18 czerwca 2014

Co czy jak?

Urwane zdania bez wielokropku. Koszmarki słowne. Masło maślane gęściutkie niczym dobrze ukwaszona śmietanka. Powszechna dysortografia i dysleksja, bo któż by chciał przyznać się do lenistwa? I dwie najpopularniejsze litery polskiego alfabetu: eeeeee oraz yyyyyyy. O braku logiki przy układaniu zdań nie wspomnę.
 
Co się dzieje z naszym językiem? 
 
Internet to słowny śmietnik. Jakość wielu tekstów tzw. dziennikarzy jest porażająco niska. Teksty o niczym napisane językiem w stylu mojego obecnego niderlandzkiego, czyli pełne błędów. Czasem nawet myślenie nie pomoże dojść do tego, co też autor miał w swojej głowie i co chciał przekazać. Obcy język obcym językiem, ale żeby ojczysty, którego od małego się uczymy, sprawiał nam aż TYLE trudności? 
 
Z wiekiem chyba staję się jakaś bardziej przewrażliwiona na punkcie języka albo też może i ten język na psy schodzi. Czytam gazety, książki i czasem odnoszę wrażenie, że korektorów to raczej nie zatrudniają. Teksty w sieci to w ogóle jakaś słowna rąbanka.
 
Wzięło mnie tak dzisiaj po przejrzeniu kilkunastu tekstów w sieci, po przeczytaniu iluś wypowiedzi pod nimi. Tragedia. 
 
Czy nasz piękny język zmierza do tego, że aby ułożyć zdania, trzeba wziąć siekierę i metodą rąbania poustawiać obok siebie słowa niczym kolejne pniaki drewna? 
 
Czyżby w szkołach zaczęto uczyć, jak nie posługiwać się językiem ojczystym? Może większy nacisk kładzie się na opanowanie angielskiego, niemieckiego czy innego chińskiego, a zapomina się o języku ojczystym?  Nie wiem. Nie jestem nauczycielem i nie mam dzieci w wieku szkolnym.
 
Z drugiej strony... Po cóż właściwie wiedzieć, jak w miarę poprawnie posługiwać się językiem oraz jak używać słownika, skoro sieć pełna jest różnych translatorów, które za nas odwalą pańszczyznę?  A że gdzieś po drodze ucieknie sens...
 
Pamiętam, że kilku facetów spławiłam, zalecając im najpierw zapoznanie się ze słownikiem. Rozumiem, że można mieć problemy itd., ale do jasnej Anielki, nagle wszyscy je mają? Po co komu komunikacja niewerbalna, skoro werbalna tak kuleje, że żadnego tematu nie idzie rozwinąć, bo trzeba używać języka na poziomie przedszkola.  
 
Właściwie po co nam język? Nie wystarczą obrazki i kilka cyferek? Byłoby prościej. Przecież i tak liczy się tylko liczba zer na koncie wraz z jakąś tam jeszcze cyfrą, no i wygląd. Jeśli się dobrze wygląda, ma się pieniądze, to nie jest ważne co i jak mówimy. Możemy w ogóle nie otwierać ust. Cofniemy się do czasów, kiedy to skrobało się obrazki na ścianach. Czemu by nie? Przecież i tak żyjemy w kulturze obrazkowej.
 
Ile osób zrozumie tekst, który czyta, jeśli będzie on pozbawiony obrazków? Obrazkowe instrukcje obsługi, gazety pełne ilustracji i reklam z podpisami, książki wypełnione zdjęciami z filmów, bo prędzej sprzedadzą się względu na te zdjęcia niż na tekst.

Wydaje mi się, że obrazki zubażają nas, ograniczają rozmowy, zamykają nasze myślenie, bo zaczynamy zapominać albo nie wiemy, jak coś się nazywa. Jeśli ktoś rzuci nam właściwe słowo, nawet wraz z definicją, trudno może być nam zrozumieć bez obrazka.
 
Coraz więcej studentów ma problem z napisaniem prac licencjackich i magisterskich, bo nie radzą sobie z językiem. Z roku na rok więcej i więcej osób prosi mnie o pomoc w pisaniu - nie mylić z napisaniem za kogoś, choć w wielu z lenistwa czy w desperacji także i tego niestety szuka. Chodzi mi o korektę i zbudowanie zgrabnych, prostych zdań, zamiast kwadratowo - prostokątnej rąbanki wyciosanej w wielkich bólach. Pisząc, mówią. A nie o to niestety chodzi, ponieważ wymagany w takich pracach jest zupełnie inny język i inne słownictwo.  

