29 czerwca 2010

Lodówka.

Co mówi o człowieku zawartość jego lodówki? Zastanawialiście się kiedyś? Mnie ostatnio dopadła taka refleksja, kiedy zajrzałam do lodówki i stwierdziłam, że coś w niej pustawo, a jak na mój gust, to nie było w niej nic do zjedzenia, a konkretnie nic, co by się nadawało na śniadanie. Wypiłam zieloną herbatę z cytryną, odczekałam aż otworzą sklepy i targowisko. Po męczących dwóch godzinach i trzech "spacerach" tam i z powrotem stan mojej lodówki przedstawiał się następująco:

mleko
pół kostki twarogu
2 kostki masła
kwaśna śmietana 12%
słodka śmietana 12%
feta
gorgonzola

porządny zapas wędlin, na czele z wędlinami drobiowymi, suchą kiełbasą i moją ulubioną wędzoną szynką
kiełbasa
mięso mielone
uda i piersi z kurczaka

jajka
ryba wędzona - łosoś i karmazyn

truskawki
czereśnie
banany
cytryny
botwina
marchew
kapusta
koperek
natka pietruszki
seler, obowiązkowo z dużą ilością liści
ogórki
kapusta kiszona
sałata
cebula
szczypiorek
rzodkiewka
pomidory
kalarepa
kalafior

duża ilość jogurtów naturalnych
maślanka

dżem truskawkowy i truskawkowo - rabarbarowy made by CzG

a poza lodówką to jeszcze "przyszły" ziemniaki, makaron, ryż biały i brązowy, mąka, oliwa, woda mineralna, chleb i bułki (przepyszne normalne bułki, a nie jakieś tam napompowane świństwo), płatki owsiane, otręby, CZEKOLADA i wszystko o czym w tej chwili zapomniałam ;)


Z jednej strony jestem wybredna, jeśli chodzi o jedzenie, a z drugiej taki ryż z jogurtem i owocami w zupełności mi wystarczy. Nie lubię żywności napakowanej chemią, zresztą nawet nie bardzo mogłabym coś takiego jeść. Bebechy zbuntowałyby mi się od razu. Zupek w paczkach, owsianek błyskawicznych czy gotowych mieszanek przypraw (takie naturalne to znowu one nie są, przynamniej w większości) nie znajdzie się u mnie. Nie ruszę czegoś takiego. Czytam etykietki na produktach i czasem naprawdę przeraża mnie to, co pakują w jedzenie. A jak słyszę o żywności modyfikowanej genetycznie, to aż mi skóra cierpnie. Przecież taki na pozór zwyczajny pomidorek może człowieka zabić, bo np. dodadzą mu gen czegoś, na co ktoś może mieć uczulenie - np. pomidorek z genem z rybki albo z kukurydzy... ale podobno to takie bezpieczne. Gówno prawda. Na pomidorze raczej nie napiszą z czym go skrzyżowali...

Wąchacie czasem warzywa i owoce? Niektóre nie pachną i smakują jakoś mdło. Do dziś tkwi we mnie wspomnienie izraelskiej mięty, która może i na miętę wyglądała, ale smakowała bardziej jak trawa niż jak mięta, a zapach jej był ledwie wyczuwalny. Włoska rzodkiewka eksportowa? Gdyby nie wyglądała jak rzodkiewka, w ogóle nie wiedziałabym, że jem rzodkiewkę. Kenijskie gruszki... w porównaniu z naszymi polskimi... niejadalne. Najlepiej smakują te warzywa i owoce, które pachną. Te szklarniowe nie pachną ładnie i mocno, podobnie jak te z chłodni.

Tam, gdzie kupuję warzywa i owoce, czuję ich piękny zapach... ale żadne z nich nie pachnie tak pięknie jak czekolada, która jest przecież najbardziej perfekcyjnym pokarmem na świecie.



27 czerwca 2010

Wreszcie...

Jestem zajechana, wykończona kompletnie. Ostatnie dni były dla mnie bardzo intesywne, chyba aż za bardzo. Oprócz gorąca, które normalnie na mnie nie za dobrze działa, mnóstwo różnych zajęć. Oczy na zapałki, bolące stopy, a moje uda są jednym wielkim zakwasem. Bolą mnie nawet mięśnie, o których istnieniu zapomniałam. Pierwszy raz od wielu tygodni chce mi się spać! Nie miałam pojęcia, jak bardzo muszę się wymęczyć, aby Morfeusz zechciał mnie znowu wziąć w objęcia.

Zmęczyć umysł i ciało nie jest mi łatwo, kiedy mój organizm jest przyzwyczajony do maksymalnego wysiłku o każdej porze i bez przerwy przez wiele godzin. Tym razem jednak nie bardzo chciałam tak się zajechać, bo już z siłami byłam prawie na zero. Jadę na oparach energii. Przydałby mi się odpoczynek i porządny masaż. A jak na tę chwilę może być sen, spokojny, regenerujący i pokrzepiający. Normalny sen po wielu tygodniach! Jestem przeszczęśliwa. Kto też nie sypiał normalnie tygodniami, miesiącami, to wie, co znaczy normalny sen po takim czasie.

Poza tym mój ubytek sił zaoowocował między innymi poprawą mojego francuskiego, konfiturami z truskawek i rabarbaru, nałykaniem się świeżego powietrza.

Jutro wrzucę jakąś porządną notkę, a w tygodniu zamieszczę zakończenie opowieści o Księżniczce i Magu.

Wszystkim życzę dobrego tygodnia i idę spać. Jak to fajnie brzmi, że idę spać i że spać mi się chce ;) Jak to miło, że Morfeusz sobie o mnie przypomniał. Wreszcie.

Księżniczka i Mag - nad morzem (wariant 1).

wariant 1

Księżniczka szybko włożyła buty, wyjęła klucze z torebki i wyszła z domu, po drodze ściągając sweter z oparcia krzesła. Zbiegła po schodach i prawie biegiem dotarła do plaży. Musiała go koniecznie zobaczyć, już nie z okna, ale z bliska. Biegacz spacerował z mężczyzną, który wydawał się jej znajomy. Ta sylwetka, ten chód, jakby refleksyjny, ale jednocześnie silny i sprężysty. Nie mogła oprzeć się wrażeniu, że zna tego mężczyznę. Obaj mężczyźni zbliżali się do niej powoli. Księżniczka zdjęła buty i ruszyła wolnym krokiem po piasku. Stanęła nad wodą, wpatrując się w falujące turkusowe morze. Odetchnęła głęboko i odwróciła głowę, aby spojrzeć raz jeszcze na tego obcego, ale ów obcy wcale obcy nie był, był znajomy i po prostu to był on. Mag. Niewiele się zmienił. Był tylko bardziej opalony i umięśniony.

Księżniczka odwróciła twarz ku morzu, próbując uspokoić się. Nie wiedziała, co powinna zrobić. Uciec? Udawać, że go nie zna? A może podbiec do niego i rzucić mu się na szyję? Nie mogła się ruszyć, stała jak sparaliżowana, wiatr rozwiewał jej włosy, a ona dygotała, drżała jak flaga na wietrze pomimo ciepłego swetra. Oddychała głęboko, wpatrując się w morze... nagle poczuła, jak ktoś podchodzi do niej, całuje jej nagie ramię i okrywa je swetrem, który zsunął się. Księżniczka czuła, że to Mag za nią stoi, nie musiała nawet odwracać głowy.

Mag: Wiedziałem, że się spotkamy znowu. Wiedziałem, że wrócisz.

Księżniczka: Co ty tu robisz? Jak? Skąd wiedziałeś? Kim jest ten mężczyzna, z którym spacerowałeś?

Mag: Pracuję tutaj i mieszkam, ale nie było mnie przez kilka miesięcy. Musiałem wyjechać. Ten facet, to mój najlepszy przyjaciel. Opiekuje się moim domem. Mieszkam niedaleko, tam za zatoką, przy plaży. Widział cię codziennie i wydałaś mu się podobna do kobiety, o której mu opowiadałem. O tobie mu mówiłem. Kiedy mi powiedział, że codziennie widuje cię w oknie, kiedy pijesz herbatę, poprosiłem go, aby przed moim powrotem przestał biegać po plaży.

Księżniczka: A ja przez ten cały czas nie wiedziałam... Chciałeś sobie ze mnie zakpić? Wracam do domu.

Mag: Poczekaj. Proszę wysłuchaj mnie. Nie zostawiaj mnie drugi raz. Nie jesteś taka jak inne. Zaplanowałem to. Miałem nadzieję, że zejdziesz, że się spotkamy. Zrobiłem to, bo tęskniłem za tobą. Nie wiedziałem, czy będziesz chciała ze mną jeszcze porozmawiać. Czułem, że tak, ale jak mogłem być tego pewny?

Księżniczka: Za każdym razem, kiedy stawałam w oknie, myślałam o tobie. Tęskniłam. Nie chcę odchodzić, chcę... zostać, bo......

Księżniczka rozpłakała się.

Mag objął ją, całując ją w czoło i usta, po chwili mocno przytulił ją do siebie, mówiąc: Ja ciebie też.




KONIEC

24 czerwca 2010

Jestem humanistką = jestem kretynką?

Przy okazji matur, wyboru kierunku studiów, kolejnych roczników magistrów oraz raportów o stanie rynku pracy i o bezrobociu falami powracają stwierdzenia, że osoby, które mają wykształcenie humanistyczne są idiotami, kretynami, debilami, leniami, itd. Powód jest prosty, bo wg wielu ludzi humanista to człowiek, który nic nie umie. Dziś przeczytałam bardzo ciekawe stwierdzenie, a mianowicie, że humaniści nie są potrzebni, bo pralki nie zbudują, silnika nie naprawią, itd. itd. Tyle tylko, że gdyby nie ci humaniści, to kto by tłumaczył książki, kto by uczył dzieci - np. takie nauczanie początkowe i przedszkolne, kto by się dziećmi zajmował, kto by robił korekty, itp. itd. Ale przecież jak to mówią "mądrzy" ludzie po polibudzie, każdy idiota to potrafi... Śmiać mi się chce, jak czytam takie rzeczy. Przecież tłumaczenia specjalistycznej literatury, raportów, itp. są takie banalnie proste. Przecież dziećmi w przedszkolu zajmie się każdy kretyn. Mogę przykłady podawać w nieskończoność, ale nadal będę tą głupią humanistką.

Mogłabym być lekarzem. Mogłabym się męczyć z budowlanką. Mogłabym nawet silniki i komputery budować. Mogłabym... tylko po co, skoro wcale tego nie chcę i nie potrzebuję. Szanuję każdy zawód, bo każdy jest potrzebny. Potrzebny jest i tłumacz, i sprzedawca, i kelnerka, i sprzątaczka, i lekarz, i prawnik, i architekt, i pracownik budowlany, i monter instalacji kanalizacyjnych, i nauczyciel, i kierowca autobusu, i motorniczy, i instruktor tańca, i aktor, i muzyk, i pilot, i magazynier, i piekarz, i rolnik, itd. Jakby wszyscy mieli być lekarzami, ekonomistami, zajmować się budową maszyn, robotyką, budowlanką, informatyką, wszelaką techniką itd., to kto by zajmował się chociażby uprawą zboża, z którego później można by zrobić chleb, ale kto by go zrobił i kto by go sprzedawał?

Oczywiście nie każdy, kto kończy studia, chwali się tytułem magistra, powinien je skończyć. Spora grupa ludzi z tytułami magistra w ogóle nie powinna się znaleźć na studiach, a co więcej, nie wiadomo jak oni w ogóle maturę zdali. Znam przynajmniej kilkanaście osób, które studia humanistyczne skończyły, a są takimi idiotami, że człowiek mógłby pomyśleć, iż podstawówki nawet nie skończyli, a później swoją głupotą i lenistwem, a także kombinatorstwem, robią nam koło tyłka i później za humanistami ten smród się ciągnie.

