2 stycznia 2010

Jak to się zaczęło.

Pamiętam, kiedy dokładnie rok temu mniej więcej o tej godzinie usiadłam pół - żywa przy komputerze z zamysłem stworzenia własnego bloga, dzielenia się myślami. Dogorywałam wciąż po Sylwestrze, którego prawie nie pamiętałam, gdyż po mniej więcej dwóch godzinach urwał mi się film. Nie ma się czym chwalić, ale byłam kompletnie zalana, tak bardzo jak nigdy. Zawdzięczałam to nie tylko alkoholowi, ale niejedzeniu zbyt wiele przez ostatnie dni, nasilonym problemom z jelitami (jeszcze nie wiedziałam, że po atakach mam kategoryczny zakaz picia jakiegokolwiek alkoholu), szybkiemu wlaniu w siebie sporej dawki wina (w dwóch kolorach;) i tequilli. W Sylwestra miałam doła, paskudnego, potęgowanego problemami, które już jaśniały na horyzoncie oraz trudnymi decyzjami. Chciałam uciec od wszystkiego, więc rok 2008 skończył się, jak się skończył i nadszedł 2009. Nie dotrwałam. Przed 23.00 zaczęła się już moja "agonia". 1 stycznia zastanawiałam się, kiedy umrę i pamiętam, jak błagałam mamę, aby spalili moje zwłoki. Nie miałam kaca, nie byłam pijana, ale bebechy tak mi dawały popalić, że prawie tydzień spędziłam w łóżku. Z trudem robiłam te cztery czy pięć kroków, które dzielą moje łóżko od łazienki.

Rok temu o tej porze usiadłam na łóżku, wzięłam mojego lapa Franka i włączyłam z myślą, aby odpisać wreszcie wszystkim na życzenia noworoczne. Naklepałam się trochę literek, po czym stwierdziłam, że zawsze na wszystko najlepiej robiło mi pisanie. Jestem czasem gadułą wręcz do niemożliwości, dużo mówię, o czym można się przekonać. W każdym razie lubię pisać, lubię rozmawiać z ludźmi (podobno umiem też słuchać... taaak gaduła potrafiąca słuchać, to tylko jedna z mnóstwa sprzeczności, które są we mnie), a pisanie pozwala mi porządkować siebie, swoje myśli i najlepiej wyraża moje emocje, dzięki czemu nie kumuluję w sobie wszelkich emocji, które tak skłębione mogą po pewnym czasie wylecieć ze mnie z takim impetem, że tsunami, trąba powietrzna i trzęsienie ziemi razem wzięte, są niczym w porównaniu ze mną. Pisanie pomaga.

Założyłam bloga, choć pierwszą notkę napisałam dopiero dwa dni później. Nie bardzo wiedziałam od czego i jak zacząć. Czarne tło, zielone i białe litery, sporo muzyki, ulubione książki i jeden z moich ulubionych cytatów: "Wyrazem prawdy są czyny, a nie słowa." W. Shakespeare. Rok temu blog już był, choć jeszcze bez notki. Kiedy umieściłam już wszystko, co na początku chciałam, aby tam było, zaczęłam przeglądać inne blogi, czytać i dość szybko ujawniłam swoją obecność, która z czasem trochę zamieszania narobiła. Zniknął jeden blog, później kolejny, i kolejny, i jeszcze jeden, aż stworzyłam to miejsce, które czuję, że teraz jest naprawdę moim. Pojawiały się radości, smutki, marzenia i śmierć.

Nie wiem, czy ktoś pamięta jeszcze moją pierwszą notkę. Pierwsza była właśnie o śmierci. Nie boję się umierania, odejścia, tego, że bliscy odchodzą, choć ból po ich stracie jest nie do opisania. Nikt z nas nie jest nieśmiertelny i prędzej, czy później umrzemy wszyscy. Zastanawiałam się nad tym, co będzie z ciałem po śmierci. Po śmierci chcę być spalona, a moje prochy mają zostać rozsypane. Żadnego miejsca na cmentarzu, żadnego zakopywania w ziemi, żadnych trumien, nagrobków, tablic. Po co? Przecież i tak będę prochem, połączę się z ziemią, ze światem.

Skąd wynika takie, a nie inne moje podejście do tej sprawy? Śmierć towarzyszy mi od najwcześniejszego dzieciństwa, od pierwszych minut życia. Dość szybko się z nią oswoiłam, ale widok trumny, nawet w zakładzie pogrzebowym, na zdjęciu, gdziekolwiek, wywołuje u mnie mdłości, ściska mnie w dołku, mam ścisnięte gardło i mam ochotę uciec, schować się. Nienawidzę widoku trumien, okropieństwo. Na pogrzebie Mamy siedziałam w pierwszej ławce, obok trumny. Siedziałam sama. Nie zmieściłam się już przy ojcu, siostrach, ich mężach i dzieciach. Trzęsły mi się nogi, dłonie, a świadomość, że w tym jasno brązowym drewnianym pudle, które zresztą sama wybrałam, leży moja mama, a właściwie jej ciało. Na samo wspomnienie tego wrażenia robi mi się niedobrze i mam ochotę zwymiotować. Na szczęście czułam obecność Mamy, jakby siedziała obok mnie w tej lodowatej ławce.

Jedyne ataki histerii przeżyłam tylko w czasie spuszczania trumny do grobu i kiedy słychać, jak ziemia, którą sypie ksiądz uderza o wieko trumny. Jeśli ludzie na co dzień widzą mnie opanowaną, nie panikującą, podchodzącą z zimną krwią do różnych sytuacji, to kiedy mogli obserwować mnie w takim momencie byli zaskoczeni. Atak histerii i paniki. Dlatego moje ostatnie życzenie dotyczy ognia, popiołu i rozsypania. Przecież moja dusza będzie żyć, a ja będę myślą nienamacalną.

Pierwsza notka i jeden z moich wierszy, jeden z pierwszych, które mogłam zobaczyć wydrukowane, opublikowane. Rok temu myślałam o śmierci, myślałam o tym, co będzie ze mną i z moim ciałem, o tym, co będzie ze mną zanim stąd odejdę. Czułam, że z moim lękiem przyjdzie mi się zmierzyć dość szybko.

Wiersz, który pojawił się wtedy, gdy zaczęłam pisać, gdy zaczęłam od swojego lęku. Epitafium. Moje epitafium.

"Epitafium"
Wyszłam z domu razem ze słońcem,
Wędrowałam aż do końca.

Pójdę dalej.
Tam, gdzie mnie nie znajdziecie.
Drogą brzasku i jutrzenki podążać będę,
Znikając w deszczu, pojawiając się we mgle.

Ziemia nie przyjmie już śladów moich stóp,
Wiatr nie rozwieje mi włosów.

Rozsypię się powoli,
Wąchając kwiaty,
Czując dotyk traw,
Stanę się tym, co nienamacalne...
- MYŚLĄ.