Uczymy się czytać i pisać, ale po co skoro później cofamy się w rozwoju i stajemy się wtórnymi analfabetami? Nie dotyczy to tylko nas Polaków. Czyżby umiejętność czytania, pisania i w miarę poprawnego posługiwania się językiem znów miała stać się przywilejem tylko nielicznych?

15 czerwca 2014

Lojalność.

Co byś wybrał/wybrała? 
 
1. Fałszych przyjaciół.
2. Brak przyjaciół.
 
Nie sztuką jest mieć przyjaciół. Czasem lepiej ich nie mieć niż mieć fałszywych. Wolałabym być całkiem sama niż mieć wokół siebie takich ludzi, którzy grają moich przyjaciół i to perfekcyjnie. Na miarę Oskara wręcz. 
 
Kiedy przyjaciel, właściwie fałszywy przyjaciel, wbija Ci nóż w plecy, najczęściej pierwsze co robisz, to zastanawiasz się, co złego zrobiłeś i dlaczego, skoro tak się stało. Miałam kiedyś dwie przyjaciółki. Obie przyjaźnie się skończyły. I to nawet z podobnych powodów. Mężczyźni.
 
Z jedną przyjaźniłam się dawno. Bardzo dawno. Kiedyś byłyśmy razem na wyjeździe. Podobał się jej pewien facet, który traktował ją jako kumpelę. Ona bardzo chciała, a on się opierał. Później się zdarzyło, że pojawił się inny facet, którego ona też chciała i on też ową oporność prezentował. Pech, a może szczęście, sama nie wiem, tak chciał/chciało, że obu panów znałam i to dość dobrze znałam. Kumplowaliśmy się. Z tym pierwszym wylądowałam po jakimś czasie, nie w łóżku, bo to nie te czasy, ale na wspólnym wyjeździe. Nie moja to wina, że czuł do mnie miętę przez rumianek, pomagał mi i odwalał moją pańszczyznę w godzinach, kiedy normalni ludzie śpią, a akurat przypadał mój dyżur. Nie zmuszałam, nie prosiłam. Mogło coś z tego wyjść, ale się nigdy nie dowiem, bo przed rzuceniem się w wir wydarzeń powstrzymywało mnie coś takiego, jak lojalność. W sumie nie powinno się czegoś takiego robić przyjaciółkom. Co zaś tyczy się drugiego pana, przyjaźniliśmy się. Tylko tyle. Ich ścieżki się przecięły i ona na pewien czas się z nim związała. Jednak jej zazdrość stopniowo niszczyła tę relację. Nasza przyjaźń się skończyła w momencie, w którym zaczęła się przyjaźń moja z nim. I zaczęły się podjazdówki. Podkładanie świń. Doszło do tego, że nie chciała oddać mi 20-stu książek, które jej pożyczyłam. Po walce odzyskałam 18. Ich związek nie przetrwał, choć w pewnej chwili myślałam, że zwiążą się trwale. Przysięgą M. Z nim stopniowo rozluźniałam kontakty, bo nie mogłam patrzeć, jak jej zupełnie bezpodstawna zazdrość niszczy ten związek. Lepiej było trzymać się jak najdalej. 
 
 
Byłam dziewczyną z dobrymi stopniami, ciętymi żartami. Dobrą kumpelą dla facetów, ale nie typem dziewczyny, z którą się idzie na randki. Raczej taką, z którą się chodzi po drzewach, pije się pierwsze piwo, pływa na łódkach i włóczy się po nocy, a później dostaje się za to szlaban. Był ze mnie łobuz z dobrymi ocenami. 
 
Druga przyjaźń skończyła się słowami, że nie chcę szczęścia mojej przyjaciółki. Było to absolutną nieprawdą. Ona nie potrafiła zrozumieć, że chodzenie na imprezy co drugi dzień raczej szczęścia jej nie zapewni i raczej nie sprawi, że pozna ona jakiegoś księcia z bajki. W miejscach, w które mnie ciągnęła, mogła poznać co najwyżej faceta na jedną noc. Zresztą gdy szłyśmy gdzieś razem, ona siedziała cicho, nie rozmawiała ani nic. Nigdy jakoś nie mogłam zrozumieć, po co chciała tak często wychodzić, skoro poznawanie nowych ludzi nie było jej bajką. Nie słuchała mnie, że są inne metody, że zwykła sympatia mężczyzny nie oznacza jeszcze jego zainteresowania. 
 