To, że mam takie, a nie inne wykształcenie, nie znaczy wcale, że jestem kretynką i na niczym się nie znam. W zeszłym roku miałam wątpliwą przyjemność pracować przez kilka miesięcy z tymi z tym lepszym, jak twierdzą niektórzy, niż moje wykształceniem i po takim doświadczeniu powinnam wszystkich wrzucić do jednego worka? To, że coś, co dla mnie było banalnie proste, dość łatwe do załatwienia, choć wymagało dokładności, czasu, wiedzy i umiejętności, dla nich było skomplikowanie i wręcz niemożliwe. Powinnam się z nich śmiać? Powinnam im i im podobnym urągać? Raczej nie.

A co mam powiedzieć o ludziach, którzy pracują w tych super zawodach, a nie potrafią trzech zdań poprawnie po polsku sklecić? Jakoś im tego nie wytykam, a pewni przedstawiciele tych zawodów, znani mi osobiście, zakładają z góry, że ja humanistka nie potrafię nawet wymienić uszczelki, więc tym bardziej nie mam pojęcia chociażby o silnikach. Tyle tylko że uszczelki, gwoździe, spłuczki i inne takie nie spędzają mi snu z powiek, a co więcej, nawet silniki okrętowe nie są dla mnie tajemnicą, ale z moim wykształceniem nie znam się przecież na niczym i nadaję się tylko do konserwowania powierzchni płaskich, tudzież do pracy w agencji towarzyskiej, ewentualnie do obsługiwania kasy w markecie. Najdziwniejsze jest jednak to, że do tej pory jakoś nie zginęłam, mam co jeść i nie mam problemu z opłaceniem wszystkich rachunków.

Każdy zawód jest potrzebny, tyle tylko, że jeśli komuś nie chce się pracować, nie chce się rozwijać, nie chce się nic robić, tylko woli taki się obijać, to nic mu nie pomoże dyplom nie wiadomo jak wspaniałego kierunku technicznego, medycznego, prawniczego, co więcej nawet wysoko postawieni krewni i znajomi nie zapewnią mu długo ciepłej dobrze płatnej posadki. Obiboka, który dużo mówi i niewiele lub nic nie robi, nikt normalny nie chce u siebie trzymać. Szczerze mówiąc, to ja już wolę być tą pracowitą "kretynką", niż leniwą "mądrą".

23 czerwca 2010

Księżniczka i Mag - biegacz i morze.

Księżniczka nie wiedziała, ile dni wędrowała. Mijała wsie, miasta, poznawała nowych ludzi. Jedni byli uprzejmi, chętnie wskazywali drogę, miło się z nimi rozmawiało, a inni nie przepadali za obcymi, nie odpowiadali na pozdrowienia, a niektórzy byli wręcz wrogo nastawieni. Księżniczka wędrowała, zanurzona w teraźniejszości, nie wiedząc, co ją czeka, co ją spotka.

Pewnego dnia Księżniczka trafiła do nadmorskiego miasta, w którym bardzo się jej spodobało, więc postanowiła tam zamieszkać. Szybko przystosowała się do nowego miejsca, pracowała, jadła, spotykała się z przyjaciółmi. Poznawała także różnych mężczyzn, ale z żadnym z nich być nie chciała. Nie chciała być czyjaś. Miała dość bycia czyjąś dziewczyną, kochanką, narzeczoną. Chciała być z kimś, a nie być czyjąś.

Księżniczka myślała czasem o Magu. Nie wiedziała, którą drogą poszedł, gdzie jest, co robi, co się z nim stało. Chciałaby jeszcze z nim kiedyś porozmawiać. Żałowała, że wtedy go zostawiła, ale nie mogła inaczej postąpić. Życie i obowiązki nie chciały poczekać. Mag miał swoje życie, swoją drogę, którą podążał.

Nawet jeśli dwoje ludzi się spotka, nawet jeśli będą skłonni zmienić swoje życie, porzucić to, co znają, to żaden normalny człowiek nie zrezygnuje w całości z siebie, ze swoich upodobań, nie wyrzeknie się rodziny i przyjaciół. Nikt z nas nie ma możliwości powiedzenia życiu - poczekaj, bo ja teraz nie mogę, wrócę i później to załatwię. Księżniczka także nie mogła, ale mogła powiedzieć Magowi, o co chodzi, że ma pewne zobowiązania, pilne sprawy. Jednak Księżniczka bardzo polubiła Maga, zainteresował ją, chciała go lepiej poznać, więcej z nim rozmawiać, a jednak zupełnie niewytłumaczalnie opanował ją lęk. Odeszła bez słowa. Żałowała nie tego, co zrobiła, ale tego, czego nie zrobiła.

Księżniczka każdego poranka wcześnie wstawała, parzyła sobie ulubioną herbatę i stawała przy otwartym oknie, piła ciepły napój, wpatrując się w morze. Codziennie rano po plaży biegał mężczyzna, zawsze sam i codziennie przystawał na chwilę w tym samym miejscu, najpierw spoglądał w morze, a po chwili odwracał się i patrzył w kierunku jej okien. Księżniczka widywała go codziennie przez wiele tygodni, miesięcy.

Pewnego dnia wstała jak zwykle, zaparzyła herbatę, stanęła w oknie i czekała na biegającego mężczyznę, jednak się nie doczekała. Ubrała się i poszła na plażę, jakby musiała sprawdzić, czy jego tam gdzieś nie ma, ale nigdzie go nie widziała, a na piasku były tylko ślady jej stóp. Następnego dnia również nie pojawił się na plaży, przez kilka następnych dni także. Księżniczka jednak każdego dnia stawała w oknie mając nadzieję, że zobaczy biegacza. Po paru dniach wreszcie się doczekała, zobaczyła go. Jednakże tym razem mężczyzna nie biegł, lecz spacerował i nie był sam.

21 czerwca 2010

24 godziny. (cz. 3)

Kichanie. Normalna rzecz u każdego człowieka. Ja kicham w dwóch sytuacjach.
1. Od alergii, ale to tylko przez krótki czas i dwa razy do roku.
2. Kiedy pomyślę o kimś i ta osoba w tym samym momencie myśli o mnie. (Dowód w postaci maila, dzwoniącego telefonu, sms-a itp.)

Różne kultury różnie się do kichania odnoszą. Oczywiście jest to całe medyczne wytłumaczenie, ale oprócz niego jest warstwa interpretacyjna trochę magiczna, a trochę nadprzyrodzona - pozbywanie się demonów, sprowadzanie dobra lub zła, wypowiadanie zaklęć magicznych po kichnięciu... itd.

Wklepałam sobie w przeglądarkę kilka ciągów słów, związanych z kichaniem, bo nie chciało mi się sięgać po jedną z moich mądrych książek, aby coś sprawdzić. Szczerze mówiąc, wyniki mnie trochę zdziwiły, bo co ma wspólnego kichanie z seksem? Przeglądarka znalazła kilka ciekawych artykułów o kulturze seksualnej, więc mogłam sobie poczytać o ars amandi, ale nie doczytałam niczego, czego bym nie wiedziała. W długiej liście różnych pierduł znalazły się jakieś fora, na których nastolatki udzielały sobie porad przed pierwszym razem i rozmawiały o problemie posiadania wąskiej pochwy. Jako jeden z pierwszych wyników wyskoczyła strona z pozycjami erotycznymi... czyżby przeglądarka stwierdziła, że jest mi to potrzebne?

I to wszystko podobno wiąże się z kichaniem. A może wcale się nie wiąże, tylko zarówno mój laptop, jak i przeglądarka wspólnie doszli do wniosku, że niedługo zarosnę pajęczyną między nogami albo zapomnę o tym, do czego może służyć mężczyzna, albo już sama nie wiem co. W końcu dzień w dzień laptop przeglądarką uczestniczą w moim życiu - w pracy, w komunikacji, wiedzą doskonale, czego szukam w necie, znają zawartość mojej skrzynki mailowej... Może to jakaś sugestia? Żebym ja jeszcze wiedziała, o co z tym chodzi, bo jak na razie wydaje mi się, że wszyscy wokół seks uprawiają, tylko ja zajmuję się takimi pierdołami jak kichanie albo czymś równie nudnym i nieciekawym dla większości.

A dla świętego spokoju, bo czasem chciałabym jednak znaleźć to czego szukam w necie, poniżej wrzucam część 3 opowiadania, żeby nie było, że jestem taka nudna, normalna i z problemami.




część 2 - link do wcześniejszej części


Oderwała się od jego ust i lekkim ruchem ciała skłoniła go, aby położył się na plecach. Wsunęła palce w jego ciemne włosy. Bawiła się nimi, ocierając twarzą o jego szorstkie policzki, pokryte dwudniowym zarostem, szukając nosem miejsc, w których mogłaby wwąchiwać się w zapach jego skóry. Pochwyciła dłońmi jego dłonie, splatając ich palce, przesuwała usta po jego twarzy aż do szyi, przy której na moment zatrzymała się, pozwalając odurzyć się zapachowi rozgrzanej skóry. Wiedział, że ta kobieta ma nad nim władzę. W tej chwili zrobiłby dla niej wszystko, powiedziałby jej wszystko. Pragnął właśnie jej, a im więcej do niej czuł, tym pragnął jej bardziej. Chciał, aby zapomniała się w jego ramionach, by krzyczała, jęczała, wznosząc się i opadając...

Westchnął cicho. Puściła jego dłonie i patrząc mu w oczy, kreśliła palcami na jego ciele niewidzialne linie, fale. Wilgotnymi wargami, gorącym oddechem wyznaczała ścieżkę w dół po szyi, mostku, brzuchu... Poniżej pępka zatrzymała się, spojrzała niżej w stronę jego męskości... Nie potrzebowała zadawać żadnych pytań, wystarczyły reakcje jego ciała. Poczuła się jak w ciepłym kokonie. Złapał szybko jej nadgarstki i pociągnął ją w górę. Wplótł dłoń w jej włosy, drugą położył na jej plecach. Przyciskając ją mocno do siebie, usiadł na łóżku po turecku, a ona opadła delikatnie na jego uda, oplatając go nogami. Jego pocałunki stawały się coraz bardziej namiętne, niecierpliwymi wargami badał jej szyję, płatki uszu, szepcząc wszelkie miłosne zaklęcia. Trzymając ją mocno, odchylił ją lekko. Wygięła plecy w łuk, pozwalając, aby pieścił zagłębienia przy szyi i obojczykach, by wytyczył oddechem drogę do jej piersi, aby móc lizać je i ssać, przygryzać wargami jej sutki. Raz po raz oblewały ją fale gorąca. Czuła, że jeśli zaraz w nią nie wejdzie, spali się na popiół, eksploduje.

Objął jej plecy i szyję, wchodząc w nią łagodnie. Powolne ruchy... unoszenie się i opadanie... Zarzuciła mu ręce na kark, aby móc poruszać się w tym samym, co on rytmie. Zaczęła szybciej oddychać, więc zbliżył usta do jej ust, uspokajając ją swoim oddechem, zwalniając, aby oboje mogli delektować się bliskością swoich ciał, jednością. Czuła się bezpieczna i szczęśliwa w jego ramionach. Spojrzała w jego oczy, które stały się ciemniejsze pod wpływem pożądania. Ułamki sekund utkały silniejszą nić pomiędzy nimi. Nigdy wcześniej nie pozwoliła żadnemu mężczyźnie spoglądać tak głęboko i w takim momencie w swoje oczy. Była pewna, że zajrzał w jej wnętrze. Nie tylko oplatała go swoim nagim ciałem, miała także obnażoną duszę. Przeszły ją ciarki. Wiedziała, że już niczego nie zdoła przed nim ukryć.

Poruszała się delikatnie w górę i w dół na jego udach. Przez ich splecione ciała przepływała energia miłości, energia życia. Czuli własne ciepło, które pulsowało w nich, rozchodząc się we wszystkich kierunkach, jakby płynęło w ich żyłach. Przyspieszone spłycone oddechy... Przywarł ustami do jej ust. Wpił się w nie. Chwyciła go mocniej za szyję. Jęknęła cicho. Przycisnął ją silniej do siebie i przejął całkowitą kontrolę nad ich ruchami, nie przestając spijać słodyczy z jej ust. Westchnął, wtulając twarz w jej włosy. Jęknęła kolejny raz i kolejny, wyginając się w łuk, by po chwili przysunąć policzek do jego policzka, chowając się w jego ramionach.

