13 września 2015

O Zachodzie, Islamie i o mnie słów kilka.

Nie wiem już, ileż to razy biłam się z myślami nad końcem tego bloga i jego kontynuacją. Czasem zastanawiałam się nad tym, czy nie lepiej byłoby pozwolić mu umrzeć śmiercią naturalną. Spełnił swoje zadanie już dawno temu. Był formą terapii. Miejscem, które pozwoliło mi przetrwać najtrudniejsze chwile w moim życiu. Gdyby nie to miejsce, nie wiem, jak moje życie by się potoczyło i co by się ze mną stało. 

Ostatnio głównym tematem w mediach całej Europy są emigranci z Syrii, Iraku, Afganistanu i Afryki. Celowo piszę - emigranci, a nie uchodźcy. Większość z nich to młodzi i silni mężczyźni. Jakoś w głowie mi się nie mieści, że zamiast walczyć o wolność i bezpieczeństwo, oni uciekają do tzw. rajów socjalnych, przynajmniej z ich punktu widzenia. Moi dziadkowie i pradziadkowie walczyli o wolną Polskę, o wolną Ukrainę. Nikt z nich nie myślał o ucieczce. Nikt nie myślał o porzuceniu rodzin i ucieczce w bezpieczne miejsce bez nich. Nie rozumiem tych wszystkich emigrantów stamtąd. Nie potrafię też zrozumieć polityków, którzy kłamią, że ci ludzie uciekają przed wojną. Czy tak ciężko przyznać, że wykorzystując wojnę udają się tam, gdzie im wszystko dadzą za darmo? 

Jakoś tak mi się wydaje, że ci którzy uciekli przed wojną, zostali w pierwszym bezpiecznych kraju, który zgodził się ich przyjąć i nie narażają swojego życia kolejny i kolejny raz dla jakiegoś lepszego socjalu. Nie narażają swoich rodzin. Może ja źle myślę. Sama nie wiem. 

Wydaje mi się też, że w tej masie ludzi, którą ciężko skontrolować, łatwo mogą się ukryć terroryści. Może kolejny raz się mylę, a może nie.

Wiecie... Od lat zadaję sobie pytanie, po cóż Zachód wszędzie się wpierdala. Mało im było wyrżnięcia Indian. Mało im było handlu niewolnikami. Mało im było rozwalenia całej Afryki w czasach kolonialnych. Mało im było prześladowań i dyskryminacji Aborygenów w Australii. Współcześnie światły Zachód znalazł sobie innego kozła ofiarnego - wpierdala się we wszystkie reżimy, zwłaszcza w świecie muzułmańskim. Czy ten cholerny Zachód niczego się nie nauczył? Czy oni nie rozumieją, że te reżimy zapewniały i zapewniają jakąś stabilizację polityczną w tamtym regionie? Wyrażę się dobitnie. Reżimy trzymają za mordę cały fanatyzm religijny, wszelkich radykalistów, całe to gówno. Zgadza się, że bywały gwałcone prawa człowieka, ale nikt mi nie wmówi, że np. w takiej Syrii było aż tak tragicznie. Było tam bezpieczniej i żyli obok siebie muzułmanie, chrześcijanie, alawici (właściwie to też muzułmanie), jazydzi. Po jaką cholerę Zachód się tam wpierdalał? Do Iraku też musieli, bo im Saddam przeszkadzał? Jak nie wiadomo o co chodzi to chodzi o pieniądze. W przypadku Syrii to gazociągi, zwłaszcza te, które dotyczą Kataru. A Irak to nic innego jak złoża ropy. 

W tym miejscu chciałam serdecznie podziękować debilom z Ameryki i Europy, dzięki którym na terenie Syrii i Iraku mamy ISIS czyli państwo islamskie, gówniany kalifat pełen psycholi. Co więcej, należy naszym kochanym zachodnim politykom podziękować za to, że teraz w Europie mamy wręcz inwazję emigrantów. 

I wiecie co? Boję się. Bardzo się boję tych wszystkich nastawionych roszczeniowo ludzi, którym Europa ma dać, bo im się należy, bo oni są biedni, a u nich jest wojna i bieda. 

Jestem emigrantką. Jedną z wielu. Mnóstwo nas na całym świecie. Mi nikt nic za darmo nie dał. Pracowałam i pracuję ciężko. Wykonywałam prace, które nawet facetów wykańczały, a ja pracowałam na równi z nimi. Uczyłam i uczę się języka, aby posługiwać się nim jeszcze lepiej. Co z tego, że znam cztery inne języki, jeśli nie mówię językiem miejscowym. Czy ja szanuję kraj, który mnie przyjął, kiedy nie dostosowuję się do miejscowego prawa, nie chcę pracować i znać tutejszej mowy? To nie jest tak, że ja wyrzeknę się swojego pochodzenia, swojej religii, języka ojczystego i kraju, w którym się urodziłam. Tyle tylko, że nie zamierzam narzucać nikomu ani swojej religii, ani swoich tradycji, ani własnego języka. Mogę to sobie w domu czy w kościele kultywować, a nie obnosić się na prawo i lewo. W mojej nowej pracy, oprócz mnie są jeszcze dwie Polki, reszta to miejscowi, i gdybym z tymi Polkami rozmawiała po polsku, to jakby to wyglądało? 

Bywało tak, że pracowałam w miejscach, w których słychać było różne języki, bo wiele osób nie znało dobrze żadnego innego języka niż ojczysty, więc ciężko się było porozumieć. Czasem wkurzało mnie też robienie za tłumacza. 

Wracając do tej całej nowej fali emigrantów. Jestem na NIE dla ludzi, którzy szukają dobrego socjalu i mają postawę "pani daj". Dostosować się nie dostosują nawet w części, do pracy nie pójdą, języka się nie będą uczyć. Takich wysłałabym tam, skąd przyszli. Co innego ludzie, którzy coś z siebie dają i chcą normalnie bezpiecznie żyć bez narzucania innym swoich poglądów. 

Znam wiele muzułmanek i muzułmanów. Z niektórymi się przyjaźnię. Zresztą z jedną osobą o takim wyznaniu od prawie dwóch lat się spotykam. To są różni ludzie, tak samo jak my chrześcijanie. Wśród nich są ludzie, dla których ważne jest to, jakimi ludźmi jesteśmy, jakie mamy serca, a nie to w jakiego boga wierzymy i jakim językiem mówimy, czy jak się ubieramy. Myślicie, że oni się nie boją imigrantów o radykalnych poglądach? Boją się tak samo, jak i ja. Myślicie, że oni nie mają córek albo że chcieliby, aby ich nastoletnie córki zamiast skończyć szkoły, zdobyć zawód, pójść na uniwersytet, zostały wydane za mąż? Gdyby tego chcieli, nie żyliby tak jak ja i wy. 