W tamtym czasie nie przerabiałam już i jeszcze okresu imprezowej singielki, ale też nie stroniłam od ludzi. Jednakże interesowało mnie coś innego i byłam nastawiona na cel. Pracowałam, rozwijałam się, uczyłam i zaczynało mi się układać z jednym panem. Przeżywałam etap monogamii. Moja przyjaciółka, która doświadczyła rozczarowania, nie wiem, czy nie mogła znieść mnie, mojej sytuacji, czy może chciała dobrać się do niego...? Raczej się już nie dowiem. Zaczęło się psuć. 
 
Przyjaźń to nie związek na 24 godziny. Relacja, w której druga osoba chodzi za tobą jak cień i robi to, czego nie lubi, bo musi robić to co ty i tak, jak ty i próbuje stać się w pewnym momencie tobą. Kiedy zaczyna zabierać ci życie, to definitywna granica. Czas znajomość skończyć. Ja głupia dwa razy miałam taką sytuację i dwa razy próbowałam znajomość ratować. Z poczucia lojalności? Z serca? Z przyjaźni? Czasem warto odpuścić. Dać sobie z ludźmi spokój. 
 
I jedna, i druga mocno pracowały nad psuciem mi opinii, ostrzyły noże, nożyczki i pilniki. Wcale jednak nie chodziło o spiłowanie pazurków, lecz o zapuszczanie. Żeby móc później mnie nimi podrapać. Metaforycznie. 
 
Nie ma idealnych ludzi. Nie ma idealnych przyjaźni. Nie ma idealnych przyjaciół. Są jednak prawdziwi przyjaciele. Najdłuższy staż mam z moją M. W przyszłym roku będziemy obchodzić 18-stkę. Kiedyś usłyszałam, że ukradłam moją przyjaciółkę. Że tylko dzięki pewnej osobie się z nią zaprzyjaźniłam, a to zupełnie nieprawda. Ja i moja M. chodziłyśmy do tej samej szkoły, do tego samego kościoła i mieszkałyśmy blisko siebie. Krążyłyśmy wokół siebie długi czas. To była przyjaźń od pierwszego wejrzenia. Wiem, że mogę na nią zawsze liczyć. Wiem też, że jest i będzie lojalna. Że jest prawdziwa. Ona wie, że ja murem za nią stanę i nie pozwolę wyrządzić jej krzywdy. Nie, nie mamy siebie na wyłączność. Bo z drugim człowiekiem można być, przy drugim człowieku można być, ale nie można go mieć i nie można nim być. 
 
Nie jest ze mną łatwo się przyjaźnić, bo nie jestem łatwym człowiekiem. Trzymam się na dystans i nie lubię się otwierać, a nawet jeśli to robię, to jest to otwór kontrolowany, przez który inni dojrzą tylko tyle, ile im pozwolę. Z tym, że najbliższym pozwalam na więcej. 
 
Przyjaciel, to taki ktoś, z kim można zjeść tuzin beczek soli, ukraść dwa stada koni, wylać morze łez i śmiać się tak głośno, jak tylko można. Przyjaciel to taki ktoś, kto jest z tobą nie dla twoich zalet, nie dla korzyści, tylko dla ciebie samego wraz z całym inwentarzem. Przyjaciel przyjacielowi pewnych rzeczy nie robi. A jeśli robi, to był tylko lepszym lub gorszym aktorem w tej całej komedii czy innej tragedii.
 
 

12 czerwca 2014

Wybór i przymus.

W polskiej polityce od lat pojawia się pewien pan, którego, jak sądzę, wszyscy dobrze znają (niekoniecznie osobiście ;). Ów pan nazywa się Janusz Korwin-Mikke. Mam kilku znajomych bliższych i dalszych, którzy na owego pana głosują, co więcej podzielają jego poglądy i uważają, że wszystko z nim jest w porządku. 

Kiedyś, jeszcze w czasie studiów, miałam okazję stanąć z tym panem twarzą w twarz i pokusić się o zadanie mu pytania. Oczywiście to zrobiłam i moje ciśnienie podniosło się samo. Kawa nie była mi potrzebna przez najbliższych kilka dni. 