Strużki potu spływały po ich rozgrzanych ciałach. Z trudem chwytali powietrze. Ogarnęła ich błogość spełnienia. Nie przestawał tulić jej mocno do siebie. Całował ją po powiekach, policzkach, ustach... Szczęśliwy. Szczęśliwy, że wreszcie miał ją przy sobie, że przestała być mgłą, która zasnuwała jego myśli i pamięć. Już nie była tylko marzeniem. Stała się realna i bliska bardziej niż mógłby się tego spodziewać. Poczuł wilgoć na swojej twarzy. Spod powiek wykradły się jej strużki łez. Tęskniła za nim, ale wciąż bała się do tego przyznać nawet w myślach przed samą sobą. Jakby ta tęsknota dawała mu nad nią władzę, jakby miała ją zniewolić, uzależnić. Bała się. Obawiała się tego, że przed nimi może nie być żadnej przyszłości. Podarowali sobie dzień i noc, dobę, dwadzieścia cztery godziny.

Oddechy stopniowo uspokajały się. Puściła jego szyję i opadła na łóżko. Ułożyła się na boku, zwijając w kłębek. Rozczuliła go. Pogładził ją po twarzy, kładąc się obok, twarzą zwrócony do niej. Otoczył ją ramieniem, przyciągając do siebie. Ukryła twarz w jego piersi, wsłuchując się w miarowe bicie jego serca. Była pewna, że kocha tego mężczyznę. Jednak obawiała się głośno zapewnić go o swojej miłości. Deklaracja. Zobowiązanie.

Odnalazł jej twarz. Kantem dłoni wytarł strumyczki łez, płynące po policzkach. Pocałował jej czoło, muskając delikatnie ustami, jakby całował motyla. Nie mógłby skrzywdzić tej kobiety. Odgarnął jej włosy, które zdążyły już opaść na oczy. Zbliżył usta do jej ucha, mówiąc cicho: "Zostań ze mną. Na zawsze..."


KONIEC







Księżniczka i Mag - nad morzem (wariant 2).

wariant 2

Księżniczka szybko włożyła buty, wyjęła klucze z torebki i wyszła z domu, po drodze ściągając sweter z oparcia krzesła. Zbiegła po schodach i prawie biegiem dotarła do plaży. Musiała go koniecznie zobaczyć, już nie z okna, ale z bliska. Biegacz spacerował z kilkuletnim chłopcem. Chłopczyk szedł powoli, czasem nachylał się i podnosił jakiś kamyk, aby po chwili wrzucić go w morze. Księżniczka przeszła przez plażę i stanęła na brzegu, czekając aż mężczyzna i chłopiec podejdą bliżej.

Dzień dobry - powiedziała Księżniczka.

Dzień dobry - odpowiedział mężczyzna.

Witaj - Księżniczka zwróciła się do chłopca i uśmiechnęła się do niego.

Chłopiec spojrzał na nią swoimi jasnymi oczami i powiedział grzecznie- dzień dobry pani.

Księżniczka: Widywałam pana codziennie biegającego, a później nagle pan zniknął. Myślałam, że coś się panu stało... wypadek...

Mężczyzna: Także widywałem panią każdego dnia. Widziałem, że stoi pani w oknie i trzyma kubek w rękach. Mi nic się nie stało... tylko...

Mężczyzna spojrzał na chłopca, który uklęknął na mokrym piasku nad brzegiem morza i zaczął ryć w nim patyczkiem.

Księżniczka: Tylko...?

Mężczyzna: Tylko życie mi się skomplikowało.

Księżniczka: To pana syn?

Mężczyzna: Nie, bratanek. Brat i bratowa zginęli w wypadku, kiedy jechali odebrać małego z przedszkola. Żal mi chłopca. Rozumie pani, że w takiej sytuacji... nie mógłbym pozwolić, aby wychowywał się w domu dziecka, aby był sam... Kocham go bardzo.

Księżniczka: Rozumiem. Przykro mi z powodu brata i bratowej. Małym musiało to wstrząsnąć.

Mężczyzna: To prawda. Ja... nie wiem... chciałbym... czy może... w obecnej sytuacji... ach...

Księżniczka: Tak? Spokojnie, ja... rozumiem. Wie pan, ja też. Chciałabym...

Mężczyzna: Taaak? Pójdziemy razem na spacer?

Księżniczka: Z wielką chęcią.

To był pierwszy z wielu spacerów, na jakie chodzili Księżniczka i Mężczyzna. Starali się dać chłopcu wiele miłości i ciepła. Oboje wiedzieli, że nie zastąpią mu rodziców i wcale nie próbowali, a chłopiec chował się dobrze wraz ze swoimi kuzynkami i kuzynami, i wyrósł na dobrego człowieka.

Księżniczka nie spotkała już Maga, ale znalazła miłość i dostrzegła swoje szczęście. A Mag? Mag także znalazł to wszystko, czego szukał i był szczęśliwy.




KONIEC

20 czerwca 2010

Spanie, a zaufanie.

Wczorajszy dzień był parny, duszny, za to wieczór i noc zimna, wręcz lodowata. Kiedy wracałam nocą do domu, było mi tak zimno, że z trudem mogłam opanować drżenie mięśni. Zbyt duży skok temperatury. Gdy dotarłam do domu od razu poszłam pod ciepły prysznic i zamknęłam okno. Jakoś nie uśmiechało mi się kłaść do łóżka w wychłodzonym pokoju i jeszcze obok otwartego okna.

Odkąd zrobiło się ciepło, przestałam sypiać pod kołdrą, bo było mi zbyt gorąco. Jednakże bez przykrycia się już w ogóle nie jestem w stanie zasnąć, więc ostatnio spałam pod prześcieradłem. Wczoraj było na to zbyt zimno, ale obijanie się po nocy po domu, hałasowanie i wyciąganie kołdry... jeszcze znowu wypadłyby te cholerne drzwiczki od szafk... i już w ogóle załatwiłabym się. Nie miałam na to ochoty. Przykryłam się więc prześcieradłem, kocem i narzutą, zwijając się w kłębek i wpatrując się w ekran telewizora. Właśnie skończył się jeden mecz w Ligi Światowej siatkarzy, a ja czekałam na następny, na ten z udziałem Polaków, mając nadzieję, że tym razem nie spieprzą tak, jak ostatnio, gdy przegrali 2:3 teoretycznie wygrany mecz 3:1. (Mecz wygrali 3:0.)

Kiedy tak sobie leżałam, uświadomiłam sobie, że zawsze przyjmuję tę samą pozycję, kiedy się kładę do łóżka. Mam tak już od lat. Śpię na prawym lub na lewym boku, zwinięta mniej lub bardziej, a czasami nawet bardzo, w taki kłębek, coś jak pozycja embrionalna. Czasem jestem zmuszona przyjmować inną pozycję, ale to tylko wtedy, kiedy bebechy dają mi w kość, no i po operacji nie mogłam tak spać. Pamiętam, że najgorsze to było to leżenie na plecach, nawet ból był do zniesienia, ale ta pozycja... niewygodna.

Uświadomiłam sobie coś jeszcze. Najlepiej śpi mi się samej. Z żadnym facetem nie spałam w jednym łóżku (nie mylić z seksem, mam na myśli wypoczynek, sen ;). Leżeć obok, a spać to dwie różne rzeczy, nawet jeśli leży się z zamkniętymi oczami. Dla mnie to okropnie dziwna sytuacja. Ile to razy leżałam tak obok faceta, który spał i sen zupełnie do mnie nie przychodził. Zresztą czułam się tak, jakbym miała jakąś blokadę, jakbym się bała zasnąć. Ile to razy spędzałam noc, patrząc w okno, słuchając cichutko radia albo muzyki, a czasem po prostu siedząc w fotelu czy na skraju łóżka z kolanami podciągniętymi pod brodę, obejmując ramionami nogi.
Nie jestem z tych osób, które się nie wyśpią, gdy ktoś leży obok i ze mną też da się spać, bo najczęściej przesypiam całą noc (o ile przesypiam) w jednej pozycji i w bezruchu, tak jak zasypiam, tak samo się budzę, nie rzucam się w nocy, śpię spokojnie.

Zasypianie obok kogoś jest dla mnie równoznaczne z zaufaniem. Śpiąc, nie czuwam przecież, nie wiem, co się wokół mnie dzieje. Aby zasnąć, muszę ufać drugiej osobie, a przynajmniej spróbować zaufać. Przecież jeśli zasnę, będę spać, nie będę wiedziała, jak zachowuje się i co robi ta druga osoba, przecież nie musi spać. Kiedy śpię to ten drugi człowiek ma jakąś tam możliwość wyrządzenia mi krzywdy. We śnie człowiek jest bezbronny. Nie znam lepszego testu zaufania. Jeśli zasnę, jeśli nie mam z tym problemu, jeśli nie mam oporu przed zaśnięciem, to oznacza to tyle, że ufam danej osobie. Ufam, że nie wyrządzi mi krzywdy, ufam na tyle, że czuję się bezpiecznie. To trochę tak, jakbym powierzała komuś pieczę nad swoim zdrowiem, życiem i mieniem.

Kiedy zasnąć nie mogę, to moja podświadomość mówi mi, wręcz krzyczy, że coś nie gra, że powinnam uważać, że nie należy ufać, a być ostrożną. Jeśli nawet nie mogę się przemóc, aby spróbować, to coś jest nie tak.

Gdy tak sobie siedzę czy leżę, a obok śpi facet, który budzi się w nocy i widzi, że ja nie śpię, zwykle pyta, dlaczego? I co odpowiedzieć? Prawdę? Nie śpię, bo Ci nie ufam? Czy może lepiej powiedzieć, że spać nie mogę? Zresztą wszyscy wokół wiedzą, że od lat mam kłopoty ze snem i że miewam tygodnie, kiedy prawie wcale nie śpię. Kiedyś miałam taką sytuację, że facet spytał mnie, dlaczego nigdy nie śpię, kiedy zostaję na noc u niego. Powiedziałam mu prawdę, że to dlatego, iż mu nie ufam, a właściwie, że zbyt mało. Facet stwierdził, że jestem dziwna, że wydziwiam. Więcej nie przyznałam się żadnemu, tak naprawdę dlaczego nie śpię. Nie sądzę, aby któryś mnie zrozumiał.

Może rzeczywiście jestem dziwna, a może po prostu słucham się siebie?

W każdym razie, śpię sama, choć czasem jest mi bardzo zimno. Wtedy zawsze zanim się rozgrzeję, wracam myślami do tych swoich powodów i myślę sobie, że czasem fajnie mieć obok siebie taki "żywy kaloryfer". Może powinnam dac ogłoszenie typu - "Żywy kaloryfer, któremu można zufać, poszukiwany."? Lepiej nie, bo jeszcze zostałabym źle zrozumiana... Lepiej zostanę jednak przy "współspaczu", brzmi lepiej niż "żywy kaloryfer" i chyba nie wzbudza AŻ TAAAKICH skojarzeń ;)


18 czerwca 2010

Świadome macierzyństwo.

Rozmawiałam dzisiaj z F. Rzadko można z nim normalnie porozmawiać, bo zwykle zachowuje się jak prostak, któremu tylko seks w głowie. Seks ze mną, niestety. Kiedy zaczyna puszczać tę swoją zdartą płytę, nie mogę go słuchać. Wciąż tylko o sobie, o swoich potrzebach, o zaspokojeniu, itd. itd., a o kobiecie w taki sposób, jakby była męską zabawką.