Nie boję się muzułmanów. Boję się fanatyzmu w każdym wydaniu. Boję się mężczyzn, którzy boją się kobiet i mają z naszego powodu kompleksy, bo oni będą nas w domach zamykać, gwałcić i dręczyć. To jakie mamy serca, zależy od nas samych. To, czy potrafimy i chcemy samodzielnie myśleć - również. To że ktoś zatrzymał się w rozwoju na etapie średniowiecza, nie znaczy, że każdy w tym średniowieczu siedzi. A może w Polsce takich ludzi nie ma? 

14 lipca 2015

Mus czekoladowy.

Ostatnio stres dał mi się trochę we znaki. Czasem mam też dość już tej mozolnej pracy, aby w końcu wszystko poukładało się tak jak powinno na wszystkich polach. I kiedy mi tak bokiem już wychodzi wszystko po kolei, wówczas uciekam do kuchni. 

Mięsa nigdy jakoś specjalnie nie lubiłam. Jeść - jem. Lepsze to niż wegetariańskie dziwadła z soi, które cuchną tak, że do ust bym nie wzięła, a nafaszerowane taką ilością wody i wypełniaczy, że zupełnie nie zachęcają mnie do tego, abym się na to coś przerzuciła z mięsa. Nie zmienia to faktu, że codziennie spożywanie mięsa na obiad nie jest dla mnie. Dlatego kombinuję z warzywami. Z owocami również. I tym sposobem w mojej kuchni pojawiły się między innymi placki z dyni, placki z dyni i ziemniaków, placki z marchwi i selera, pieczony kalafior, sałatka z surowego kalafiora, zupy z warzyw i owoców, burgery warzywne oraz mnóstwo innych pyszności. Jeśli za mięsem nie przepadam, coś jeść jednak muszę. 

To co serwuję samej sobie na główny posiłek, dla moich bliskich służy bardziej za dodatki, bo dla mojego otoczenia obiad bez mięsa lub ryby, obiadem nie jest. 

Ostatnio jednak oszalałam na punkcie czegoś zupełnie innego. 





Niezaprzeczalnym faktem jest, że uwielbiam czekoladę pod każdą postacią. Postanowiłam zrobić sobie mus czekoladowy... z owoców. Jeśli ktoś z Was moi mili trochę siedzi w tych tematach warzywnych, wegetariańskich, wegańskich i innych takich, to powinien coś takiego znać. Przepisów jest ileś. Ja sobie próbuję, kombinuję, smakuję, modyfikuję i po wypróbowaniu różnych kombinacji przypadła mi do gustu jedna opcja.

A składa się ona z :

1 miękkie dojrzałe avocado

1 banan

1 płaska łyżka kakao

3 łyżki mleka roślinnego (Najczęściej wybieram sojowe, ale może być też ryżowe, migdałowe czy kokosowe. Tu w Holandii w każdym sklepie coś takiego mają. Z braku mleka roślinnego i zwykłe się będzie nadawać.)

3 łyżeczki miodu

Wrzucam wszystko do blendera i miksuję na gładką masę. Następnie przekładam do pucharków albo wykorzystuję jako składnik deserów, często jako masę do przełożenia ciasta i wkładam do lodówki. Najlepiej smakuje schłodzony. Można jeść go z czymś się tylko chce - z owocami, z orzechami, z bitą śmietaną, jako dodatek do naleśników albo sam.

Warzywa i owoce można wykorzystać na tysiąc sposobów. Wystarczy tylko otworzyć swoje kubki smakowe na nowe wyzwania. 

 

5 lipca 2015

Bez tytułu.

Ciepło. Gorąco. Upalnie. Słońce praży jak szalone. Nie ma czym oddychać. 

Siedziałam w piątek na kanapie, walcząc z migreną, gdy dotarła do mnie pewna bardzo smutna wiadomość. Mój dobry kumpel zginął w wypadku drogowym. 

Szok. Niedowierzanie. Jak to? Jak to jest możliwe? Dlaczego on? Przecież był świetnym kierowcą... Cholera. 

Życie jest kruchutkie. W jednej chwili pęknie jak bańka mydlana przebita palcem. Moment wystarczy, żeby nas już tu nie było. 

Niewiele brakowało, a w piątek i mnie by już tu nie było. Ułamki sekund... Centymetry... 

Los sam wybiera komu jeszcze daruje życie, a komu je zabierze. 

I kiedy ja tego samego wieczoru dowiedziałam się, że mojego kumpla już nie ma, bo nie miał tyle szczęścia co ja... 

Jakoś ostatnio przez moje najbliższe otoczenie przetoczyła się taka fala, w której blisko było do katastrof drogowych, różnego rodzaju wypadków na drodze, ocierania się o śmierć. Szczęście. Tylko szczęściu wszyscy moi kochani bliscy mi ludzie, w tym ON, zawdzięczają to, że nic wielkiego się nie wydarzyło. No może poza tym, że oni wszyscy dostali tak jakby jeszcze jedno życie. 

Nade mną wisi chyba widmo wypadku, bo to ile razy w przeciągu tak krótkiego czasu udało mi się cudem uniknąć zderzenia z idiotami, którzy jeżdżą tak, jakby się z łańcucha zerwali i nie respektują żadnych przepisów, to wszystko to ogromne szczęście. 

Długo nie doceniałam tego, że z każdej takiej sytuacji wyszłam cało i ja, i auto, a sytuacji takich miałam kilka. 

Wyprzedzanie na trzeciego, prowokowanie czołówek i w ostatniej chwili zjeżdżanie na przeciwległy pas, przekraczanie prędkości o wiele kilometrów, nie upewnianie się przy ruszaniu, skręcaniu i zmianie pasów, czy nie ma na drodze innych uczestników ruchu, którym możemy zaszkodzić, itd. 

Rok temu pewna pani wjechała na drodze tylko dla rowerów we mój rower, a centymetry dzieliły mnie od tego, abym została inwalidką i nigdy już na ten rower nie wsiadła. W ciągu roku uniknęłam trzech czołówek. Dwa razy prawie wjechano mi w bok auta. A ostatnio pewna blondynka, zmieniając pasy ruchu na autostradzie, nie spojrzała czy coś jedzie i prawie przodem auta wjechałaby mi w tył. Prawie, bo na szczęście zauważyłam, co idiotka robi i zdążyłam umknąć na pobocze. Za każdym razem dzieliły mnie centymetry. Poza sytuacją z rowerem, w pozostałych przypadkach w momencie zderzenia...nie miałabym szans przeżyć wypadku. 

Mam chyba więcej żyć niż kot i więcej szczęścia jak rozumu. 

Szczerze mówiąc, nie znoszę jeździć samochodem. Gorszy od auta, według mnie rzecz jasna, jest tylko motor. Nigdy na niego nie wsiądę, choćby nie wiem co. 

