bardziej, że wszystkie moje koleżanki od dawna piersi posiadały. W końcu się doczekałam... Najpierw się bardzo ucieszyłam, bo nie musiałam nic wypychać, wyglądałam jak każda dziewczyna. Jednak później już taka zadowolona nie byłam. Zmieniałam staniki na większe i większe... 

Z piersi zrobił mi się ciężar, którego nie mogłam zaakceptować przez długi czas.
Nie dość, że ów ciężar zwracał na siebie uwagę, to jeszcze przeszkadzał w bieganiu i w ćwiczeniach w ogóle, utrudniał dobranie ubrań, zwłaszcza sukienek, zapinanych na zamek błyskawiczny na plecach oraz wszystkiego, co zapina się na guziki... Dlatego bardzo długi czas mój styl ubierania się był stylem chłopczycy łachmaniary. Nie cierpiałam się rozbierać na basenie, na plaży, w szatni przed ćwiczeniami czy treningiem... Nie mogłam znieść tego, że faceci zamiast rozmawiać ze mną, rozmawiali z moim biustem. 
Miałam problemy ze sobą, a piersi urosły w moich wyobrażeniach do jeszcze większego rozmiaru... Patrząc w lustro, widziałam tylko je. Jedyny sposób, aby się ich pozbyć, jak wtedy myślałam, upatrywałam w odchudzeniu się na kostuchę. Nie jadłam, ćwiczyłam... Dość szybko zauważyłam, że moje ciało rzeczywiście się zmienia. Zmienić się nie chciała za bardzo tylko jedna część ciała - one. Dobrze, że w tamtym czasie regularnie miałam przeprowadzane badania krwi, ze względu na leki, które przyjmowałam, aby wyleczyć skutki kontuzji. Przystopowały mnie słabe wyniki. Zdałam sobie sprawę z tego, że robię sobie dużą krzywdę, że wcale sobie nie pomagam. Musiałabym doprowadzić się na skraj życia i stanąć nad grobem, aby tych piersi nie mieć. 

Postanowiłam je zaakceptować i nauczyć się z nimi żyć. Po jakimś czasie zauważyłam, że są zupełnie normalne. Co prawda nie przypominają pomarańczy czy jabłek, ale nie są też, jak wcześniej mi się wydawało, jak melony. Stanowią raczej coś pomiędzy. I tak zostały grejpfrutami. Nagle okazało się, że można z nimi żyć - konieczna do tego odpowiednia bielizna i cierpliwość do zakupów.
Uwielbiam je, mimo że dobieranie ubrań do łatwych nie należy, a po zakupie muszę wspomagać się drobnymi modyfikacjami, aby wszystko dobrze leżało. Nawet znalazłam firmę, która szyje świetne sukienki, uwzględniające to, że kobieta jednak może posiadać piersi trochę większe niż te, które w teorii przewiduje się dla danego rozmiaru ubrań. Biegać na szczęście nie lubię, więc odpadł problem przeszkadzania w tym, a poza tym już mnie nikt do biegania nie zmusza, więc tym bardziej można je polubić. Przeraża mnie już tylko jedna sprawa z nimi związana... Ciąża. Mam jednak nadzieję, że nie będę w tym stanie przypominać dojnej krowy... Na szczęście to stan krótkotrwały i w razie czego zawsze potem można iść pod nóż. Jednak nie ma się co martwić na zapas.

Dzisiaj nie wyobrażam sobie życia bez nich. Mam nadzieję, że rak piersi mnie ominie i że nie będę się musiała z nimi rozstawać, bo naprawdę bardzo je polubiłam. Czasem im się nawet przyglądam, nie boję się ich dotykać, staram się, aby było im wygodnie, żeby nie były odziane w jakieś worki, przypominające czapeczki dla noworodka (o stanik mi chodzi ;). I właściwie to ja się bardzo cieszę, że one są, że je mam. Dzięki nim chyba chłopczyca zrobiła miejsce kobiecie. I za to im będę zawsze wdzięczna. 

Piersi są niesamowite. Myślę, że my wszystkie powinnyśmy uwielbiać, kochać, a przynajmniej spróbować zaakceptować te, które mamy - małe, duże, symetryczne czy też nie, obie równe czy też nie - wszystkie są piękne. Są nasze, są delikatne i wrażliwe. Traktujmy je wyjątkowo i nie żałujmy rozpieszczania, a one odwdzięczą się nam za to atrakcyjnym wyglądem.

5 kwietnia 2011

Sen.

Od lat mam problemy ze snem, o czym tu pisałam wiele razy. Niewiele na to mi pomaga niestety, a brania prochów na sen odmawiam kategorycznie, w ogóle nie ma takiej opcji, że będę się jakimś świństwem faszerować. Po tym czymś sen jest ciężki, okropny, mam wrażenie, że wpadam w czarną dziurę, spadam, a to spadanie nie ma końca. W efekcie budzę się jeszcze bardziej zmęczona niż gdybym spała tym swoim przerywanym snem, a właściwie kilkunastominutowymi drzemkami albo gdybym nie spała wcale. Nie, nie i nie. 
 
Jedną z tych rzeczy, które działają zbawiennie na mój sen, jest spanie na świeżym powietrzu. W moich warunkach mieszkalnych jest to niewykonalne... 9 piętro, mały balkon... Zresztą w żadnym miejscu, w którym pomieszkuję jest to niewykonalne. Co najwyżej mogę otworzyć sobie okno, ale to nie to samo.
 
