20 kwietnia 2011

Zakochana.

Dzień był piękny. Ciepły i słoneczny. Jednak wieczór jeszcze chłodny, lekko pachnący oddechem wiatru, spacerującego z wiosną za rękę. Czekałam na przystanku na autobus i przyglądałam się rynkowi, kościołowi, domom. Przypomniał mi się zimowy wieczór w pewnym miasteczku. Siedziałam na parapecie w oknie w hotelowym pokoju, przyglądając się niebu, dachom kamienic i tańcom dymu. Cisza, spokój. Głęboko uśpione miasto. Nad ranem, tuż po piątej wędrowałam wąskimi, wypełnionymi snem jeszcze, uliczkami. Od czasu do czasu widziałam kulących się z zimna, spieszących się ludzi. Nie spieszyło mi się wcale. Tak jak i dziś.

Z okien autobusu przypatrywałam się Wiśle. Ogarnęła mnie jakaś tęsknota. Wysiadłam wcześniej, żeby trochę dłuższą i przyjemniejszą drogą pójść do domu. Kiedy przechodziłam uliczkami obok domków, spowiło mnie zimne wilgotne powietrze... to przez te mokre trawniki. Zapach świeżej wilgotnej zieleni wymieszany z zapachem kwiatów mirabelek, których pełno w okolicy. Przypomniało mi się, jak wędrowałam pewnego wiosennego wieczoru alejką, przy której rosło dużo takich drzew. Nagle zerwał się wiatr i uniósł w powietrze mnóstwo tych drobnych delikatnych płatków. Zatrzymałam się, przyglądając się, jak wirują, jak sypią się z drzew na wszystkie strony. Stałam w samym środku tej płatkowej zawieruchy i czułam się jak w bajce.

Chyba się zakochałam... we wiośnie.