Może dla niektórych, to co teraz napiszę, będzie oznaką mojej ciemnoty i zabobonności, ale... W aucie mam różaniec - wisi sobie na lusterku. Kiedy wsiadam do samochodu, robię znak krzyża i odmawiam modlitwę. Szaleństwo?
Nie wiem. Może dlatego wciąż jeszcze żyję. A może dlatego że moja chwila nie nadeszła.

Spoczywaj w pokoju drogi przyjacielu. Niech Ci do snu nucą liście drzew. 

19 czerwca 2015

Ja tu musiałam trafić.

2 lata w Holandii minęły jak z bicza strzelił. Dwa lata i dwa miesiące. W tym czasie zmieniło się tak wiele. Miałam wyjechać na chwilę i wrócić, bo takie było moje pierwotne założenie. Było. Szybko takim być przestało. Emigracja chyba po prostu była mi pisana. Wcześniej podejmowałam różne próby dłuższe lub krótsze. Tylko jakoś miejsca nie mogłam znaleźć. Jedno wiedziałam na pewno. Poza Europą mogłabym mieszkać jedynie w Australii lub Nowej Zelandii albo w Turcji. Australia i Nowa Zelandia to po prostu Australia i Nowa Zelandia. Chyba nie muszę tego wyjaśniać, bo wystarczy jedno zdanie: Piękno w każdym calu. A Turcja? Turcja to taka brama do Europy i miejsce, o które wciąż się ocierałam. 

Próbowałam różnych miejsc. Była i Francja wraz z językiem, który uwielbiam, była i bliska memu sercu Szkocja, była w ogóle cała Wielka Brytania, była Irlandia. Przyglądałam się Niemcom, Włochom i Austrii. I nagle znalazłam się tutaj. Tylko na chwilę. Na momencik, aby zmienić otoczenie, poukładać sobie w głowie pewne sprawy, odpocząć od tego wszystkiego, co było za mną, co było tak trudne. Chciałam spróbować zapomnieć o cierpieniu. 

Nie umiem znaleźć właściwych słów, które zobrazują mój stosunek do tego kraju i to jak się tu czuję. Inaczej zawieram znajomości z ludźmi i inaczej do ludzi podchodzę. Mogłabym mieć cały tłum znajomych i spotykać się z nimi, wychodzić, tylko... wcale tego nie chcę. Wolę wypracować sobie kilka dobrych trwałych relacji niż mnóstwo badziewia, które i tak będzie miało mnie gdzieś, gdy na horyzoncie pojawi się prawdziwe życie, a ja zniknę na chwilę, pochłonięta problemami. Ileś bliskich mi osób rozsianych jest po świecie. Trochę ludzi mieszka w Polsce. A ja buduję jakoś swoje życie i nie chcę w nim pustych chwilowych relacji. Szkoda mi czasu i energii. Chcę się uczyć, chcę poznawać, chcę osiągnąć i wypracować to, na co nie było czasu. 

W Polsce nie pasowałam do niczego. Uwielbiałam słuchać opowieści mojego taty o rejsach i o innych krajach. Czasem tęsknię za Polską, a właściwie za latem. Za zapachem truskawek, smakiem naszych czereśni i pomidorów, za zapachem powideł śliwkowych i suszonych grzybów. A może to nie za Polską tęsknię, tylko za wspomnieniami stamtąd, z czasów dzieciństwa, z domu rodzinnego? Tęsknię za ludźmi.

Jestem sentymentalna. Gdybym jako szesnastolatka wiedziała, że w wieku trzydziestu lat będzie tak fajnie, to z chęcią pominęłabym całe dziesięciolecie. Są takie różne komedie, w których bohaterowie budzą się jako dorośli albo cofają się do dzieciństwa. Gdybym na drugi dzień obudziła się w Polsce jako dwudziestolatka... Nie. Dziękuję. Nie skorzystam. Jakoś tak po prostu nie.

Zdarzyło mi się kiedyś mieć doświadczenie z wróżkami, przepowiedniami, horoskopami, kartami itd. Za bardzo w to nie wierzyłam, bo każdy każdemu może próbować wcisnąć jakąś bzdurę. Tylko te jakieś przepowiednie o dziwo zaczynają się sprawdzać. Nagle sobie o nich przypomniałam. Urzeczywistniona bajeczka dla naiwnych. Nie może być mowy o tym, abym jakoś podświadomie dążyła do realizacji czegoś, co kiedyś usłyszałam. Ja nie z tych. Zdarzyło się, bo zdarzyć się musiało. Zresztą moja mama dawno temu rzekła to i owo, a dziś się sprawdza. Życie bywa zaskakujące. I jak tu nie wierzyć w moc sprawczą słowa? Mówisz i masz. Ale o tym kolejnym razem, bo bywa z tym niezwykle ciekawie. 

16 czerwca 2015

Klasyka.

Dlaczego ludzie nie lubią muzyki klasycznej? Oczywiście nie wszyscy i nie wszędzie, ale jakby nie było, to większość jednak jej nie lubi. W moim rodzinnym domu słuchało się klasyki i ja osobiście za nią przepadam. Natomiast do moich sióstr ten rodzaj muzyki na pewno nie przemówi. 2-3 minuty i pojawia się znudzenie. Rozumiem to, bo każdy ma inny gust. Nie rozumiem jednak dyskwalifikowania muzyki klasycznej, jakby to była muzyka dla debili, dziwaków, outsiderów. Na swoim przykładzie to co najwyżej mogłabym potwierdzić teorię, że klasyka jest dla dziwaków. Powiedzmy, że jestem normalna, choć jednak nie jestem typowa. Nie wiem, jak mam to ująć. Dziwny ze mnie gatunek człowieka.

Większość mi znajomych ludzi, która słucha klasyki, to też nie są typowi ludzie, ale żeby zaraz używać w stosunku do nich pejoratywnych określeń... Tak trochę nie bardzo. W sumie to co złego jest w tego rodzaju muzyce i w jej wielbicielach? Nic. Mają inny gust.  Dziś - gotowanie z Mozartem. Piękna muzyka.

A pamiętacie lata 90 i serial "Żar tropików"? Też klasyka... seriali z tego okresu właśnie. W ramach przerwy w odrabianiu mojego niderlandzkiego zaczęłam oglądać od nowa przygody sympatycznego detektywa Nicka i jego partnerki (współpracowniczki) Sylvie. Jako dzieciak chciałam być jak ona i mieć faceta jak on. To były piękne czasy. Ostatnio wspomniałam o tym serialu koleżance. Rob Stewart paradujący w hawajskiej rozpiętej koszuli... A ona mi na to, że jak mógł mi się podobać facet z takim gąszczem na klacie. No mógł. I podobał mi się. A teraz mam takiego pod ręką :)

31 maja 2015

Szczęście w butelce whisky.

