8 lutego 2010

Świadomość.

Ostatnie dni nie są dla mnie łatwe. Układam sobie w głowie swoje życie, wysnuwam wnioski, podejmuję całą masę decyzji. Nie śpię już wcale prawie. Dobrze mi robią spacery, podczas których jestem sama ze sobą, ze swoimi myślami. Dziś także wybrałam się na wieczorny spacer po okolicy, ale nogi zaniosły mnie trochę dalej, nad rzekę, a właściwie nad kanał B., skuty o tej porze lodem.

Szłam sobie w stronę świateł i przejścia dla pieszych, kiedy kątem oka zauważyłam człowieka. Czarny mężczyzna, niezbyt wysoki, ale bardzo przystojny i dobrze ubrany. Stwierdziłam, że chyba lubi modę, ubrać się umie. Kiedy doszłam do świateł, spojrzałam na niego, później w niebo i przeszłam przez ulicę. Doszłam do kolejnych świateł, przeszłam przez jedne, ale przed drugimi się zatrzymałam, bo właśnie jechała karetka na sygnale, a ja nie chciałam się stać ofiarą tejże. Karetka przejechała, a światło zdążyło zmienić się na czerwone. Stoję i czekam, a ów czarny mężczyzna przystanął obok mnie i mi się przygląda. Pomyślałam sobie, że czemu u licha się tak patrzy i patrzy. Byłam w jeansach, obowiązkowo w moich żółtych martensach, bo w innych butach zamarzłyby mi stopy, w polarze, bluzie z kapturem, w grubym swterze, opatulona szalikiem i w mojej śmiesznej punkowej czapeczce w paski. Ogólnie nic ciekawego, ubrana byle jak, trochę niedbale, byle żeby mi zimno nie było.

Facet patrzył się i patrzył, a światło nie chciało zmienić się na zielone. Wdusiłam kolejny raz przycisk i w tym momecie mężczyzna odezwał się do mnie po angielsku. Od słowa do słowa zaczęliśmy rozmowę. Gilberto, bo tak ów mężczyzna ma na imię, mieszka w Warszawie, zajmuje się turystyką, a do mojego miasta przyjechał w interesach. Jakoś tak wyszło, że poszedł na ten cały spacer razem ze mną. Przeciągnęłam go przez całe centrum i okolicę przy -11. Zniósł to twardo i całkiem nieźle. Ludzie się za nami oglądali, jakby nie przyzwyczajeni do innego języka i koloru skóry. No tak, w moim mieście nie ma zbyt wielu obcokrajowców, ale znam kilku czarnych całkiem do rzeczy lekarzy, którzy u nas pracują.

Wracają do mojego towarzysza spaceru. Pokazałam mu kilka ładnych miejsc, parę ciekawych punktów spacerowo - widokowych, opowiadając trochę o mieście. Chyba nie było mu za ciepło, ale nie protestował. Całkiem sympatyczny facet i dobrze nam się rozmawiało. Przwałkowaliśmy sporo różnych tematów... rzecz jasna po angielsku. Dobrze, że żadne z nas nie mówiło łamaną angielszczyzną, bo wtedy to byśmy sobie pogadali, że ho ho... Rozmowę po francusku sobie darowałam, bo musiałabym się trochę z gramatyką za bardzo nagimnastykować. Pamięć już nie ta do nieregularnych czasowiników. Chyba czas sobie odświeżyć.

Spacer należał do tych z gatunku przyjemnych. Odprowadziłam Gila do punktu wyjścia, a raczej zapoznania, bo to ja znam miasto i jego zakamarki. Gilberto był zachwycony miastem, spacerem i zapytał, czy jutro zechcę się z nim spotkać. Pomyślałam sobie, że chyba bardziej to jest zachwycony mną, ale mniejsza o to. Odpowiedziałam mu, że na jakąś kawę czy coś możemy iść. Zamieniliśmy jeszcze kilka słów i dotarło do mnie, że Gil jawnie mnie podrywa, więc rzuciłam okiem na zegarek, mówiąc, że już późno i muszę wracać, więc on uścisnął mnie i cmoknął w policzek. Powiedziałam mu szybko dobranoc i udałam się na północ, znikając w jednej z okolicznych uliczek.