Pan Korwin-Mikke to świetny przykład współczesnego mizogina. Jego poglądy od zawsze były radykalne, jednak z wiekiem, zamiast złagodnieć, jeszcze się wyostrzyły. Stały się wręcz karykaturalne. Ponad 20 lat temu skrobnął on dziełko "Vademecum ojca", w którym udziela rad, jak wychowywać dzieci. Zdrowemu psychicznie człowiekowi aż włosy dęba stają, co on tam nawypisywał. Dzieci mają się ojcu podporządkować, słuchać jego rozkazów, oczywiście nie kwestionować, chyba w myśl zasady, że "dzieci i ryby głosu nie mają". 

Według pana K-M nie ma nic złego w biciu dzieci i żony, jeśli jest to konieczne, bo oni mają się faceta słuchać. Jak dzieci nie słuchają, to w większości przypadków to wina matki, bo one wzorują się na niej - jak ona jest nieposłuszna, to one też. Ów pan wielokrotnie przekonywał, że kobieta czego innego chce, a co innego deklaruje. Ponadto mówił, że żonę zawsze trochę się gwałci. No a po biciu, choć to przykre, ale czasem wyjścia nie ma, należy ją wynagrodzić w jedyny możliwy odpowiedni sposób. 

Przecież kobiety do czego innego zostały stworzone i nie powinny konkurować z mężczyznami na pewnych polach. 

Ostatnio wypowiedziami popisał się też inny pan - Czesław Hoc. Twierdzi on, że zgwałcona 11-letnia dziewczynka, która zaszła w wyniku tego gwałtu w ciążę, powinna mieć szansę na urodzenie dziecka. Swoje zdanie pan ów argumetuje tym, że aborcja, o którą do sądu wystąpili rodzice dziewczynki i na którą sąd się zgodził, byłaby dla niej znacznie większą traumą. Dodaje też, że dziewczynka może przecież oddać dziecko do adopcji i że po to dziecko ustawi się kolejka chętnych. Nnnnnoooo co najmniej jakby noworodek był czymś w rodzaju świeżej bułki czy młodych ziemniaczków, po które w sobotni poranek ustawiamy się w kolejce. 

Moim zdaniem, owego pana posła Wszechmocny już dawno opuścił i rozum mu zabrał. Przecież ciąża to dla takiej dziewczynki kolejna wielomiesięczna trauma. A poród? Dla dorosłych kobiet nie tak znów rzadko bywa on traumą, a co dopiero dla takiego dziecka. Ona powinna jeździć na rowerze, grać w piłkę, bawić się z koleżankami, cieszyć się dzieciństwem, chodzić do szkoły, pisać klasówki i mieć problemy, które miewa dziewczynka w jej wieku, a nie przechodzić przez piekło. Ów pan w imię wyższego dobra zarodka uważa, że można jej zafundować wielomiesięczną traumę, bo powinna urodzić, bo może obudzi się w niej instynkt macierzyński, bo skoro jej ciało było zdolne do owulacji... 

Normalnie zbiera mi się na wymioty. Przecież ciało tego dziecka nie jest przystosowane jeszcze do donoszenia ciąży, do porodu, przecież to się może skończyć dla niej komplikacjami, zagrożeniem zdrowia i życia... Jasna cholera, trzęsie mnie z wściekłości. Ona dopiero co przestała bawić się lalkami, zaczęła dorastać. Cholera no, przecież jeden idiota z drugim powinni wiedzieć, że rodzice, psychologowie i lekarze będą chcieli oszędzić dziewczynce traumy i nikt normalny nie będzie używał słów takich jak aborcja, ani dodawał dziecku traumy, robiąc zabieg na żywca. No ale może niektórzy są już tak daleko posunięci w swej bezmyślności, że myślenie sprawia im wielki wysiłek. Możliwe, że o aborcji myślą w sposób taki, jak pseudoekolodzy o regulacji rzek: wyjąć wodę z rzeki, wybetonować koryto, włożyć wodę z fauną i florą.

Najpierw czepiają się nas kobiet, a teraz się taki idiota bierze na sejmowej mównicy za tę biedną dziewczynkę. Ciśnie mi się na usta cała masa przekleństw, które wstydzę się wręcz tu przytoczyć.

Żadna z nas nie jest inkubatorem, bezwolną maszynką do robienia dzieci. Jaka normalna kobieta czy dziewczynka chciałaby być ofiarą gwałtu, ofiarą przemocy? Która chciałaby być bita i poniżana? Która chciałaby być praktycznie ubezwłasnowolniona przez ojca czy męża? Która? Ja nie!