Tak właśnie umierają blogi. Szósty rok. Gdzieś był początek, potem był środek, aż wreszcie pojawia się koniec. Tylko sama nie wiem, czy koniec jako koniec, czy może jako nowy początek i jaki początek.

Nie wiem czy ktoś pamięta jeszcze, jak ja się tu znalazłam, a może ktoś tego wcale nie wie. Powód prozaiczny. Nazbierało mi się problemów między innymi w postaci chorób rodziców, a ja szukałam sposobu, aby uporządkować sobie tę otaczającą rzeczywistość. Powstał emocjonalny zapis myśli. Pamiętnik. Właściwie to nigdy nie chciałam pisać pamiętnika. Jakoś samo wyszło.

Sześć lat później...

Moich rodzice są już w lepszym świecie. Ciocia również. Ja mieszkam w zupełnie innym kraju, a moje życie zmieniło się o 180 stopni. Na stole stoi butelka Jack'a Daniels'a z mniej więcej połową zawartości, przypominająca mi wczorajszy wieczór. Za oknem pada. Jak zwykle w weekend. W domu cisza. Słychać tylko szum deszczu za oknem. 

Bywam tu czasem. Wpatruję się w pusty ekran. Co miałabym napisać? Co miałabym powiedzieć? Skomentować rzeczywistość? Czy dla kogokolwiek poza mną samą jest ważne to, co ja myślę o tym czy o tamtym? Są tematy, które chciałabym poruszyć, coś powiedzieć, tylko sama już nie wiem. Ostatnio za kilka słów przy okazji wyborów prawie "zjedzono" mnie na fb. Nawet na mojej własnej ścianie mi się dostało. Odstrasza mnie ta cała fala hejtu, która wylewa się z sieci. Fala nienawiści. Fala wyśmiewania, obrażania. Jakieś prześmiewcze, obrażające obrazki, na które mówią memy. To wszystko jest nie dla mnie. Dlatego cieszę się, że to miejsce jest niszowe. Tkwi sobie gdzieś na marginesie internetu. Mało kto o nim wie. Tłum tu nie trafia, ale omija to miejsce bokiem. Może dlatego moje najlepsze teksty trafiają do przysłowiowej szuflady, bo ja cenię sobie spokój. Za dużo w ostatnich latach przeżyłam. Za wiele jak na jedną osobę. 

Chcę tylko zwyczajnie sobie żyć. Tylko czy jak zacznę na nowo mówić, to czy znów nie przyjdzie mi mierzyć się z falą nienawiści i psycholi? Nazywam rzeczy po imieniu, a ludzie wolą ładne opakowania. Mam swoje zdanie, którego pewne osoby ścierpieć nie mogą. Na fb wolę wrzucać ładne fotki z Holandii albo fotki deserów, które ostatnio pasjami robię niż cokolwiek i jakkolwiek skomentować. Nie wiem, czy chcę siedzieć cicho. Może stworzę sobie jakieś alter ego, bo nie chcę brukać tego miejsca. Parę drażliwych tematów tutaj pokazało swoje, więc... 

To miejsce jest ważne dla mnie z jednego względu. Tu są moje łzy, smutki, radości, emocje, zapis, które zmieniły mnie jako człowieka. Nie chcę tego miejsca niszczyć, kasować, tak jak nie chcę, by ktoś tego, co tu jest, bezkarnie używał. Dobrze tu jest. W cieniu. Na uboczu.

Gdy jeździłam ostatnio w nocy autem, taka pełna emocji i wkurzona, że znowu próbuje się robić ze mnie kogoś, kim nie jestem, nasunęło mi się kilka myśli. Nawet jeśli istnieje tylko jedna osoba, przy której możemy być sobą, całkowicie sobą i nie musimy się w żaden sposób chronić, budować fortyfikacji, starać się nie wychodzić z cienia itp. itd., to jesteśmy wielkimi szczęściarzami. Przypomniało mi się to, co kiedyś mi mama o mnie powiedziała... Ona wiedziała. 

Wczoraj usłyszałam coś pięknego i ważnego dla mnie. Czysta, naturalna, żadnych masek, żadnych gierek. Prawda. I w drugą stronę... to poczucie, że przy mnie jest sobą, może być sobą. Ciiiicho. Nic więcej nie powiem. Nie potrzeba wielkich słów czy poematów. Spoglądam na butelkę whisky, uśmiecham się i jestem szczęśliwa. 

5 maja 2015

Lekarstwo na stres.

Siedzę sobie na kanapie z laptopem na kolanach. Za oknem wiatr wieje jak wściekły choć słonko cudnie grzeje. Dotarła dziś do mnie okrutna prawda o stanie własnego ducha i umysłu. Stres i depresja przez lata zrobiły takie spustoszenie, że aż strach o tym w ogóle pomyśleć. W ostatnim czasie nie było lepiej. Stres rozregulował mi organizm i przepięknie przyozdobił moje ciało. Nic tylko furorę robić w kostiumie kąpielowym na jakiejś plaży czy innym basenie. 
 
Zanim wróciło wszystko do jako takiej normy rzucała się jak pirania po pustym akwarium albo jakaś inna meduza, którą morze od niechcenia wyrzuciło na piasek. Chcąc jakoś zrelaksować swoją głowę, grzebałam w internecie i przypadkiem natknęłam się na całą masę tego, w co wierzą ludzie, a wierzyć potrafią we wszystko. Człowiekowi można każdą bzdurę wmówić. Oczywiście nie każdemu i nie wszystko. Jednakże wystarczy najpierw coś sobie tam wykombinować, a prędzej czy później znajdzie się osoba, która to coś łyknie jak pelikan rybkę. A najlepszym motorem do wymyślania głupot jest zazdrość i zawiść. Jeśli jeszcze doda się do tego całą tę kopalnię tematów o krzywdzie ludzkiej, to przestaje się mieć ochotę czegokolwiek i gdziekolwiek szukać. 
 
Bardzo emocjonalnie przeżywam wszelkie takie tematy. Kiedyś obejrzenie nawet głupiego horroru nie stanowiło dla mnie problemu. W tej chwili trzymam się od tego gatunku z daleka. Thrillerów nie toleruję. Brutalne sceny w filmach np. obcięcie głowy, sprawiają, że albo zamykam oczy, albo odwracam głowę. Dramaty też nie są dla mnie. Gdzieś mi ta moja granica wytrzymałości zaczęła uciekać. Film jest przecież tylko filmem. Fikcją. 
 
Mój siostrzeniec zaproponował mi obejrzenie wspólnie horroru. Rzecz jasna odmówiłam, więc młody zaczął mi go streszczać. Po dosłownie dwóch zdaniach miałam dość tej historii i dość całej rozmowy. 
 