Od dziecka ojciec zabierał mnie ze sobą na wodą, jeździłam na różne rajdy i obozy. Dopóki nie byłam pełnoletnia musiałam się kisić w namiotach i innych takich, no chyba że byłam z ojcem... Gdy miałam już te 14-15 lat ojciec pozwalał mi spać tam, gdzie chciałam. Mogłam wziąć śpiwór i walnąć się na brzegu, mogłam spać w hangarze z myszami, mogłam spać ze znajomymi na łódkach albo zwyczajnie w kabinie. 
Sen na wodzie, sen nad wodą... Uwielbiam tak leżeć i słyszeć jak fale pluskają, rozbijają się o brzeg, jak woda drży i faluje, jak cichutko z gwiazdami rozmawia. Nie ma nic przyjemniejszego niż położyć się na łódce, wpatrywać się w niebo, będąc kołysanym do snu delikatnymi ruchami łodzi, która unosi się i opada na wodzie. Woda, jak matka, kołysze do snu, jakby kołysała dziecko w kołysce. Czuję się wtedy taka spokojna, wyciszona i bezpieczna. Na wodzie nie śniły mi się ani razu koszmary. Sny są piękne, kolorowe, przyjemne, a ja jestem wypoczęta i nawet krótki sen jest niesamowicie regenerujący. 
 
Podobnie działa na mnie sen na polu - w sianie, na sianie, koło pola ze zbożem. Nie mam pojęcia dlaczego, ale zapach siana też mnie uspokaja, wycisza... Nic to, że potem mam je we włosach, w zakamarkach ubrania, ważne, że jestem wyspana, radosna, szczęśliwa. Pamiętam jedną taką noc. To było podczas jednego z obozów, już pod jego koniec. Robiłam sprawność, którą zawsze pragnęłam zdobyć, bardziej niż wszystkie stopnie, bo dzięki niej mogłam sprawdzić swój charakter, siłę swojej woli i nauczyć się siebie. Wracając do nocy... spędziłam ją na polu na sianie. Ta jedna noc zregenerowała moje siły, które po ponad dwóch tygodniach były na wyczerpaniu przez brak snu, obowiązki, problemy z bebeszkami. Wiatr szumiał w koronach sosen, nade mną było piękne rozgwieżdżone niebo, cisza wokół, spokój... Wtuliłam nos w siano i nawet nie zauważyłam, jak zasnęłam. Wszystkie lęki odpłynęły gdzieś daleko, a rano obudziłam się wypoczęta i jedząc niespiesznie śniadanie, przyglądałam się sarnom. 
Pod gołym niebem spałam wiele razy, ale tylko jedna noc była okropna - spędzona w gęstym krzaczorach, koło bagienka i prawie nad nie bardzo czystym jeziorem. Komary żarły jak oszalałe, nie było się gdzie schować, na sen na polu nie miałam szans, bo rozpadał się deszcz i mogłam się tylko schronić pod płachtą, bo dziewczyny zapomniały drugiego namiotu. Do tego doszła migrena... Następnego dnia z ulgą przywitałam to, że moje dziewczynki nie mają sił na kolejne dwa dni węrdówki, więc bez żalu postanowiłam, że tego samego dnia wrócimy nad nasze czyste jezioro, nad którym, o dziwo, nie było prawie wcale komarów. 
 
Żeby się wyspać, wcale nie potrzebuję puchowych poduszek, wygodnych łóżek, luksusu. Wystarczy mi mój śpiwór, kurtka czy sweter podłożone pod głowę, twarde dno łódki albo "trochę" siana i niebo nade mną... Rozgwieżdżone ciemne niebo to najpiękniejszy sufit na świecie, a szum wody i rozmowy wiatru w koronach drzew są najprzyjemniejszą kołysanką dla moich uszu. Ah... byle do lata :)

3 kwietnia 2011

Zwariuję.

ja zwariuję...
ja normalnie zwariuję!
prędzej się psychicznie wykończę niż...
po prostu brak mi już słów...
ręce mi opadają...
wszystko mi opada...
nawet włosy... na ramiona ;)
 
wewnątrz mnie kłębi się taki kłąb sprzecznych uczuć...
i zaczyna tykać jak bomba z opóźnionym zapłonem.
 
sprzątałam...
biegałam...
na worku sie wyżywałam...
nawet się wykrzyczałam...
ale głową muru nie przebiję...
za to chyba zbuduję sobie mój własny...
albo nie...
wiem! zbuduję sobie od razu wieżę
i się w niej zamknę,
tylko najpierw kupię zatyczki do uszu, 
bo ciemne okulary to już posiadam.

raz
dwa
trzy
cztery
pięć
sześć 
siedem
osiem
dziewięć
dziesięć
jedenaście
dwanaście
...
sto
...
tysiąc
...
to jakaś masakra... 
musiałabym tak w nieskończoność... 
ale chyba i tak by mi nie przeszło.
 
niebo jest niebieskie a trawa zielona
niebo jest niebieskie a trawa zielona
niebo jest niebieskie a trawa zielona
...
niebo jest zie...
cholera jasna!

ja po prostu nic nie rozumiem
ślepa głucha i głupia
tak właśnie
kretynka denna
nic dodać
nic ująć
co najwyżej można się pochlastać