Znam sporo takich mężczyzn. Kobieta jest zawsze ich, jest czyjaś. F. pyta mnie, dlaczego nie chcę się zgodzić na jego propozycje, dlaczego wciąż odmawiam. Mówię mu, że ja nie chcę być już czyjaś. Nie chcę seksu bez zobowiązań. Nie chcę seksu z tym ciągłym zastanawianiem się, a co jeżeli będę mieć dziecko i to dziecko nie będzie mieć ojca, bo on nie weźmie za nie odpowiedzialności. Po co mi przyjemność na chwilę? Po co mi seks na jeden raz? Po co mi facet na jeden raz? Przecież się nie puszczam. Tak mi się jakoś skojarzyło, że o kobiecie mówi się "puszczalska", jeżeli ona często zmienia partnerów, a o mężczyźnie mówi się "zalicza", jeśli on zmienia często partnerki. Wydaje mi się, że on wcale nie zalicza, ale się puszcza, gorzej niż tania dziwka.

I tak sobie myślę, że kiedy pojawia się seks między dwojgiem ludzi, to jednak częściej kobieta zastanawia się, co będzie jeżeli... Facet się spuści w kobietę i sobie pójdzie. To ona w razie czego zostanie z kiełkującym w brzuchu "nasionkiem", to ona pod sercem będzie nosić dziecko, to ona będzie musiała znieść trudy porodu i to ona być może podejmie się wychowania tegoż dziecka.

Jednak może też być zupełnie inaczej. Kobieta wyselekcjonuje sobie odpowiedniego partnera, postara się z nim zajść w ciążę, a później "kopnie go w tyłek", żeby spadał, bo ona chciała tylko dziecka, a nie jego. A co z tym dzieckiem będzie? Może ono chciałoby mieć ojca? Może ów ojciec chciałby wychować swoje dziecko, chciałby być dla niego ojcem?

I jedno, i drugie to okropny egoizm. Zaspokojenie swoich potrzeb, bo ktoś chce odreagować, bo ktoś chce mieć dziecko. A co z tym drugim człowiekiem?

Może F. tak wciąż mi dupę truje tylko dlatego, że ja nie chcę. Tylko że ja naprawdę nie chcę. Przede wszystkim nie w taki sposób, w jaki on chce i nie z nim. Czasem sobie pozwalam na żarty, dotyczące uzupełniania niedoborów witaminy S, ale w stosunku do pewnych ludzi, m.in. w rozmowach z F., w ogóle o tym nie wspominam. Mógłby wziąć to za dobrą monetę.

Kiedy słyszę o poddaniu się magii chwili, o relaksie, o odprężaniu i o seksie w tym wszystkim, jakoś tak nie mogę i nie chcę dać się ponieść chwili... nieodpowiedzialności i zaćmienia umysłowego. Wychodzę z założenia, że trzeba się zastanowić przed, a nie prawie w trakcie nad pewnymi konsekwencjami.

Może myślałabym dzisiaj inaczej, gdyby nie to, co zdarzyło się kiedyś w moim życiu. Wczoraj, będąc u przyjaciółki, trzymałam na rękach jej synka, a jej córeczka wieszała się na mnie, ściskała mnie, całowała, przytulała się do mnie. Pomyślałam sobie wtedy o tym, co by było, gdybym x czasu temu była w ciąży. I myśl ta była straszna, bo zarówno ja, jak i dziecko, mielibyśmy dużo problemów, choćby z toksycznym ojcem. Moje życie wyglądałoby z pewnością zupełnie inaczej i ja dałabym sobie radę, ale szkoda by było dziecka. I taki ojciec bio...

Miałam szczęście, dlatego myślę przed. Zawsze. Po co ryzykować? Dla tych kilkunastu minut czego?

Wychowałam się w pełnej rodzinie, z matką i z ojcem, ale kilkoro spośród moich przyjaciół wychowywało się (dłużej lub krócej) bez ojców z różnych powodów... śmierć, odejście ojca, od rodziny decyzja matki o samotnym wychowywaniu bez ojca, bo nie był potrzebny wg niej. W dziecku jest ogromne pragnienie posiadania obojga rodziców. Nie mogłabym swoją głupotą czy jakąś chorą egoistyczną postawą skazać własnego dziecka na wychowywanie się bez ojca. Jeśli ktoś to robi, jego sprawa. Jeśli ja mogę coś zrobić w tym kierunku we własnym życiu i dla swojego potencjalnego dziecka czy dzieci, to zrobię to. Dziecko samo się na świat nie wprasza, a kiedy się rodzi jest przecież bezbronne, zależne od dorosłych, a ja nie mogę odbierać mu kogoś, bo tak mi będzie wygodniej.

Wykształcić w sobie świadome podejście do macierzyństwa nie było łatwo. Udało mi się to dopiero, kiedy zrozumiałam, że macierzyństwo i ojcostwo nie zaczyna się w momencie urodzenia, ale że zaczyna się ono w momencie poczęcia, a nawet jeszcze przed nim. Dopiero teraz jestem gotowa na dziecko - psychicznie i emocjonalnie.

17 czerwca 2010

z ostatniej wycieczki

Dzisiaj trochę moich bazgrołów, napisanych w czasie ostatniej wycieczki.


"dwa skrzydła"

dwa skrzydła wystarczą
aby zbudować wspólny most
jego jest jedno
i jedno jest moje
mogą nas unieść za horyzont
tam gdzie cienie wiatrów rysują się o świcie
tam gdzie słońce spać się kładzie i gdzie budzi się każdego ranka
tam gdzie wiatr kąpie się w rosie
tam gdzie szczęście mieszka



"erotyk z motylem"

jej palce jak wiatr
wciskający się między łany zboża
wprawiający w drżenie niebieskie nitki

jej usta
delikatne niczym makowe płatki
zostawiają niewidzialne ślady

na krawędzi jedwabiu budzi się kropla
pragnienie tchnące gorącem

cetrum świata
między jej udami
jaśnieje dla niego niczym słońce

zatonął w morzu zieleni
pod czarną firanką motylich skrzydeł



16 czerwca 2010

Kiedy kobieta idzie do fryzjera...

Kiedy kobieta idzie do fryzjera to najczęściej albo potrzebuje odpowiedniej fryzury (z różnych powodów, na różne okazje), albo potrzebuje zmiany.

Jeśli o mnie chodzi, to takie miejsce jak salon fryzjerski istnieje w moim życiu odkąd pamiętam. Powód jest prosty, w moim życiu miewałam jedynie bardzo krótkie okresy, kiedy miałam długie włosy. Niech policzę...
I okres - przed ślubem jednej z moich sióstr, czyli wtedy gdy byłam malutką dziewczynką.
II okres - tuż przed I Komunią i kilka miesięcy po niej.
III okres - w szóstej i siódmej klasie podstawówki.
Przez pozostały czas moje włosy są krótkie mniej lub bardziej, ale jednak krótkie.

Skąd to umiłowanie do niezbyt długich włosów? Po prostu, kiedy były długie nie potrafiłam sobie z nimi dać rady, a chodzenie wciąż w rozpuszczonych nie podobało mi się i było niewygodne, poza tym schły okropnie dłuuuugooo.

Kiedy w moim życiu działo się coś (różnego kalibru) i ja potrzebowałam zmiany, musiałam iść do fryzjera i zrobić coś z włosami. Pamiętam dobrze swój pierwszy raz. Miałam nieco ponad 3 latka, zbyt wiele działo się wokół mnie spraw, których ja wówczas nie rozumiałam, z którymi nie mogłam sobie poradzić, bo były zbyt trudne dla tak małego dziecka, więc chciałam iść do fryzjera i obciąć włosy. Na bardzo krótko, na takiego jeżyka. Mama się zgodziła, bo przecież włosy w końcu odrosną. Pamiętam, że fryzjerka musiała mi położyć trzy poduszki na fotelu, żeby mogła mi obciąć włosy, bo ja musiałam się koniecznie w lustrze widzieć.

Kiedy obcięłam moje ostatnie długie włosy, było to po tym, kiedy przyjaciółka wbiła mi nóż w plecy. Nawet rodzicom nie powiedziałam, że idę się pozbyć włosów. Po prostu jednego dnia wyszłam wcześniej na jedne zajęcia popołudniowe w drugiej szkole i obcięłam włosy. Do domu wróciłam wieczorem już z krótkimi. Od tamtego momentu nie miałam więcej długich. Nie chciałam.

Pierwsza klasa szkoły średniej wykończyła mnie psychicznie i fizycznie. Zakazy, nakazy, 4 semestry zamiast dwóch w ciągu roku szkolnego, o mało co, a wyleciałabym ze szkoły... z powodu pewnego nieporozumienia. To był pierwszy i ostatni raz, kiedy moi rodzice zostali wezwani na rozmowę z dyrekcją. Krótko po rozpoczęciu się wakacji, a przed rejsem, poszłam do fryzjera i zażyczyłam sobie, aby pani pozbawiła mnie włosów. Ogoliłam sobie głowę maszynką. Zupełnie łysa nie byłam, moje włosy miały kilka milimetrów. Mama zaakceptowała, jak zawsze zresztą. Ojciec nie rozmawiał ze mną przez dwa tygodnie. A ja musiałam odreagować. Wyraz buntu. A włosy odrosły.

Kolejna wielka zmiana była oczywiście krótko po zdaniu matury, kiedy wyzwoliłam się z niewoli szkolnej i mogłam z włosami robić to, co chciałam, bez obaw, że będę mieć z tego powodu jakieś problemy. Przefarbowałam swoje blond włosy na czerwono. Sama. Trzy lustra, dwa opakowania farby i wielki bałagan, ale efekt był zachwycający. Przynajmniej dla mnie. Wreszcie pozbyłam się znienawidzonego przez lata koloru. Żadnych blond włosów na mojej głowie. Czułam się niesamowicie wolna. Ogniste włosy bardzo mi się przysłużyły.

Następna i jak na razie ostatnia "drastyczna" zmiana była jakieś trzy lata temu, kiedy kompletnie się wypaliłam, a paskudne rany, które we mnie powstały kilka lat wcześniej, wreszcie zaczęły się goić, a ja zaczęłam odzyskiwać spokój. I tak z rudej, stałam się czekoladowa, a moje włosy pokrył czekoladowy brąz. Idealnie wpasował się we mnie, jakbym od zawsze miała go na włosach. Miny znajomych i ich otwarte ze zdziwienia usta, kiedy mnie zobaczyli po iluś miesiącach nieobecności w kraju... BEZCENNE ;)

Nawet moja fryzjerka stwierdziła dzisiaj, że nie wyobraża już sobie mnie w innym kolorze, jak tylko w tej czekoladzie. Strzygła moje blond, moje czerwone we wszelkich odcieniach i moje czekoladowe także obcina. Zresztą to ona pomogła mi wybrać ten kolor. Zna mnie od wielu lat. Kiedy byłam u niej pierwszy raz, była jeszcze niedoświadczoną fryzjerką. Jest niewiele starsza ode mnie. Czasem sobie żartuję, że moja fryzura ewoluowała wraz z jej doświadczeniem. Prawda jest taka, że tak długo jak moja fryzjerka będzie pracowała, tak długo nie pozwolę nikomu innemu grzebać przy mojej fryzurze. Jakie to szczęście mieć fryzjerkę, która mnie doskonale rozumie, ani razu nie spieprzyła mi fryzury i wiem, że mogę spokojnie zamknąć oczy i powiedzieć jej, że może robić z moimi włosami to, co zechce, ponieważ efekt końcowy nie będzie się kłócił z moją osobowością, a co najważniejsze będę dobrze wyglądać.

Dziś też wróciłam do domu zadowolona, a moje włosy chyba jeszcze bardziej są szczęśliwe niż ja. Trochę zmieniona fryzura, inna grzywka, kolor ten sam, za to w lustrze radosny uśmiech.

Jedna wizyta u fryzjera, a skutkuje tyloma zmianami...

Zmiana fryzury - ABC złotych,
trzy tabliczki czekolady (jeszcze ich nie pożarłam ;) - X złotych,
kilogram truskawek - Y złotych,
pół kilograma czereśni - Z złotych,
uwolnienie się od toksycznej roboty i wyzyskiwaczy... BEZCENNE.

I mimo że wiem, że będzie mi teraz bardzo trudno, bo sama sobie rzuciłam wyzwanie, to mam jednak pewność, że sobie poradzę. Już się nie duszę. Oddycham!