Nie jestem żadnym ekspertem. Nie przeprowadzałam żadnych badań. Jednak z perspektywy własnej egzystencji widzę, że życie w ciągłym stresie robi po jakimś czasie ogromne spustoszenia. Łatwo się mówi - nie denerwuj się, nie stresuj się. Nnnnoooo. Na zewnątrz nie widać, to jest ok, prawda? 
 
I tu dochodzimy do punktu, w którym się okazuje, że stres, który nie znalazł ujścia, stres tłumiony, ukrywany, robi nam jeszcze lepiej. W końcu człowiek dochodzi do momentu, w którym nie jest w stanie obejrzeć zwykłego filmu, w którym ktoś kogoś porywa czy zabija, bo towarzyszy temu taki poziom stresu, że później zasnąć nie można. 
 
Stres jest trochę jak cichy zabójca. Nie jest jednak tak, że nie można sobie z nim poradzić. Poradzić sobie można, ale czy jest łatwo? 
 
Twardziel na zewnątrz, a w środku...? No właśnie. Kumulacja. A po jakimś czasie wygrana. Stres zdobywa pierwszą nagrodę. 
 
Wiecie jak reaguję na bardzo silny stres? 
 
Sięgam po papierosa. Ja. Osoba niepaląca, która wręcz nie znosi zapachu dymu tytoniowego. Gdy w mojej dłoni pojawia się to smrodliwe gówno oznacza to jedno - poziom stresu przekroczył znacznie dopuszczalny poziom, a ja jestem na skraju wytrzymałości.
 
I tak mi właśnie wyszedł stres na zdrowie, że ostatnio moim ulubionym gatunkiem filmowym są komedie. Lekkie, łatwe i przyjemne. Oczywiście najlepiej z bajkowym cudownym zakończeniem. Niektóre to okropna płycizna intelektualna, ale jak wspaniale się przy nich odreagowuje. I tak oto komedia stała się dla mnie lekarstwem na stres. A co najlepsze - skutecznym lekarstwem.

30 kwietnia 2015

Czerwona rzeka.

Jakiś czas temu przeczytałam pewien komentarz pod tekstem o kobietach. Był to komentarz mężczyzny. W wielkim skrócie - chodziło w nim o to, że kobiety nie powinny mieć żadnych urlopów macierzyńskich, żadnych zwolnień w czasie ciąży, żadnych dotacji na dziecko, bo same są sobie winne, że są kobietami, a skoro nogi rozkładały, to niech cierpią albo się dobrze zastanowią zanim to zrobią, bo w końcu mamy przecież równouprawnienie... czyż nie?
 
Najpierw coś się we mnie zagotowało. Trafił mnie szlag. No jasna cholera by to wzięła. Później natomiast zrobiło mi się okropnie smutno. Ciekawe czy o swojej mamie ten facet też tak brzydko mówi? W końcu ona mu dała życie.
 
Równouprawnienie równouprawnieniem, ale nadal to jedynie kobiety (przypadki zmian całościowych i częściowych pomijam) mają menstruację, zachodzą w ciążę i rodzą dzieci, i żaden facet się za to w ogóle nie łapie.
 
Do tego jeszcze cała masa słów poparcia w komentarzach dla pomysłów cofnięcia się o ponad 100 lat w rozwoju i powrotu kobiet do kuchni, domów oraz odebrania praw kobietom. Nikt mi nie wmówi, że żyjemy w świecie równouprawnienia, bo tego równouprawnienia nie ma. 
 
Mieszkam w kraju, w którym społeczeństwo ma bzika na punkcie równouprawnienia i działań przeciwko dyskryminacji, a dyskryminacja jak była, tak i jest. Czy jakiś system, prawa, przepisy zmienią to? Jakoś mi się nie wydaje. Fakt, bywa sto razy gorzej niż tutaj. Bywa i lepiej. Utopia jest jednak niemożliwa. 
 
O czymś takim jak seirikyuuka, czyli mówiąc najprościej chodzi o urlop fizjologiczny (menstruacyjny) przysługujący Japonkom, można tylko pomarzyć tu w Polsce i w Europie. Seirikyuuka funkcjonuje w Japonii od 1947 roku i nie określa konkretnie liczby dni tego urlopu. Prawo do niego mają kobiety, które cierpią z bólu i/lub obfitych menstruacji w tym czasie oraz dla pań, dla których sama praca jest szkodliwa dla ich ciała w czasie menstruacji (np. nasila krwawienia).
 
Nie tylko w Japonii kobiety mają możliwość wzięcia wolnego w czasie menstruacji. Podobną możliwość przewiduje prawo Korei Południowej, Indonezji, Tajwanu. Z egzekwowaniem tego prawa przez pracodawców bywa różnie. Kiedy w 2006 roku w Korei Południowej to prawo było zagrożone, około pięć tysięcy pań poszło do sądu. Oczywiście nie jest to tak, że w każdym z krajów, które posiadają takie prawo można wziąć urlop na całość menstruacji, czasem jest to jeden dzień, czasem dwa, czasem kilka dni w roku. Z mojego punktu widzenia, taka możliwość bywa czasem zbawienna. Wiadomo, że każda z pań różnie przechodzi przez ten czas, a poza tym nie zawsze każda nasza menstruacja jest taka sama. Jak tu się skupić na pracy, gdy w głowie tylko... przeciekłam? Nie przeciekłam? 
 
Pamiętam taki jeden tydzień w mojej poprzedniej pracy. Jedna po drugiej miałyśmy problemy z menstruacją. Wielokrotnie bywało tak, że ta która miała podpaskę czy tampon była zbawieniem dla tej, której się zapas w torebce skończył... bo wzięła za mało. Do tego bieganie do toalety, bóle, środki przeciwbólowe... No cały taki tydzień, że nie było dnia, aby któraś nie prosiła o prochy, środki higieniczne, o zastąpienie przy pracy, bo biegiem trzeba było lecieć do toalety. W głowie tylko myśli, aby wytrzymać do końca pracy, jak najszybciej wrócić do domu, umyć się i położyć. 
 
A wiecie jak to jest, jak człowiek stoi w kilkunastogodzinnym korku, bus czy auto się nie przesuwa lub ledwie co, w okolicy ani krzaczka, ani rowu, a o toalecie można pomarzyć, a do tego współpasażerowie... I jak tu wykonać manipulacje higieniczne? Okropnie to żenujące i trudne, gdy jedyną zasłoną jest kurtka, a wszyscy gapią się na to, co robisz, zastanawiając się, czemu się zasłaniasz.
 
