18 grudnia 2012

Emocjonalne szaleństwo.

Jaką dawkę stresu i nerwów jest w stanie znieść człowiek? Chyba zaczynam dochodzić do własnej granicy i z trudem znoszę ciągły stres oraz napięte nerwy. Apetyt straciłam już kilka kopniaków nerwowych temu, przestałam normalnie sypiać już tak dawno, że właściwie z trudem sobie przypominam, co znaczy przespana noc. 

Ostanie 3 miesiące tak obfitują w stres, że przestaję sobie z nim radzić. Zaczynam tracić odporność. Mój pesymizm urasta do jakichś monstrualnych rozmiarów, wszystko widzę w ciemnych barwach, martwię się o wszystkich i o wszystko. Miewam kłopoty z normalnym funkcjonowaniem - przestaję jeść, nie śpię. Nawet nie jestem specjalnie głodna czy zmęczona. W sumie to przestaję zwracać na to uwagę i czuję się tak, jakby mi to nie było potrzebne. Stres i nerwy napędzają moje działania, moje funkcjonowanie. Zrelaksować się nie umiem. Może nie tyle, że nie umiem, co jakoś ostatnio zupełnie mi nie wychodzi.

Przyczyn zaistniałego stanu jest kilka. Od 3 miechów jest dodatkowa Przyczyna, która od jakichś 3 tygodni zaczyna mnie wykańczać psychicznie. Martwię się nieustannie, świruję, gdy nie mogę się dodzwonić. Dopadło mnie jakieś totalne szaleństwo. Moja przyjaciółka szaleństwem tego nie nazywa, ale to jak TO nazywa, dla mnie jest szaleństwem. Właściwie to chyba ma rację, może nawet na pewno. Przed chwilą właśnie oberwało mi się od niej, że jak zwykle snuję czarne wizje, ale po wydarzeniach sprzed prawie 4 miesięcy, no 3 i troszkę, jakoś nie potrafię inaczej. 

Do tej pory nie miałam zielonego pojęcia, jak to jest histeryzować, nakręcać się własną wyobraźnią, schizować maksymalnie i zachowywać się, jak typowa kobieta (w żadnym razie to stwierdzenie nie jest obraźliwe). Miałam świadomość, że stanie się to prędzej czy później wszak kobietę przypominam nie tylko zewnętrznie, ale i w całej wewnętrznej zawartości z mózgiem na czele. Logiczne argumenty przestały działać, rozum dał pole do popisu wyobraźni, duszy, emocjom, sercu. 

"Weź się kretynko jedna uspokój. Zbierz się do kupy, bo jesteś jak rozmamłana do obrzydzenia. Przecież sama dobrze wiesz, że nerwy nic nie zmienią, nie przyspieszą. Cierpliwość popłaca. Ogarnij się. Uspokój. Zrób coś ze sobą." - Oczywiście takie uwagi, nawet wygłaszane głośno do samej siebie przed lustrem, już nie pomagają. 

Gdzieś w środku czuję, że wszystko będzie dobrze, że nie powinnam panikować... Ale i tak nie ogarniam tej rzeczywistości, nie ogarniam samej siebie, nie ogarniam tego, co się ze mną dzieje. Szaleństwo. Zawsze usiłowałam mieć pod ręką jakieś logiczne argumenty, sprowadzać siebie na ziemię, kierować się rozumem, mając świadomość, że jak mnie "szaleństwo" dopadnie i będę mieć tzw. zaćmienie umysłowe, którego powodem będzie zwiększona maksymalnie emocjonalność, stres, nerwy i milion innych problemów, to zmusić rozum do pracy, aby zacząć kierować się logiką, będzie ciężko. I tylko owe logiczne argumenty, zebrane zanim "szaleństwo" stało się moim udziałem, sprawiają, że jeszcze "nie wyrywam sobie włosów z głowy", nakłaniam siebie do jedzenia i jakoś funkcjonuję.

Swoją drogą, to ciekawe jak długo jeszcze wytrzymam. I za cholerę, nie jest mi do śmiechu.