15 czerwca 2010

Księżniczka i Mag - po rozstaniu i przed podróżą.

Księżniczka szła polem prosto przed siebie w kierunku miasta, które widziała poprzedniego wieczoru. Bardzo chciała zacząć od nowa, wybrała jedną z dróg, które wskazał jej Mag, ale udanie się w jedną z nich musiało poczekać. Księżniczka nie miała już czystych ubrań, skończyło się jej jedzenie oraz woda, miała coraz mniej pieniędzy. Nie mogła wyruszyć w dalszą drogę bez niezbędnych rzeczy.

Czuła, że w pewien sposób zawiodła Maga, zostawiając go i odchodząc bez słowa. Było jej przykro, ale wiedziała, że musi zająć się kilkoma ważnymi sprawami.

Po pewnym czasie dotarła do tego dużego miasta na wzgórzu. Od razu skierowała swoje kroki do banku, na pocztę i do pobliskich sklepów. Załatwiła, co trzeba, kupiła jedzenie, ubrania i poszła poszukać jakiegoś hotelu.

Miasto było duże. Mieszkało w nim bardzo wielu ludzi - biednych, bogatych, ale wszyscy gdzieś się spieszyli. Nikt z mijanych ludzi nie odpowiedział Księżniczce na uśmiech, ponieważ nawet jej nie dostrzegali, tak bardzo spieszyli się gdzieś, wpatrzeni w swoje stopy. Księżniczka była bardzo zdziwiona zachowaniem ludzi. Zastanawiała się, czy oni są szczęśliwi, bo na takich zupełnie nie wyglądali.

Księżniczka skierowała swoje kroki do jednego z hoteli i wynajęła pokój. Kiedy już się w nim rozgościła, wykąpała się, uczesała i ubrała się, zeszła na parter do restauracji, aby zjeść kolację. Usiadła sama przy stoliku, jednak po chwili podszedł do niej mężczyzna, pytając, czy może się dosiąść. Księżniczka się zgodziła, ponieważ wszystkie inne stoliki były zajęte, a tylko przy jej stole były jeszcze wolne krzesła. Mężczyzna, który się dosiadł, był wysoki, przystojny. Z pewnością wzbudzał zainteresowanie wielu kobiet. Przyglądał się Księżniczce w taki sposób, jakby była jakimś daniem. Nie spodobało się to jej. Mimo że zachowywał się kulturalnie, umiał prowadzić rozmowę, nie zachwycił Księżniczki. Kiedy po skończonej kolacji zaproponował jej spacer, Księżniczka grzecznie podziękowała i udała się do swojego pokoju. W oczach tego mężczyzny widziała żywe zainteresowanie swoją osobą, ale nie czuła tego samego, więcej... nie chciała oglądać już tego mężczyzny. Znała wielu takich... przez lata wciąż była czyjaś, a ona nie chciała już być czyjąś kobietą, dziewczyną, kochanką. Nie chciała być czyjaś. Chciała kochać i być kochana, jednak wciąż obawiała się, że mężczyzna zechce ją zniewolić, podporządkować sobie, a ona pragnie wolności.

Pomyślała o Magu, którego zostawiła. Nie wyjaśniła powodów swojego zachowania. Tęskniła za nim, nie wiedząc jeszcze dlaczego. Zdała sobie sprawę, że może już więcej nie spotkać tego mężczyzny. Dotarło do niej, że zachowała się wobec niego tak, jak te inne kobiety, które go porzucały. W niczym nie okazała się od nich lepsza. Czuła, że jest nawet gorsza. Może dlatego, że wciąż miała w pamięci bicie jego serca.

Musiała załatwić swoje sprawy, jednak jej myśli wciąż krążyły wokół Maga. Gdzie jest teraz? Co robi? Czy poszedł drogą, którą wybrał? Czy ona wybrała tę samą drogę? Czy jeszcze się spotkają? A jeśli nigdy się już nie spotkają? Tak zastanawiając się nad wydarzeniami sprzed tygodnia, Księżniczka dotarła na miejsce, w którym zostawiła Maga. Nie było już tam żadnych śladów jego obecności, jakby w tym miejscu nic się nie wydarzyło.

Księżniczka rozejrzała się wokół, westchnęła, a z jej oczu popłynęły łzy. Spojrzała na strumień, na kamień, na trzy różne drogi i udała się tą, którą wybrała wcześniej.

A co w tym czasie robił Mag? Mag wędrował wybraną przez siebie drogą, uśmiechał się, a jego serce przepełniała nadzieja. Wiedział, że znalazł to czego szukał i tę, której szukał, ale wiedział też dobrze, że ona jeszcze tego nie wie. Nie miał pojęcia, czy kiedyś jeszcze się spotkają, ale był szczęśliwy, ponieważ spełniło się jego marzenie. Spotkał czarownicę. Spotkał kobietę.

!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!

DZISIAJ DO POWIEDZENIA MAM TYLKO TYLE:



QRWA MAĆ!



komentarz: Nienawidzę, jak gówniarz w moim wieku (tak, tak dobrze widzicie) robi ze mnie idiotkę.


Jestem choleryczką. To fakt, któremu nie zaprzeczę i co widać, choćby powyżej. Jednakże przy całym swoim choleryzmie, potrafię utrzymać emocje na wodzy. Przez lata zdążyłam się tego nauczyć. Trzeba się wyjątkowo postarać, aby doprowadzić mnie do takiego stanu jak dzisiaj. Przemawiają do mnie logiczne argumenty i fakty, przyznaję się do błędów, jeśli je popełniam. Nie znoszę jednak, kiedy ktoś nie traktuje mnie poważnie, po ludzku i wykazuje złą wolę zmieszaną ze złośliwością dla polepszenia własnego samopoczucia.

Cholera, dlaczego ja staram się być wyrozumiała dla ludzi, ludzka, biorę poprawkę na ich wady, na pewne błędy, które nie są tak właściwie istotne, (na te, na które trzeba zwrócić uwagę, zwracam, bo patrzeć przez palce nie można), dlaczego, skoro właściwie nie muszę? Przecież mogę być niemiła, dowalić innym za swoje niezadowolenie, wyładować zły humor czy frustrację na innych, a nie np. na worku, przecież mogę, tylko po co?

Dzisiaj wylazła ze mnie furia (worek przeżył ;), a efekt jest taki, że pracować nie mogę, bo licho wzięło moją koncentrację, ale w sumie i tak dzisiaj nie muszę, co ma być zrobione może poczekać spokojnie do jutra, za to w domu... zupa, drugie danie, całe mnóstwo pierogów z truskawkami i jeszcze ciasto się robi, w sumie ja je robię i obawiam się, że na tym nie koniec... tyle tylko że moje możliwości przerobowe są dzisiaj żadne, bo od 24 godzin nic nie jadłam i nawet głodna nie jestem.

Chciałam się dziś upić, ale pomysł do niczego, bo choć jest czym, to nie ma z kim. Z drugiej strony to może lepiej, że dziś nie. Oddam krew, pójdę do fryzjera i od razu będzie lepiej. Pogrzebię też w piwnicy, bo coś mi się wydaje, że powinno być tam jeszcze jakieś wino przywiezione z Valtice, dobre miejscowe.

DZIĘKUJĘ ZA TO, ŻE JESTEŚCIE.

Do wieczora już mi zupełnie przejdzie, w sumie z każdym następnym zrobionym daniem mi przechodzi, więc później tu wrzucę normalną notkę, bo ta moja furia i dzisiejszy wulgaryzm, jakiś taki... nie lubię siebie takiej. Nie i już.

14 czerwca 2010

Zawzięcie i zażarcie.

Była sobie pani i był sobie pan.

Ona już nie pierwszej, ani nie drugiej młodości, a on jeszcze starszy.

Pani była starą panną, bo w tych czasach to jeszcze singli nie było, a pan był wdowcem.

Największem marzeniem pani było zamążpójście.

Jednym z marzeń pana, była nowa żona, która wreszcie zadba o niego tak, jak on sam o siebie zadbać nie potrafił i jak jego dorosłe już dzieci zadbać czasu nie miały.

Pani i pan spotkali się.

Ślub wzięli.

I tak sobie żyją do dziś, średnio z siebie nawzajem zadowoleni, jednak się jakoś kochają i trwają.

Ona kocha go ZAwzięcie, a on ją ZAżarcie.

12 czerwca 2010

Wizualnie, letnio, kolorowo - czyli co mówią o mnie...

Co mówią moje rzeczy o mnie samej...
subiektywny wybór przedstawicieli z mojej szafy,
w której mniej więcej połowa jest czarna.


bardzo długa spódnica, za którą ludzie oglądają się na ulicy



najwygodniejszy t-shirt



tzw. worek na kartofle czyli długa sukienka



długa... sukienka uwydatniająca... najlepiej tylko w towarzystwie mężczyzny



najlepiej wygląda na mnie, bo na wieszaku jak widać... krzywo i brzydko ;)



bluzeczka... odsłania i zasłania, a ramiona i plecy aż się proszą o...



ulubiona spódnica... gdyby mogła mówić... ale lepiej, że nie może ;)



ulubiony t-shirt



najwygodniejsze pantofelki idealne



widziały dużo, przeżyły jeszcze więcej i nadal się trzymają
ratują mi stopy latem




buty doskonałe
mieszkają w pudełku




pomieścił litry moich łez
kiedy zachorował ojciec i zmarła mama
czasem chowa mnie przed światem
najwierniejszy...


od mamy
i po mamie
starsza niż ja sama
mam nadzieję, że na zawsze ze mną



10 czerwca 2010

Głos.

Nie wiem, czy to słońce, czy te wysokie temperatury, które pojawiły się tak nagle, że nie zdążyłam się do nich przystosować... w okolicy południa jestem niczym śnięta ryba, a o świcie i późnym popołudniem, aż do godzin nocnych jestem nadaktywna, jakby mnie ktoś nakręcił, jak pozytywkę... pojawia się nadmiar energii. Mózg płata mi figle. Kiedy uda mi się wreszcie zasnąć, mam zbyt sugestywne sny... a gdy się budzę, jestem mocno zdziwiona, że to były tylko sny, a nie rzeczywistość. Też tak macie?

Wracam wczoraj sobie spokojnie do domu,myśląc intesywnie o tym, że zaraz wejdę pod prysznic i spłuczę z siebie to gorąco. Byłam już prawie pod swoją klatką, kiedy zobaczyłam jadącego rozklekotanym autem pewnego faceta. Nawet już nie szukałam kluczy, tylko szybko wcisnęłam odpowiednie cyferki na domofonie, aby znaleźć się już w bloku. Nie miałam ochoty na bliższe spotkanie z tym facetem, ani tym bardziej na wspólną podróż windą. Na szczęście, jak rzadko, winda była na dole, nie musiałam czekać, w przeciwnym razie poszłabym tylnymi schodami na to moje dziewiąte piętro.

Ów facet to taki namolny typ, z wyglądu... wyjątkowo obleśny. Zawsze za nim ciągnie się tzw. zapaszek... Kiedy wsiada do windy, nie wiem, gdzie mam nos wcisnąć, aby nic nie czuć... najchętniej odkręciłabym go na moment i schowała do kieszeni, gdyby się dało. Natura może poskąpić urody, ale jeśli ktoś o siebie nie dba, robiąc z siebie oblecha... Zresztą można by wytrzymać, gdyby tylko nie odzywał się do mnie w tej windzie, ale on zawsze musi zagadywać i jakoś nigdy nie spieszy się do wysiadania, tylko trzyma drzwi i jeszcze gada. Ten jego głos... ale o tym za chwilę.

Kiedyś prosił mnie, abym mu pomogła jakieś torby zanieść do jego mieszkania. Jak zwykle jestem uczynna, tak tym razem odmówiłam. Pan nie ustępował, więc mu powiedziałam, że się spieszę i wyszłam drugim wyjściem z bloku.