Jakiś czas temu pojawił się na ten temat artykuł w "Newsweek" w dziale styl życia. Właściwie artykuł jest w większości przedrukiem zeszłorocznego z amerykańskiego "Slate". W artykule, oprócz informacji, które znalazłam w "Slate" przeczytałam też, że wprowadzenie takiego urlopu dla kobiet byłoby stratą pieniędzy dla firm, ponadto stanowiłoby powód do zwolnienia lub do tego, aby nie zatrudniać kobiet, itd. itd. A jeśli kobieta w taki trudny dzień, większość czas poświęci na wizyty w toalecie zamiast na pracę, to firma pieniędzy nie traci? Wychodzi na to samo albo prawie na to samo. 
 
Wiecie co mnie najbardziej wkurza w mnóstwie komentarzy? Ich ton. Zarówno kobiet, jak i mężczyzn. Chciałyście równouprawnienia to macie.
 
"A jak by te złe feministki wywalczyły takie prawo dla was, to byście były zwalnianie. Na własne życzenie." 
 
"No przecież jak mężczyznę bolą plecy od dźwigania w pracy, to też powinien mieć wolne." 
 
"Dawniej kobiety siedziały w domu. Chciałyście do pracy, to teraz macie." 
 
Jesteśmy egoistkami, które w sytuacji wielkiego cierpienia, mają czelność egoistycznie pomyśleć o sobie. Mamy czelność myśleć o sobie o swoim komforcie, gdy zwijamy się bólu, a między naszymi nogami płynie czerwona rzeka, jak woda z okręconego kranu. Mamy czelność myśleć o sobie, gdy chodzimy przez kilka miesięcy z dodatkowymi kilogramami na brzuchu, które wymuszają na naszym ciele przyjmowanie nienaturalnych pozycji. Mamy czelność myśleć o sobie, o swojej waginie, o swojej edukacji, o karierze i o wszystkim innym, co jest z nami związane. Mamy czelność w ogóle myśleć.

Gdyby mężczyźni doświadczali tego, co miliony kobiet każdego miesiąca, sprawa wyglądałaby zupełnie inaczej. 

Dziękować Bogu, że na tym świecie są jeszcze męskie jednostki, które szanują żeńskie jednostki i nie zapominają o tym, że to przez kobietę zostali urodzeni. Chwała im za to.

20 kwietnia 2015

List z Holandii.

Usiadłam na krześle. Pomachałam nogami. Położyłam się na łóżku. Popatrzyłam w skośny sufit mojego holenderskiego mieszkania. Jak mnie to wszystko wkurza. Jak mnie to cholernie wkurza, że muszę się męczyć z otaczającą rzeczywistością. Czy nie może być tak zwyczajnie nudno i normalnie? Jestem ostatnio poirytowana drogą, która wciąż mniej czeka. Końca nie widać. 
 
W życiu bym nie pomyślała, że znając trzy języki, w sumie cztery jeśli doliczyć jeden martwy, będę się znowu uczyć kolejnego, twierdząc, że na tym piątym nie poprzestanę. Rozum to ja chyba już dawno straciłam. Dobrze, że mam jeszcze trochę mojej sztucznej inteligencji, bo resztki naturalnej same by rady nie dały. Ostatnio jednak dowiedziałam się, że i głowy nie posiadam. No tę to akurat wiem, gdzie i w jaki sposób zgubiłam. Kiedy poznałam pewnego pana, moja głowa poszła sobie na spacer i rzadko kiedy mnie odwiedza.
 
Nie ma takiej opcji, abym wróciła do Polski. Bywają dni, że miotam się okrutnie, bo wcale nie jest różowo, ani nawet kolorowo, tylko raczej szaro-buro (co jest i tak sto razy lepsze niż wszystkie odcienie czerni), choć czasem pojawia się tęcza i tylko ona daje mi nadzieję na to, że życie nabierze jakichś innych barw, tak na długo, może kiedyś na zawsze. Mogłoby chociaż na początek akwarelę zacząć przypominać. Sama kiedyś wyglądałam jak taki portrecik akwarelowy. Ostatnio znów zrobiłam się bardziej wyrazista. 
 
Usiadłam na progu na balkonie. Grzałam się w słońcu, obserwując błękitne wiosenne niebo. Fiołki na moim balkonie przecudnie pachną. Jest mi błogo. Jest mi tak dobrze, jak wtedy gdy lato spędzałam w rodzinnym domu, w którym mama krzątała się po kuchni albo doglądała kwiatów, a tato siedział przy stole pokrytym mapami, książkami, zapiskami. Jak było mi przyjemnie, jak spokojnie. 
 
I choć tu zmagam się codziennie z szarą trudną rzeczywistością, walcząc o lepszą przyszłość, czasem o jakąkolwiek przyszłość, uwielbiam ten kraj. Wiecie za co? Za spokój, który mnie tu wypełnia. Za to, że gdy świeci tu słońce, przepełnia mnie takie samo uczucie, jak wtedy w moim rodzinnym domu, gdy rodzice żyli. Uwielbiam ten kraj za to, że przyjął mnie, gdy moja ojczyzna miała mnie głęboko gdzieś. Uwielbiam ten kraj za nadzieję, która tu się obudziła. I jeszcze za to, że leczy moją chorą duszę i uratował mnie przed popełnieniem najgorszego głupstwa w życiu (Depresja o mało mnie w Polsce nie zabiła.).

14 kwietnia 2015

Wirtualne oswajanie.

Wirtualny świat... Dawno bardzo dawno temu kiedy wirtualny świat przybył do Polski, byłam nim zachwycona. Nie tylko ja tak miałam. Godziny rozmów ze znajomymi i z nieznajomymi z różnych zakątków świata. Miliony znaków zapisanych po polsku, po angielsku i po francusku. Rozmowy o życiu i o pierdołach. Flirty. Przyjaźnie, zauroczenia, fascynacje. Tylko w tym wszystkim nie zapominało się o jednym - że najważniejszy jest człowiek. 
 
Dzisiaj ten świat jest zupełnie innym miejscem. Zrobiło się z niego jedno wielkie bagno. Tzw. internauci szydzą ze wszystkich i wszystkiego, a już najbardziej z ludzkich niedoskonałości. W sieci lądują filmiki promujące ludzką głupotę w różnej postaci. Ile to razy już widziałam, gdy coś się gdzieś działo, ludzie zamiast pomóc, wyciągali swoje wypasione telefony, robili zdjęcia, kręcili filmiki, żeby później wrzucić to do sieci. Nie tak dawno na Wyspach głośno było na podobny temat. Czworo dzieci topiło się w morzu, dwie matki je ratowały, a ludzie kręcili zajście, zamiast pomóc. Czy te dzieci topiły się z winy matek czy nie, nie było najważniejsze w momencie tragedii, bo najważniejsze powinno być uratowanie im ich żyć, a nie "upamiętnianie" po to, aby wrzucić to do sieci. 
 
Oczywiście internet pełen jest wszelkich akcji pomocowych i jest to piękne, tylko wciąż jest to medium, za którego pomocą w bardzo szybki i prosty sposób można zrobić ludziom krzywdę. 
 