W swoim życiu trafiłam na miłośnika pana J-K, na zwolennika poglądów jego i poglądów pana H. Życie i związek z takim człowiekiem były nie do wytrzymania. Również w mojej rodzinie są osoby, które utożsamiają się z panem J-K. Dla mnie jest to nie do strawienia. Szczerze mówiąc, obawiam się trochę takich ludzi, bo sprawiają na mnie wrażenie niepoczytalnych. Nie wiadomo do czego są zdolni. 

Gwałtom fizycznym i gwałtom na psychice kobiet, a tym niewątpliwie jest zmuszanie do urodzenia ciężko upośledzonego dziecka czy donoszenia ciąży, która jest wynikiem przemocy, mówię stanowcze nie. 

Sama doświadczyłam na własnej skórze tak przemocy fizycznej, jak i psychicznej, ze strony faceta i wiem, że nie możemy na to pozwolić. Zresztą jakoś mnie to nie utemperowało, jak sądził ów pan sadysta. Prawo prawem i samo prawo nic za nas nie zrobi. Bo to prawo jeszcze trzeba egzekwować, a winnych karać. Bezwględnie. 

Narasta we mnie coś takiego, aby ruszyć konkretnie i znacznie dalej, bo walka naszych matek, babek, prababek i przodkiń pójdzie na marne, a my wrócimy do średniowiecza i na powrót damy zamknąć sobie usta, żeby pozwolić uwięzić się w domu. Tak na marginesie, nie mam nic do kobiet, które wybrały zarządzanie domem i wychowywanie dzieci. Czasem bywa taka konieczność, gdy dzieci jest np. wiele albo są malutkie. Jednak wybór jest czymś zupełnie innym niż przymus.
 

10 czerwca 2014

Alibi dla mizoginii.

W ostatnim czasie, w związku z doniesieniami na temat kilku sytuacji, na tapecie mediów jest konflikt sumienia i prawa kobiet do aborcji. Powiem szczerze, że wcale się temu nie dziwię. Czasem odnoszę wrażenie, że pewna grupa ludzi dąży do tego, aby zrobić z kobiet nie tylko bezwolne inkubatory, ale coś w rodzaju sprzętu domowego - robi to, co ma robić, nie zadaje pytań, nie myśli, tylko działa... do czasu aż się nie zepsuje. Aż się nie wykończy psychicznie i fizycznie.

Cholera, rzygać mi się już chce tym atakowaniem sumieniem, obroną komórek, manifestem o prawie do życia i decydowania o sobie zygoty, która na przykład z gwałtu powstała i jednoczesne odbieranie praw wszystkim zgwałconym kobietom. Wszelcy wrzeszczący prolife'owcy, zastawiajacy się sumieniem ludzie bez litości mają nas w głębokiej dupie. Nas czyli kobiety. Nas, czyli kobiety, które doświadczyły gwałtu. Nas, czyli kobiety, które stają przed niewyobrażalnie trudnymi decyzjami. W głębokiej dupie mają nas i nasze życie, naszą psychikę, nasze prawa. Chcą nam narzucić własne poglądy, wepchnąć nam w dusze własne sumienia. 

Wiecie co? Ja też mam ich w dupie. Oni chcą tylko uspołecznić nasze macice. Gówno ich obchodzimy. Dla nich liczy się zygota, a nie zgwałcona ciężarna dziewczynka, ciężarna matka planująca pogrzeb dziecka, które nosi pod sercem czy ciężko upośledzone dziecko, którego matka została zostawiona sama sobie z opieką nad nim. Dla nich ważniejsza jest jedna zygota niż wszystkie zgwałcone ciężarne kobiety razem wzięte. 

Na jednym z portali przeczytałam w komentarzu słowa mężczyzny, który uważa, że zastawianie się sumieniem, może być czasem alibi dla mizoginii. I ja się z nim zgadzam. Hipokryzja. Mizoginia. Średniowiecze. Może najlepiej zróbmy z Polski państwo religijne i wprowadźmy coś na kształt szariatu tylko w katolickim wydaniu?

Wybaczcie mi użycie wulgaryzmów, ale jestem naprawdę wkurzona. Dlaczego w innych krajach może być normalnie, a w Polsce tak być nie może? Dlaczego z takim patosem broni się prawa do wolności sumienia, odmawiając prawa do wolności wyboru? Przepraszam, ale czegoś tu nie rozumiem. Czy zwyczajnie nie można przestać bardziej utrudniać życia innym? Czy trzeba wymuszać na kobietach pewne zachowania? Kontrolować? 