Głos... są ludzie, którzy są piękni jak z obrazka, ale kiedy tylko otworzą usta i wydobędą głos, pojawia się taki zgrzyt. Jak to? Taki piękny i taaaaki drażniący głos?

Mój słuch jest bardzo wrażliwy, więc do dźwięków przywiązuję wagę, zwłaszcza do ludzkich głosów. Tak, oczywiście to nie czyjaś wina, że ma taką a nie inną barwę głosu, ale przecież nad głosem można popracować. Kiedy ktoś do mnie mówi, może mnie zachwycić swoim głosem tak, że chciałabym zamknąć oczy i tylko słuchać, słuchać, słuchać. Niech mówi cokolwiek do mnie, ale niech mówi. Są ludzie, których głosy brzmią w moich uszach, jak muzyka. Ciekawe, czy można doświadczyć orgazmu słuchając tylko czyjegoś głosu i na tym głosie tylko się skupiając?
Są jednak ludzie, którzy kiedy tylko otworzą usta, wypowiedzą kilka słów, ich głos działa na moje uszy tak, jakby mi ktoś wprost w nie krzyczał. Mam wówczas ochotę zatkać uszy dłońmi, żeby choć trochę zminimalizować ten dyskomfort. Jednak z drugiej strony nie chcę być niegrzeczna, więc po prostu staram się szybko skrócić rozmowę, żeby tylko ten ktoś przestał mówić.

Miałam kiedyś takiego chłopaka. Coś mnie zawsze w nim drażniło od początku i długo nie wiedziałam co. W końcu do mnie dotarło, że to jego głos, że nie mogę go słuchać. Kiedy nic do mnie nie mówił, było dobrze, ale kiedy otwierał usta, aby coś powiedzieć, całowałam go, żeby nic nie mówił, żeby jego głos nie wdzierał się w tę przestrzeń między nami. A że w związku nie da się wciąż milczeć, więc szybko się to rozpadło.

Głos - to jedna z pierwszych rzeczy, na które zwracam uwagę u mężczyzn. Ton, barwa... bywa tak, że wciąż myślę o czyimś głosie. Kilka męskich głosów zrobiło na mnie niesamowite wrażenie (pomijając oczywiście te muzyczne). Dwa dni temu obcowałam z niezwykle ciekawym głosem. Dawno nie słyszałam takiego. Jak sobie pomyślę, to robi mi się gorąco w środku. Aż mnie ciary przechodzą. Z takim głosem, to mógłby mi nawet czytać głośno. Gdyby z tonu i barwy głosu robili ubrania albo bieliznę, to moje mogłyby być z niego właśnie. Z chęcią posłuchałabym go jeszcze, tylko teraz zamknęłabym oczy, aby się nie rozpraszać.





9 czerwca 2010

O sztuce, performances i męskich aktach.

Był taki czas, że na samo wspomnienie hasła "sztuka współczesna" wszystko mi się w bebechach przewracało. Fascynował mnie Monet, Tintoretto, Burne-Jones i kilku innych. Gdzieś tam później pojawił się Odd Nerdrum i inni oraz doszła fascynacja obrazami Leonor Fini, którą uwielbiam. A kiedy zobaczyłam zdjęcia "podwodne" Rica Fraziera, Zeny Holloway i Eda Freemana... musiałam, koniecznie musiałam jakoś ugryźć współczesność w sztuce. Nie bardzo wiedziałam, jak i od której strony się za to zabrać. Jednak własne poszukiwania i głód artystyczny poprowadziły mnie w różnych kierunkach, i tak narodziła się moja fascynacja performances.

Sztuka współczesna to takie trochę dziwadło, które odstrasza ludzi samą nazwą. Kiedy wreszcie wgryzłam się w nią porządnie, jak w kawał dobrego ciasta, niewiele mnie szokuje czy brzydzi. Krew, sperma, śluz z pochwy, ślina czy ekskrementy pojawiają się od pewnego czasu w świecie sztuki i jakoś mnie nie dziwią. Jak artysta chce ich używać, niech sobie używa, jeśli są jego własne to wszystko w porządku, jeśli cudze, a otrzymane za zgodą - też.

Jest taki nurt w sztuce - specimen art... tjaaa... Gunther von Hagens, Inigo Manglano - Ovalle, Orlan, Damien Hirst, Zoe Leonard, Marc Quinn... itd. drażnią naszą wrażliwość, przesuwają granice, może i szokują. Dla jednych to Sztuka, a dla innych po prostu sztuka. Jeśli kogoś interesują dokonania tychże może sobie pogrzebać w sieci. Nasze własne polskie podwórko nie jest wcale ubogie w ów nurt specimen art.

Raz mnie tylko porządnie zemdliło. Myślałam, że zwymiotuję, kiedy zobaczyłam "sztukę" Serrano i Witkina. Moje pojęcie sztuki ma jednak jakieś granice. Nawet jeśli jakoś jestem w stanie zrozumieć pewne zachowania artystów i ich sztukę, to w tym przypadku wszystko się we mnie skotłowało, wzburzyło, zawirowało. Hirsta przeżyłam, tych już nie dałam rady strawić. Śmierć i zwłoki ludzkie... to nawet nie jest moje własne tabu. To jest więcej niż moje własne tabu. Nawet sztuka ma pewne granice... przynajmniej dla mnie.

Fascynuje mnie natomiast performance. Taka miłość od pierwszego wejrzenia. Nie będę tu wykładać całej historii polskiego i światowego performance, choć może dla niektórych byłoby to ciekawe.
Dlaczego akurat performance? To sztuka chwili, sztuka tu i teraz, sztuka, która pozwala lepiej poznać człowieka, ale to także sztuka dość trudna w odbiorze.

Streszczę jednak w wielkim skrócie z czym się ten cały performance je.
Performance to działanie, akcja, swoiste dzianie się. Nie łatwo zdefiniować to pojęcie, ponieważ wymyka się wszelkim klasyfikacjom. Nie powstał nawet żadny manifest, który by definiował jego istotę. Teoretycy do dziś nie są nawet zgodni czy nazwać performance nurtem czy kierunkiem.
Ten, dla niektórych dziwaczny rodzaj działania, odwołuje się do archetypów, metafor i pamięci indywidualnej; wpisuje się w sztuki audiowizualne, intermedialne. U jego źródeł odnajdujemy między innymi konceptualizm, akcjonizm, action painting czy body art.
Generalnie chodzi o to, że jest sobie artysta, który produkuje różne znaki, sygnały, w centrum jest zwykle jego ciało, z który coś tam robi albo które coś robi,artysta posługuje się rekwizytami albo i nie. Performance to manifestacja siebie.
Performance to także:
- słowo
-obraz
-dźwięki
-światło
-ciało artysty
-ruch
-gest
-rekwizyty
-media, którymi artysta się posługuje (np. internet czy wideo).

Performances najlepiej zobaczyć, bo gadanie nie bardzo oddaje to, czym on jest. Oczywiście zawiera w sobie oprócz powiedzmy działań hmmm... normalnych, które trafią do większości odbiorców, również i takie, które wydadzą się niestosowne, gorszące, itd. Przykład? Proszę bardzo. Udajmy się do początków performance. Był sobie taki pan, nazywał się Vito Acconci - to właściwie taki dziadek performance. I ten Acconci w 1972 roku w Sonnabend Gallery w Nowym Jorku wykonał taki akt performance, który nazwał Seedbed, czyli po naszemu Grządka - czyli spędził tam dwa tygodnie nago pod drewnianą rampą, masturbując się.

Jestem totalnie zafascynowana performance, zwłaszcza jego komponentami i tym jak słowo i obraz spotykają się w performance. Moja fascynacja trwa już pewien czas i nawet się pogłębia, oczywiście od strony odbioru i strony czysto naukowej. Sama zajmować się takim działaniem nie zamierzam. Poprzestanę na męskich aktach, do których zamierzam wrócić. Męskie ciało mnie również fascynuje i jest niezwykle piękne.

Kiedyś robiłam zdjęcia, czarno - białe. Mężczyźni, światło, budynki... zdjęcia były niesamowite. Nie zostały mi żadne. Nigdzie. Pewien ktoś bardzo się postrał, aby wszystkie unicestwić. Żałuję. Bardzo.
Może już niedługo znowu powiem, że w wolnym czasie (oprócz całej litanii rzeczy na czele z czytaniem, muzyką i żeglarstwem) fotografuję męskie akty, męskie ciało i piszę opowiadania erotyczne. Jak na razie, robię tylko to ostatnie... czego małe próbki, których się nie wstydzę ;), możecie poczytać.

To pisałam ja, zafascynowana performance i mężczyznami,
dla niektórych dziwaczna i lekko ekscentryczna...
Czekolada z Gruszkami.

Ciekawa jestem Waszych opinii na poruszone przeze mnie tematy. Choćby tego, co uważacie za sztukę, a co już nie? Co stanowi dla Was tabu? Itd. itd. :)

8 czerwca 2010

Coś jak femme fatale oraz kilka przemyśleń znad morza.

Zwykłam dość często mówić o sobie, że jestem coś jak femme fatale. Nie taka właśnie, tylko coś jak. Femme fatale świadomie przywodzi mężczyzn do zguby, bawi się nimi, igra z ich uczuciami, wiele obiecuje, ale niewiele daje, o ile w ogóle daje, często kończy się na obietnicach.

Ja nie obiecuję, nie igram, nie bawię się. Jeśli cokolwiek od siebie daję, po prostu daję.

Ostrzegam przed samą sobą. Ostrzegam, że mogę zgubić. Nie oczekuję uczuć, nie oczekuję miłości i właściwie nie chcę. Nie jest mi potrzebna, aby się dookreślić. Biała sukienka i małżeństwo jakoś nie leży i nie leżało wśród moich marzeń. Zresztą nie nadaję się na żonę. Mogłabym co najwyżej być kochanką. Żadnych dodatkowych zobowiązań, tym bardziej uczuciowych. Zresztą... nie angażuję się emocjonalnie.

O femme fatale mówi się, że żaden mężczyzna nie może jej mieć, ale femme fatale tak naprawdę boi się seksu i swojej seksualności. Ja nie.

Być jak femme fatale jest niezwykle łatwo. Być kobietą pewną swojej atrakcyjności również. Wystarczy być przekonaną o swojej atrakcyjności, to będzie to widać na zewnątrz, a kobieta stanie się obiektem westchnień, będzie pożądana. Jeśli się nie ma przekonania, można udawać, że się je ma, ale bez zbytniej demonstracji. Proste, prawda?

Jeśli jeden czy drugi facet chodzi za kobietą, będą i chodzić inni. Będą rywalizować.

Femme fatale nie martwi się uczuciami mężczyzn. A mi jest przykro, jeśli mężczyzna się zakocha, jeśli wpadnie w sidła miłości, które sam stworzył. Mówiąc mężczyźnie, że się go nie kocha, że się nic nie czuje i że nawet nic się od niego nie chce, nie można uniknąć bólu. Nie można jednak też oszukiwać, bawić się wiecznie w kotka i myszkę. A femme fatale to lubi. Ja nie. Nie lubię sprawiać ludziom bólu. Cudze cierpienie przyprawia mnie o skurcz serca.

Femme fatale uwielbia uwodzić. Od uwodzenia jest uzależniona. To trochę tak, jakby się bała, że kiedy przestanie uwodzić, to zniknie, stanie się nieatrakcyjna, straci na swojej wartości.

Być femme fatale może każda z nas, ale będąc nią, niezwykle łatwo można wpaść w sieć niewoli, uzależnić się od męskich reakcji.

Można uwodzić, można się pobawić w uwodzenie, ale trzeba sobie umieć postawić granice. Zdrowy człowiek nie będzie się tak bawił w nieskończoność. Znudzi się.

Jestem świadoma siebie, swojej kobiecości, seksualności. Jestem pewna siebie, ale jestem coś jak femme fatale. Jej maska sama z siebie przysłania mi twarz. Chowa mój strach. Żeby tylko nie zaczął niczego więcej ode mnie chcieć, żeby tylko nie chciał moich uczuć i zaangażowania, żeby nie chciał być ze mną.