Kiedyś ten wirtualny świat oswoiłam, a później stał się dla mnie wrogi, dziki, przerażający. Stopniowo zaczęłam z niego znikać. Teraz oswajam go na nowo. Inaczej. To tylko medium. Jedynie pośrednik, który nie zastąpi mi kontaktów z drugim człowiekiem. Tak jak nie zrobi tego telefon. Zamiast siedzieć w wolnym czasie z nosem w komputerze czy smartfonie, wolę spotkać się z ludźmi, zwyczajnie pogadać, pospacerować, napić się kawy czy czegoś innego. 
 
W pewnym momencie straciłam też jakąkolwiek umiejętność kontaktu z ludźmi przez bloga. Cóż miałabym powiedzieć? Co miałabym Wam przekazać? Wiodę zwyczajne nudne życie okraszone zwykłymi ludzkimi problemami. I wiecie co? Jest pięknie choć tkwimy w tym porąbanym świecie, który czasem przypomina krzywe zwierciadło. 
 
Kiedyś potrzebowałam tego świata, aby przetrwać, a dziś... oswajam go jak starego przyjaciela. I w końcu przestałam zabierać się do niego jak pies do jeża ;)

10 marca 2015

Koszmary i koszmarki.

Paskudna rzeczywistość pozbawiła mnie weny, a pętające się wszędzie mikroby, wirusy oraz inne paskudztwa zabrały mi siły. Bóle głowy, gorączka, mdłości, katar, kaszel i cała litania przypadłości, do tego brak chęci i motywacji do czegokolwiek. Nie jest to mój najlepszy okres. Zdecydowanie nie jest. Walczę z tym wszystkim i usiłuję się zmobilizować -tylko że... jak dotąd to z mizernym skutkiem mi idzie. 
 
Miewacie czasem stany lękowe? Mi się zdarzają. Jako dziecko bałam się ciemności. W nocy i w ogóle po ciemku moja wyobraźnia wręcz szalała, napędzając machinę lęku. Wiele lat później przestałam się bać ciemności, ale czasami mam takie dziwne uczucie w środku... niby to nie jest lęk, ciemność mnie nie przeraża, ale bywają wieczory, kiedy nie zasnę bez zapalonego światła. 
 
Od lat nie sypiam w ciszy. Towarzyszy mi radio, muzyka, film, jakiś program w telewizji, cokolwiek. Bardzo rzadko zdarza się, że zasnę w ciszy - dzieje się tak zwykle, gdy bardzo źle się czuję albo mam tak koszmarną migrenę, że nie jestem w stanie znieść jakiegokolwiek dźwięku. Bywają dni i wieczory, gdy cisza mi bardzo odpowiada, ale zasypianie w niej jest wyjątkowo trudne dla mnie, ponieważ mój słuch jest wyczulony, a głosy z otoczenia mnie rozpraszają, niepokoją. O wiele lepiej zasypia mi się, gdy mój słuch może się na czymś skupić. Cisza przy zasypianiu jest nie do zniesienia dla mnie, zwłaszcza od choroby i śmierci rodziców. 
 
Wiecie czego się jeszcze boję? Tego że nikt tak naprawdę mnie nie potrzebuje i że gdybym nagle umarła, to może ktoś by przyszedł na mój pogrzeb, ale czy ktokolwiek szczerze by po mnie płakał? Czy ktoś by mnie pamiętał? Czy może otoczenie zapomniałoby równie szybko, jak część mojej najbliższej rodziny o moich rodzicach? Nie cierpię czuć się niepotrzebna. 
 
Przypomniało mi się coś jeszcze. Nie dotyczy to lęków, lecz mojego dzieciństwa i jedzenia. Mam swoje koszmarki, jak wiele dzieci. 
 
Kiedy chodziłam do przedszkola, nie znosiłam, gdy po obiedzie czekała na nas obrana i sucha marchewka, do której jedzenia nas zmuszano. Obrzydliwość. Smakowała jak wióry. I zawsze kończyła, o ile mi się nie udało wypluć jej do kibelka czy do śmietnika, w mojej chusteczce albo w kieszeni spodni. Obrzydliwa przeżuta marchewkowa papka na długo zniechęciła mnie do chrupania marchewki.
 
Natomiast śniadania były dużo lepsze. Jak było kakao albo zupa mleczna, to był dobry dzień. Co prawda zupa mleczna nie dorastała do pięt tej, którą robiła moja mama, ale i tak smakowała dobrze. Gorzej było, gdy próbowano wmuszać we mnie bawarkę i częstowano mnie nią, zamiast herbatą. A dla mnie przypominało i wciąż przypomina to brudną wodę od mycia naczyń. Przepraszam, jeśli uraziłam zwolenników herbaty z mlekiem, ale dla mnie to profanacja herbaty i koszmar dzieciństwa. Na szczęście rodzice wybawili mnie od picia tegoż, zgłaszając, że mam dostawać herbatę albo kakao. Ciepłego mleka też nie wypiję. Zimne i owszem, o ile nie było wcześniej przegotowane.
 
Natomiast płatki z zimnym mlekiem mi nie podchodzą. Muszę mieć ciepłe mleko.
Była jednak jedna rzecz, którą uwielbiałam w przedszkolu i wręcz byłam gotowa bić się o nią - a mianowicie o kanapki z twarogiem i rzeżuchą. Fantastyczne. To było coś, co smakowało wybornie. Dlatego ostatnio odnowiłam znajomość z rzeżuszką, którą upiększam kanapki z twarożkiem właśnie. 
 
Wiosną pachnie... Czujecie?

25 lutego 2015

Byle do wiosny.

Skrajnie wyczerpana jestem. Mogłabym tylko spać, spać i spać. Jak tylko usiądę, to zaraz zasypiam - na kanapie, przy stole, a bywa że walczę z sennością, gdy wracam z pracy samochodem. Apetyt nie dopisuje mi wcale, chyba że akurat jestem w pracy. W domu... mogłabym mieć pustą lodówkę. Żołądek się buntuje... znowu. Każda wolna chwila przeznaczona jest na odpoczynek i sen. Tylko już mnie to wkurza. Chciałabym wiosnę i słońca dużo, no i marzą mi się jeszcze takie wakacje nad morzem z plażą i kąpielami.

11 stycznia 2015

Tylko albo wyłącznie... w naszych rękach.

Kiedy miałam 12, 16 czy nawet 19 lat do głowy by mi nie przyszło, że w wieku 30 lat moje życie będzie wyglądać tak, a nie inaczej. Przekroczyłam magiczną barierę i w listopadzie stanęła trójeczka na przedzie. Bo miało być jednak inaczej. Zupełnie inaczej? Trochę tak, a trochę nie. 