Dotarło do mnie, że innym razem, kiedyś, może by mi się to podobało, że wzbudzam zainteresowanie, może by mi jakoś schlebiało, może nawet mogłabym się zabawić w jakiś flircik, ale nie dziś, nie w tym czasie, nie w tym okresie mojego życia, nie w ciągu ostatnich tygodni, może i miesięcy kilku. Dotarło mi do mózgu silnie coś, czego nie spodziewałam się, że jest aż takie. Uczucie. Pewność, że ono jest, że jest silne, że jest szczere i prawdziwe.

Jest w mojej głowie ktoś. Zajmuje moje myśli.

Jest w moim serduchu ktoś. Bardzo się w nim rozpycha, zostawiając niewiele miejsca innym.

Jest w mojej duszy ktoś. Chyba dobrze mu się tam mieszka.

Zrobiło mi się cieplej w środku, choć zmarzłam jak nie wiem. Popędziłam szybko do domu, przemykając między uliczkami, domkami. Wróciłam z zapachem dymu z kominów domów, który wsiąkł w moją skórę i we włosy. Pomyślałam sobie, że gdybym nie spotkała Gilberto, właśnie teraz, właśnie w takim momencie, mogłabym sobie wmawiać to i tamto, może byłoby to łatwiejsze. Dotarło mi jasno do świadomości, że naprawdę mocno kocham. Kocham jak szalona.



ps.1.
Byłam wczoraj na kawie z G. oczywiście tam, gdzie najczęściej pijam kawę. Wiecie, nadal nie potrafię zrozumieć, dlaczego tyle osób, zamiast zająć się własną kawą i osobą, z którą siedzą, wlepiają ze zdziwieniem oczy, kiedy się siedzi i rozmawia z obcokrajowcem w języku innym niż nasz narodowy. A już szczytem było trącaniem się łokciami, wskazywanie palcem i głośne komentarze. Na ulicy ludzie sobie dosłownie szyje wykręcają, aż tak się oglądają.
Stosunek ludzi do obcokrajowców w naszym kraju zaczyna się powoli zmieniać. Jednak uważam, że wciąż zbyt wiele urągliwych, obraźliwych słów pada pod adresem ludzi, którzy są innej rasy, mówią innym językiem, wyznają inną religię, są inni. Przecież większość tych ludzi chce sobie normalnie żyć, nie robi sobie z naszego kraju drugiego własnego kraju, w takim sensie w jakim Polacy usiłują przerobić np. Irlandię czy UK na drugą Polskę.
Chyba napiszę jakąś notkę na temat własnych spostrzeżeń, ale to nie dziś.


ps. 2.
G. jest sympatycznym, miłym człowiekiem, który zajmuje się wieloma ciekawymi rzeczami. Inna sprawa, że próbował własnych sił w stosunku do mnie, wiadomo w jakim sensie, ale nic z tego. Mógłby nawet stanąć nago przede mną i sądzę, że nawet nie zwróciłabym na to uwagi, choć kiedyś przejawiałam pewną skłonność do mężczyzn rasy czarnej, ze względu na ich ciemną skórę, ciemne włosy i oczy. Ale to było przed...

ps. 3.
Jeśli chodzi o moje końcowe wnioski z notki, to mnie samą mocno zdziwiły, a dokładniej, stopień mojej skłonności, uczuć i w ogóle. Nie potrafiłam się cieszyć z tego, że czuję, że tak właśnie, wciąż myśląc tylko o milionie "ale", o wszelakich okolicznościach, hodując w sobie lęk przed miłością, traktując miłość, jako swego rodzaju zniewolenie. Po własnych takich, a nie innych doświadczeniach, byłam przekonana, że nie potrafię tak czuć już nawet w części, a czuję znacznie więcej.

Miłość jest prosta. Miłość jest wolnością. Jednak miłość to także odpowiedzialność, za uczucie, za uczucia wzbudzane, za drugą osobę. Każdej miłości towarzyszą pewne okoliczności, jak wszystkiemu w naszym życiu. Miłość jest prosta. Okoliczności niekoniecznie. Miłość niesie ze sobą szczęście, wyzwolenie, wolność. Okoliczności mogą nieść jednak coś zupełnie innego. Ludzie decydują się na uczucie pomimo złych okoliczności, a inni mogą się nie decydować na nie, nawet jeśli okoliczności będą im wręcz idealnie sprzyjać.

Miłość sama w sobie jest prosta. Okoliczności już nie. Decyzja podjęta. Niesie ze sobą całą litanię wszelakich konsekwencji. Jakich? O tym może Wam kiedyś opowiem. A póki co przetrawiam, ciesząc się tym, co mam i spełnionym marzeniem. Marzeniem, aby poczuć to, co teraz właśnie czuję.