Wypaliłam się.

Mogłabym być kochanką idealną. Niczego nie chcę. Chcieć nie będę. Nawet nie potrzebuję. Żadnego zaangażowania, żadnej miłości.

Mogę być znajomą, przyjaciółką czy kochanką. Mogłabym być matką. Żoną i partnerką... nie mogłabym być. Moje uczucie mężczyznę by zabiło.



----------------------------------------------------------------------
Kilka przemyśleń znad morza.



Milczę,
w ciszy przyglądam się słońcu,
udającemu się na spoczynek.

Milczę,
próbując schwytać oddech wiatru,
który zgubił się
gdzieś między
łanem żyta na zachodzie,
a rzepakowym polem cieplejszym niż słońce na północy.

Bezgłośnie rozmawiam z morzem,
nasłuchując uważnie odpowiedzi granatowych fal.

Doskonałość.
Ziarno piasku,
kwiat,
chmura,
drzewo,
ptak.

Wszystko jest doskonałe, jak doskonały jest Bóg.

Tylko człowiek wydaje się nędzniejszny niż mrówka.

Słaby.
Wadliwy.
Z pękniętym sercem.
Samotny.
Z lękliwym uśmiechem.
Jakby bał się spojrzeć własnej doskonałości prosto w oczy.

Człowiek.
W ludzkim wymiarze - marność.
W boskim - doskonałość.

Gdyby tylko mógł spojrzeć na siebie oczami Boga...

7 czerwca 2010

24 godziny. (cz. 2)

Wzruszyłam się dzisiaj, kiedy trzymałam małego Adasia na rękach. I nawet przestał płakać, kiedy go kołysałam. Może polubi swoją ciotkę - zgryzotkę, ciotkę - despotkę ;) Mogłabym mieć dzieci, choć nie mam pojęcia jaką byłabym dla nich matką.

Myślę sobie, że w każdym szpitalu kobiety powinny rodzić po ludzku i być traktowane po ludzku. Co z tego, że ciąża to nie choroba, a kobiety rodzą dzieci od tysięcy lat, ale przecież to dla kobiet wielki wysiłek.

Fajnie ten oddział położniczy wyremontowali. I mają świetny sprzęt. Mam nadzieję, że wszystkie kobiety i dzieci czują się tam bezpiecznie. W każdym szpitalu można by skorzystać z pieniędzy unijnych i odremontować oddziały, kupić nowoczesny sprzęt. Każda kobieta powinna mieć prawo rodzić po ludzku ZA DARMO.



A poniżej notka... czyli jak powołać dziecko do życia ;)




Notka przeznaczona dla dorosłych czytelników.
Jeśli masz mniej niż 18 lat nie powinieneś czytać dalej.

Na początek przypomnienie pierwszej części w postaci linku - 24 godziny (cz. 1.)

Nie mógł oderwać od niej oczu. Podobała mu się taka bez tych wszystkich upiększaczy, makijaży, ubrań, za którymi mogła się schować. Była taka bezbronna. Sam nie wiedział, dlaczego jej widok tak go rozczulił. Wyciągnął dłoń po książkę, którą mu podała. Odłożył ją na blat biurka i wstając z krzesła, chwycił ją za rękę i przyciągnął do siebie. Przywarła mocno do jego ciała, kuląc się, drżąc. Jej gładka skóra zdążyła się już wychłodzić. Objął ją mocno ramieniem, a dłonią odgarnął jej z twarzy ciemne krótkie falujące włosy. Zamknęła oczy i jeszcze mocniej przycisnęła się do niego. Czuła jego zapach, który sprawiał, że miękły jej kolana. Wtulił twarz w jej włosy, a przez głowę przebiegła mu myśl o pracy, której nie zdążył skończyć. Poczuł jak dreszcz wstrząsnął jej ciałem i myśli o pracy odpłynęły daleko. Czuł tylko narastające pożądanie, którego już nie potrafił ukryć i dziwną tkliwość. Pragnął jej z każdą chwilą. Nie mógł pozwolić, aby marzła, stojąc naga, bosa, choć otulona jego ramionami. Kiedy jego ręce zaczęły błądzić po jej ciele, westchnęła, tłumiąc cichy jęk... Już wiedział, że pragnie go tak samo mocno, jak on jej. Spojrzała mu w oczy i wyszeptała: "Jestem tylko twoja. Pragnę cię."

Wziął ją na ręce i zaniósł do sypialni, ułożył delikatnie na łóżku. Siadając obok, musnął jej ramię. Była taka piękna. Tylko jego. Lubił napawać się widokiem jej nagiego ciała, kiedy leżała tak z przymkniętymi powiekami. Wiedziała, że zachłannie się w nią wpatruje, z każdą chwilą stając się bardziej jej spragniony, wygłodniały bliskości jej skóry. Uśmiechnęła się, przygryzła lekko dolną wargę. Czekała...

Chciał jak najszybciej ściągnąć z siebie ubranie, ale oporne guziki od koszuli wciąż dzieliły ją od niego. Czuł, że musi pozbyć się tkanin, które go krępowały, chciał być blisko niej, zatopić dłonie w jej włosach, całować... Zrzucił wreszcie koszulę i pozostałe części garderoby. Z trudem powstrzymywał się, aby nie rzucić się na nią, jak głodne zwierzę. Ułożył się przy niej i wpatrując się w jej piersi, falujące przy każdym oddechu, opuszkami palców wodził po jej twarzy... po skroniach, powiekach, policzkach, miękkich czerwonych wargach... Otworzyła oczy i pociągnęła go ku sobie. Nakrył ją swoim ciałem, całując jej usta. Oddawała mu pocałunki delikatnie, jakby nieśmiało, ale jej dłonie przeczyły temu onieśmieleniu. Coraz odważniej przesuwały się po jego ciele, oddech się przyspieszył. Pozwoliła, aby jego niecierpliwy język wdarł się w jej usta, spotkał z jej językiem, aby rozpoczęły swój zmysłowy taniec... przyciąganie, odpychanie, wicie się... Ustami pochwyciła jego język... zaczęła go ssać, by po chwili skupić się na jego dolnej wardze, łagodnie ją podgryzając. Jego ręce badały każdy skrawek jej ciała, odnajdywały łuki, zaokrąglenia, sunęły śmiało gładką drogą jej jasnej skóry, po szyi aż do miękkich piersi i w dół, ścieżką po brzuchu coraz niżej i niżej...

6 czerwca 2010

Rozmyślania spod prysznica.

Denerwuję się. Od samego rana. I czekam. Moja przyjaciółka, która właściwie jest dla mnie jak siostra, właśnie męczy się z wypchnięciem na świat swojego dziecka. Dobrze, że jest z nią mąż, bo dzięki temu ona czuje się bezpieczniejsza i ja się o nią mniej martwię, ale się martwię. Tłukę się trochę po domu, ale wcale nie robię się spokojniejsza. Wiem, ile oboje mają zmartwień na głowie i z utęsknięniem oboje wyglądali już narodzin.

Poza tym jest gorąco i duszno. Dobrze, że mam okna od wschodu i to rano świeci słońce, bo jakby mi teraz miało walić w okna na całego, to chodziłabym rozdrażniona i wściekła jak osa jakaś. Upał źle na mnie wpływa. Wysysa ze mnie energię. Z drugiej jednak strony, kiedy rano słońce budzi mnie łaskotaniem ciepłych promieni, swoimi pocałunkami, składanymi na mojej twarzy, to jakoś bardziej mam ochotę wstać i zabrać się do działania. Terkot budzika nie wywołuje takiego efektu.

W końcu poszłam pod prysznic. Strumień chłodnej wody zajął się moją rozgrzaną skórą, zrelaksowałam się. Nie chciało mi się w ogóle wychodzić. Stałam tak sobie pod tą wodą dobre kilkanaście minut. Pod prysznicem albo w wannie zawsze myślę. Dużo myślę. Nie śpiewam pod prysznicem. Nie lubię. Takie zagłuszanie cudownej szumiącej wodnej muzyki. Wolę słuchać wody i rozmyślać. Mózg pracuje mi wtedy jak szalony.

Przydałoby się coś zrobić z tą łazienką, zwłaszcza z tymi ohydnymi kafelkami w różu. Nie byłyby najgorsze, gdyby nie ten kolor, ale i tak są do kitu. Okropnie się je czyści. Najlepiej takim paskudztwem przyrządzonym domowym sposobem i szczoteczką do zębów. Przynamniej umywalka dobrze wygląda i tron porcelanowy także. I na to mam swoje sposoby. Aż się błyszczą.
Nie lubię brudnych łazienek. Nie mam pojęcia, jak można się w nich myć. Moja jest brzydka. Jak na razie nie może być ładniejsza, to dobrze, że jest chociaż czysta.

Zrobiło się ciepło i wszędzie widać mniej lub bardziej roznegliżowane ciała. Wczoraj nawet jacyś ludzie opalali się na pobliskim boisku do piłki nożnej. Nigdy nie potrafiłam zrozumieć tej formy wypoczynku - leżeć i smażyć się na słońcu jak naleśnik na patelni, fundując sobie przy okazji może jakiegoś raka skóry, pracując na zmarszczki i poparzenia słoneczne.

Jeśli chodzi o te zmarszczki to moja rodzina ma chyba jakieś dobre geny. Ojciec ma świetną cerę, jego siostra też. Mama także miała, wystarczało nawilżać. Prawie wcale nie miała zmarszczek. Najstarsza siostra też dobrze się trzyma, choć jej bliżej do 50-tki już niż do 40-stki. Ta druga zepsuła sobie trochę cerę tym, że dość wcześnie zaczęła się mocno malować. Do dzisiaj się mocno maluje. Kiedy ostatnio była u mnie przejazdem próbowała mnie nauczyć makijażu wg niej. Wyśmiałam ją, bo zależy mi na mojej cerze. Poza tym malować się potrafię, ale nie muszę robić z siebie pudernicy. Zresztą bez makijażu wyglądam równie dobrze. Młodo. Nawet bardzo. Twarz nastolastki. Ciekawe czy mi do 40-stki tak zostanie ;) Miałabym fajnie. Pieniądze, które inne panie zostawiają u chirurgów plastycznych mogłabym wydać na... czekoladę.

Celulitu też nie mam. Muszę więcej ćwiczyć, bo zielska jem wystarczająco dużo, to może też mi tak zostanie na dłużej, nawet jak dziecko urodzę.
Choć z drugiej strony gdyby nie zostało, nie przejęłabym się tym zbytnio. Faceci, poza drobnymi wyjątkami, i tak nie wiedzą jak ta ohyda na "c" wygląda i czym jest. Inne panie też nie powinny się zamartwiać, tylko dobrze i zdrowo jeść (nie głodzić się!), ćwiczyć i odwiedzić kosmetyczkę, dermatologa czy kogo tam im potrzeba.
A po cichutku Wam szepnę, że dobry na zapobieganie celulitowi jest peeling kawowy (taki domowy wystarczy). Zaszkodzić nie powinien, pomóc pomoże, a przy okazji skóra jest po nim gładka i ładnie pachnie. (Wrzucę z boku przepis.)

Zdrowe odżywianie jest kluczem do dobrego samopoczucia. Truskawki... mhmmmm..... :)

Czy brak depilacji miejsc intymnych jest higieniczny? A cholera wie, ale przecież po coś te włosy są. Chyba miały służyć jako ochrona czy jakoś tak, wtedy kiedy nie wynaleziono jeszcze majtek. To teraz należyć się pozbywać włosów w myśl zasady, że skoro majtki są w powszechnym użyciu i dostępne... Eeeee. A nie można się przystrzyc? Może trzeba by panów zapytać, co wolą?
Trudny wybór... wydać się brudasem z owłosieniem czy przypominać jakąś Lolitę? Buzię i tak mam jak nastolatka...

Jest ciepło. Spodnie czy spódnica, a może sukienka? Wszystko jedno, byle wygodne i przewiewne. Ubrań jak od młodszej siostry na szczęście nie mam.
W sumie gdybym była sama w domu mogłabym chodzić sobie nago. Wtedy na pewno nie byłoby gorąco.