Niby nie powinno mnie obchodzić to, co dzieje się w Polsce, bo ja przecież mieszkam w kraju, w którym jest bardziej normalnie. Jednak tak nie jest. Nie można za kogoś decydować. Tak sobie czasem myślę, że miałam szczęście, że nie zaszłam wtedy w ciążę. Jednak co by było, gdyby? Nie wiem. Ktoś kto nie doświadczył czegoś podobnego nie wie, jak to jest. Dlaczego więc ten ktoś ma za mnie podjąć decyzję? A nawet gdy miał podobnie, nie siedzi w mojej skórze, więc nie ma prawa za mnie decydować.

Czy gdyby mężczyźni zachodzili w ciążę i rodzili dzieci, prawo byłoby inne, a w konstytucji stałoby prawo do aborcji w każdym przypadku?

6 czerwca 2014

Euromast.

Euromast jest najwyższą wieżą w Holandii. Mierzy 185 metrów i znajduje się w jednym z parków Rotterdamie. Z góry rozciąga się przepiękny widok na miasto, port i okolice. Wieżę otwarto w 1960 roku. Jej architektem jest Hugh Maaskant. Początkowo wieża mierzyła jedynie 107 metrów, jednak wraz z robudową Rotterdamu i powstawaniem w nim nowych wysokich budynków, postanowiono podwyższyć wieżę, aby górowała nad miastem. Na górze wieży są dwa piękne apartamenty, które można wynająć na noc. Tak sobie pomyślałam, zresztą pomyślałam to już za pierwszym razem, gdy tam byłam, że może tak kiedyś, któregoś dnia... miło byłoby spędzić noc właśnie tam i oglądać panoramę ulubionego miasta nocą, z tak wysoka... w miłym towarzystwie.









 

2 czerwca 2014

Słowa po recyklingu.

Archiwizowałam notki. Lubię mieć zebrane w jednym miejscu słowa, przemyślenia. Właściwie z bloga zrobiło się coś na wzór pamiętnika. Nie zakładałam, że moje bazgroły wyewoluują w coś takiego. Nawet nie zamierzałam prowadzić pamiętnika, bo po co i dla kogo? Drogi pamiętniczku...

Na brak towarzyszy do rozmów nie narzekam. Życie i jego celebracja uzależnia. Cudownie przeżywać swoje życie. Jednak czasem, gdy w głowie nagromadzi się zbyt wiele słów, a myśl myślą myśl kolejną pogania, wówczas najlepiej mi się je porządkuje, pisząc. Zresztą zawsze tak było, że język pisany był mi bliski i łatwiej było, właściwie to jest, mi wyrażać uczucia, pisząc je. 

Jestem jedną z tych osób, którym trudno przychodzi powiedzieć komuś - kocham. Bardzo trudno. Słowa grzęzną w gardle. Robi się tam jakaś klucha. A najlepiej to w ogóle tego nie mówić. Lepiej pokazać to czynami. Tym bardziej, jeśli w obecnych czasach "kocham" tak się spopularyzowało, że straciło na znaczeniu. Kochać można wszystko i każdego. W każdym języku. Czasem zastanawiam się, czy ono jeszcze coś znaczy? Czy i gdzie są jeszcze ludzie, dla których "kocham" jest świętością? Modlitwą. Bliskością. Szczerością. Wyznaniem. Intymnością. Granicą. Dla kogo jeszcze serce się liczy?

Słowa bywają wyjątkowe. Szkoda im to odbierać i poddawać je recyklingowi, przerabiając na papier toaletowy. I o ile papier się przyda, co by, za przeproszeniem, z obsranym tyłkiem nie chodzić, to słowa po recyklingu już może nie za koniecznie. "Kocham" już przerobiono na tysiąc sposobów, podobnie jak "to nie tak jak myślisz". 

Może by tak odczarować "kocham" zamiast traktować je jak zasmarkaną chusteczkę do nosa. Piękne słowo, gdy płynie prosto z serca, bo przecież najpierw serce... 

Odczarować... Tylko nie robić im liftingu, bo może się okazać, że powstanie jakiś koszmarek albo piękne kłamstwo. 

Jak dobrze byłoby przywrócić wartość słowom. Bez liftingu. Bez recyklingu. Tylko tak zwyczajnie.