Odkąd pamiętam, lubiłam się uczyć. Tak w ogóle i tak zwyczajnie, lecz nie cierpiałam być do czegokolwiek przymuszana, a już wywieranie na mnie presji, ciągłe sprawdzanie, czy nawet to, że zdarzyło się i mnie, iż nauczyciel się na mnie uwziął, to wszystko prowadziło tylko do tego, że stawałam kantem i nic się nie dało na mnie wymusić. W końcu praktyki pewnych osób i próby złamania mnie doprowadziły do tego, że doszłam do wniosku, że zwyczajnie jestem mało inteligentna, głupia i nie posiadam żadnych talentów. A potem było tylko gorzej. 

Bywały okresy, gdy ledwo starczało na chleb, a bywały i takie, gdy na chleb i podpaski nie było. Bywało naprawdę źle. Spadało na głowę całe mnóstwo problemów, świat się walił, ja waliłam głową w ścianę i płakałam z bezsilności, ale nigdy się poddałam. 

Obejrzałam dzisiaj dokument, zresztą nieudolnie zrobiony, ale o pani "reporterce" mówić nie zamierzam i nie o to mi chodzi. Dokument ów traktuje o Polakach, którzy mieszkają w pracowniczych hotelach w Holandii i pracują przez agencje. Powiem tak: matko i córko. Nie ma co komentować. Znów to samo, co w innych dokumentach, reportażach i innych takich. W sumie nic nowego i nic ciekawego. Szczerze mówiąc, wolałabym obejrzeć coś o ludziach, którym się udało, o ludziach, którzy na emigracji żyją normalnie. 

Internet pełny jest nienawistnych komentarzy na różny temat i narzekania na swój los. Czasem zdarza mi się usłyszeć od kogoś, że mi niby ma być lepiej niż im, bo ja znam język, że mi łatwiej, bo nie mieszkam w Polsce, że to, że tamto. Łatwiej... śmiać mi się chce. Ilu emigrantom było czy jest łatwiej, zwłaszcza na początku? 

Za darmo nikt mi niczego tu nie dał. Jak zapierdalałam na dwie czy trzy zmiany, nocą z bólu płacząc w poduszkę, to nikt się nade mną nie litował. Kiedy z siostrą sprzątałyśmy mieszkanie, żeby dało się jakoś normalnie funkcjonować, bo po ćpunach Polakach było zasyfiałe, zarzygane i cuchnące, to też się nikt nad nami nie litował. Jak po holendersku umiałam z 10 słów na krzyż, to też się nade mną nikt nie litował i nie robił mi za tłumacza. Mój holenderski nadal przypomina tragedię, ale pracuję nad nim i znam więcej niż 10 słów ;)

Uczę się, pracuję, żyję. Nie sztuką jest szybko kopnąć w kalendarz, bo każdego to czeka, a najłatwiej od życia uciec. Nie sztuką jest marudzić, że inni mają lepiej. Nie sztuką jest wegetować, bo mi się nie chce, bo to za trudne. Sztuką jest przeżyć swoje życie i zrobić coś, aby go nie zmarnować, aby to było dobre godne życie. 

Boję się każdego dnia. Czasem nie chce mi się i nie mam siły, ale robię coś dla siebie. Sięgam po życie takie, jakie chciałam mieć. Nigdy nie widziałam siebie w Polsce, bo to nie moje miejsce. Tam się urodziłam, ale tam nie czuję się dobrze. Europa albo prawie Europa... tu jest dobrze. I języki obce. Uwielbiam poznawać nowe słowa, uczyć się ich, bawić się nimi. Kiedy byłam dzieckiem, marzyłam sobie, że ja dorosła potrafię mówić biegle kilkoma językami... Oj brakuje mi jeszcze brakuje, ale to takie piękne marzenie i bardzo chcę, aby się spełniło, bo... zupełnie inaczej rozmawia się z ludźmi w ich językach i słucha się, gdy wyrażają w nich swoje emocje. 

Lubię takie marzenia, których spełnienie zależy tylko ode mnie. To piękne, gdy człowiek osiąga swój tak długo wyczekiwany cel, nad którym tyle pracował. Miałam i inne marzenia, nad którymi mocno pracuję, więc dlatego mnie już tu często nie ma. Po próżnicy gadać nie będę, lecz kuć będę... żelazo póki gorące, a że się poparzę... Bez pęcherzy nie ma satysfakcji. 

Po cóż narzekać, że jest źle czy ciężko. Lepiej robić coś, aby się poprawiło, bo jakość naszego życia, jest tylko w naszych rękach. Tylko. 

4 stycznia 2015

Zamiana życia.

Witajcie!
 
Po długiej nieobecności, kiedy to żyłam intensywnie realnym życiem, zastanawiając się nad istnieniem i ewolucją tego miejsca, postanowiłam wrócić. Na początku życzę Wam wszystkiego najpiękniejszego w Nowym Roku: zdrowia, spełnienia marzeń, radości z każdego dnia, satysfacji płynącej z tego, co Wam się uda, spełnienia na wszelkich polach, cudownych chwil w gronie bliskich i wszystkiego tego, co dobre.  
 
Nie wiem, czy ktoś tu zagląda, czy czyta, czy zechce, ale pisać będę. Nie wiem, jak często. Mam pewne pomysły, do których realizacji przystępuję. Nie mam pojęcia, jak to wszystko wyjdzie. Lata spędzone w sieci... Ah... Tyle się u mnie zmieniło. Życie zatoczyło kilka kręgów. Zmieniło się o 180 stopni i nabrało innego nowego tempa. 
 
Czas krok po kroku ruszyć dalej i nie bać się sięgać dłońmi po marzenia. 
 
Ktoś mi nie tak dawno powiedział, że chętnie zamieniłby się ze mną miejscami, bo mi tak fajnie teraz i pewnie z górki mam, no i w ogóle zero powodów do zmartwień. Zbyt wiele osób i zbyt często zastanawia się nad tym, jakby wyglądało ich życie, gdyby się zamienili życiem z tą czy z tamtą osobą, bo z pewnością ich życie byłoby lepsze, łatwiejsze. Czy aby na pewno? Przecież tak naprawdę nie wiemy, przez co przeszła dana osoba i jak to na niej oraz na jej życiu się odbiło. A ja to bym nie oddała swojego życia. Nie zamieniłabym go. Gdybym to zrobiła, nie byłoby już ono moje, a byłoby cudze. Dobrze, że jest takie. Jeżeli przez to wszystko musiałam przejść i będę musiała doświadczyć jeszcze więcej... to co z tego. Dla tego, co jest teraz i czym żyję. Warto. Warto było zapłacić każdą cenę. Dziękuję. Bo to co mam... jest bezcenne.
 
To pisałam JA.
Szczęśliwa CzG
Pozdrawiam ciepło!