5 czerwca 2010

Księżniczka i Mag - rozstanie z Magiem.

Dookoła było ciemno. Noc spowiła wszystko wokół. Mag otworzył oczy, rozejrzał się. "Ten krzyk, to mnie obudziło." - pomyślał. Po chwili usłyszał, że Księżniczka woła go po imieniu. Wstał szybko i pobiegł do namiotu. "Co tam się dzieje?" - myślał.

Mag: Co się stało? Wszystko w porządku? Czego się boisz?

Księżniczka: Obudził mnie mój własny krzyk. Miałam zły sen. Przestraszyłam się i jeszcze te odgłosy lasu. W pierwszej chwili nie mogłam się zorientować, gdzie jestem. Przepraszam, że wyrwałam cię ze snu.

Mag: Nic się nie stało. Może opowiesz mi swój sen?

I Księżniczka opowiedziała. Kiedy skończyła mówić, Mag objął ją ramieniem. Był to zupełnie niezrozumiały dla niego gest, ale w jednej chwili zapragnął schować Księżniczkę w swoich ramionach, sprawić, aby poczuła się spokojna i bezpieczna. Odwrócił twarz w stronę jej twarzy i z bardzo bliskiej odległości spojrzał jej w oczy, jakby chciał dojrzeć w nich jej duszę. Księżniczka zbliżyła głowę do jego twarzy, muskając wargami jego policzek.

Ten drobny gest wystarczył, aby Mag wyzbył się resztek dystansu, aby wyzbył się niepewności i stracił nad sobą kontrolę. Już dłużej nie mógł udawać przed sobą i przed Księżniczką, już dłużej nie potrafił się bronić przed pożądaniem. Pożądał jej od pierwszej chwili, od momentu, kiedy obserwowała go, gdy przewiercała go wzrokiem. Czuł, że musi ją pocałować, że pragnie całować każdy fragment jej skóry, odkrywać jej ciało... centymetr po centymetrze. Dotknął ręką jej policzka, obrysował jej usta palcami, czując jak bardzo Księżniczka przytula się do jego ciała.

Mag wtulił twarz w jej rozpuszczone włosy, które pachniały wiatrem, dymem z ogniska i... wiosennym deszczem. Niecierpliwymi wargami szukał zaczął szukać jej ust, podążając wzgórzami policzków i jedwbiem powiek. Jej usta były miękkie i delikatne, a sama Księżniczka oddając mu pocałunki, błądziła dłońmi po jego nagich ramionach i plecach, aby po chwili objąć go za szyję.

Magowi nie potrzeba było słów, wiedział już, że ona tak samo mocno go pragnie. Wodził palcami i ustami po jej szyi, szeptał czułe słowa, a kiedy Księżniczka cicho jęknęła, ściągnął z niej sweter i majtki, bo nic więcej na sobie nie miała. Był pewny, że jej skóra będzie właśnie taka - miękka, gładka, delikatna i lekko chłodna. Spojrzał na jej pełne piersi, szybko pozbywając się spodni, które nagle stały się niewygodne. Położył ją delikatnie na materacu, jakby była ze szkła, taka krucha... Jego język wdarł się w jej usta, aby po chwili zaznaczać na jej ciele ciepłą drogę oddechu, rozgrzewając jej chłodną wciąż skórę, zostawiając na niej ślady swojego języka. Badał palcami łuki, krągłości, zagłębienia, wzgórza i doliny jej ciała, językiem i ustami pieszcił jej piersi, gryzł lekko zębami jej sutki.

Księżniczka złapała jego ręce i ruchem ciała zmusiła go, aby przewrócił się na plecy. Wiła się naga wokół jego ciała - na nim i obok, całując go i wodząc językiem po rozgrzanej, rozpiętej na mięśniach skórze. Po chwili usiadła, przygryzła lekko zębami dolną wargę i pociągnęła Maga za rękę, aby również usiadł.
"Chodźmy na zewnątrz, tam nad strumień." - wyszeptała wprost w jego ucho i wzięła go za rękę.

Mag poszedł posłusznie za nią. Te kilkanaście kroków wydawało mu się wielokilometrową wędrówką... Kiedy stanęli nad wodą, Księżniczka poprosiła, aby Mag usiadł po turecku, po czym sama usiadła na jego udach, pochwyciła swoimi dłońmi jego dłonie, tylko po to, aby wyznaczyć im drogę, którą miały teraz podążać, wraz z jego ciałem. Nadała kierunek i szybkość jego ruchom, przyjmując go w swoim ciele. Raz po raz oblewały ich fale gorąca, unosili się i opadali...

Dopiero o świcie wrócili do namiotu. Mag długo nie mógł zasnąć, obejmował tylko mocno Księżniczkę wtuloną w jego ciało.

Słońce było już wysoko na niebie, kiedy Księżniczka otworzyła oczy. Zobaczyła, że Mag wciąż śpi, wysunęła się z jego objęć i poszła wykąpać się w strumieniu. Mag obudził się kilka chwil później, wyszedł z namiotu i zobaczył, że Księżniczka szykuje się do drogi. Myślał, że ona pójdzie razem z nim, że pójdą tą samą drogą.

Mag: Gdzie teraz pójdziesz?

Księżniczka: Idę do miasta. Jedno jest tam na górce. Wygląda na dość duże. Tam pójdę.

Mag posmutniał.

Księżniczka: Jesteś smutny? Niepotrzebnie.

Księżniczka podeszła do Maga, pocałowała go w policzek, po czym wzięła swoje rzeczy, odwróciła się i poszła przez pole do miasta. Nie widziała, że po policzkach Maga płyną łzy.

Mag zebrał swoje rzeczy, spakował plecak i ruszył drogą, którą wcześniej wybrał. Bardzo chciał, aby Księżniczka wybrała ją także.

"Przecież nie mogła wybrać innej drogi. Głupcze! Pewnie, że mogła." - rozmyślał Mag - "A Ty myślałeś, że jest wyjątkowa. Jest taka jak wszystkie. Nie! Nieprawda. Jest inna. Jest niezwykła. Skoro jest taka niezwykła, to dlaczego nie idzie tędy z tobą, tylko poszła w kierunku jakiegoś miasta? Zaraz zaraz... Idioto! Kretynie! Baranie skończony! Ona nie poszła żadną drogą! Ona poszła przez pole!"



c.d.n.

1 czerwca 2010

Europejska muzyka masowa czyli kilka słów o pewnym konkursie.

Kiedy wróciłam w sobotę wieczorem do domu, postanowiłam, że obejrzę sobie tegoroczny finał Eurowizji. Ze względu na wykształcenie własne, jak też i na umiłowanie muzyki, stwierdziłam, że można się zapoznać z tym, co proponują na tymże konkursie. W tym roku Eurowizja zawitała do Oslo. 55 finał konkursu, 25 piosenek (razem z tymi z półfinałów było ich 39). Poziom... może o tym za chwilę.

Konkurs jak konkurs, taka masówka, typowa popkultura, głównie przeżuta papka mózgowa. Dobrze, że w ostatnich latach ewoluował - pojawiły się półfinały, zmieniono system oceniania. Z drugiej jednak strony, Eurowizja cechuje się słodzeniem, wzajemnym słodzeniem i faworyzowaniem regionalnym w ocenach piosenek, nawet jeśli owe utwory zahaczają o poziom tak niski, że niżej już się nie da.

Tegoroczny poziom był kiepski, nawet więcej niż kiepski. Nie wiem, skąd niektóre kraje wyciągnęły tych swoich reprezentantów, ale lepiej byłoby dla nich, aby ich schowały głęboko we własnej kulturze, nie wystawiając na europejski widok publiczny i rzecz jasna, słuch publiczny. Kiepskie teksty, tandetna muzyka i tzw. wokaliści z problemami z panowaniem nad głosem własnym. Mówię tzw., bo co to za wokalista, który po prostu fałszuje.

Skrzyżowanie Stinga z Abbą, plastikowy kicz wprost z lat 80 albo bajek dla małych dziewczynek, różne dziwaczne nieudolne próby naśladownictwa uznanych wokalistów, do tego jakieś robocopy, cukierkowe disco z pola, itd. itd. A kiedy zobaczyłam komu Polska przyznała 12 punktów, to aż się we mnie wszystko zatrzęsło. Czyżby gusta Polaków były aż tak jarmarczno - tandentne, aby wybierać ten skrzyżowany zamordyzm świetnej skąd inąd piosenki? Pocieszam się, że to tylko pewien wycinek tych głosujących, który, mam nadzieję, nie przekłada się na większościowe gusta naszych rodaków, tym bardziej, że 10 punktów przyznaliśmy naprawdę dobrej piosence.

Powiem wpost, że największą tandetnę w finale konkursu zaprezentowały następujące kraje (oczywiście to jest moje własne zdanie) - Dania, Białoruś, Serbia, Grecja, Albania, Turcja. Po tych krajach można się było spodziewać czegoś lepszego, a otrzymaliśmy coś strasznego, dotyczy to zarówno tekstu i muzyki, jak i wykonania.

Nie byłabym sobą, gdybym nie dostrzegła czegoś godnego uwagi. Piosenki, które cechowały się prostotą wykonania, obroniły się same. Nie potrzeba im było fajerwerków, półnagich tancerzy, całego tego kiczu. Belgia, Niemcy, Estonia (która odpadła niestety w półfinałach) zaprezentowały naprawdę dobre piosenki, co mnie niezwykle cieszy, bo to znaczy, że i na Eurowizji można znaleźć coś, czego da się słuchać z przyjemnością, bez cierpiętniczego wyrazu twarzy. Pozytywnie też zaskoczyła mnie Ukraina, której wokalistka dała naprawdę dobry występ.

Nie potępiam dodatków w postaci tancerek czy tancerzy, nie potępiam fajerwerków, sztucznych ogni czy nawet przebieranek (pamiętacie Lordi? Kibicowałam im, żeby wygrali, ponieważ to był świetny zgrzyt w tym całym festiwalu tandety.). Jednakże jeśli piosenka sama w sobie jest dobra, czyli jej tekst + muzyka trzymają dobry poziom, stanowią same w sobie wartość artystyczną (np. nie polegają na trzech dźwiękach wzbogaconych o jakże wyszukanie zdanie typu - i love u, u love me baby i nic więcej tam zupełnie nie ma), to dodając do tego dobre wykonanie, nie potrzeba żadnych ulepszaczy, zagłuszaczy i odwracania uwagi słuchacza od żenującego poziomu danego "arcydzieła". Prostota wystarczy, a dobra muzyka broni się sama - pamiętają o niej i z chęcią słuchają jej pokolenia, bez względu na to, jakiego gatunku muzycznego jest ona przedstawicielką.

Dobrą piosenkę też można zamordować albo i wręcz odwrotnie, wprowadzić ją na wyższy poziom. Wszyscy chyba znacie "I'll be watching you" Stinga i the Police? Utwór ten był wielokrotnie przerabiany czy ponownie nagrywany przez różnych artystów. W większości zamordowali oni tę piosenkę. Wg mnie najlepszym jej wykonaniem jest oryginał.
I drugi przykład, czyli wyniesienie dobrego utworu na wyższy poziom dzięki świetnemu wykonaniu. Mam tu na myśli oczywiście "Hallelujah" Leonarda Cohena. Utwór ten również był i jest wielokrotnie coverowany. Jednakże to Jeff Buckley wyniósł go na wyższy poziom. Nikt wcześniej i nikt później nie zaśpiewa już tej piosenki tak, jak on to zrobił. Według mnie wykonanie Jeffa jest i będzie najdoskonalsze. Jeśli o mnie chodzi, dostaję gęsiej skórki z wrażenia i czuję dźwięki tej piosenki, jej wibracje w całym ciele.
(Do powyższych przykładów wrzuciłam linki, wystarczy kliknąć w wyróżnione słowo lub ciąg słów.)

Dobre nie znaczy masowe, a masowe nie znaczy złe. Wszystko bowiem tkwi w dźwiękach, słowach i wykonaniu.