6 kwietnia 2011

O piersiach.

Piersi. Część ciała właściwa każdej kobiecie. Mają różne rozmiary i kształty. Jedne z nas je lubią, inne ich nienawidzą, jedne je powiększają, czasem do monstrualnych wręcz rozmiarów, a inne je zmniejszają, bo zwyczajnie przeszkadzają w codziennym życiu.

Gdy byłam nastolatką dość długo z przodu przypominałam deskę. Tych piersi nie było i nie było. Dla pozoru nosiłam najmniejszy stanik, czymś wypchany, żeby się nie wyróżniać i nie być powodem drwin, tym bardziej, że wszystkie moje koleżanki od dawna piersi posiadały. W końcu się doczekałam... Najpierw się bardzo ucieszyłam, bo nie musiałam nic wypychać, wyglądałam jak każda dziewczyna. Jednak później już taka zadowolona nie byłam. Zmieniałam staniki na większe i większe... 

Z piersi zrobił mi się ciężar, którego nie mogłam zaakceptować przez długi czas.
Nie dość, że ów ciężar zwracał na siebie uwagę, to jeszcze przeszkadzał w bieganiu i w ćwiczeniach w ogóle, utrudniał dobranie ubrań, zwłaszcza sukienek, zapinanych na zamek błyskawiczny na plecach oraz wszystkiego, co zapina się na guziki... Dlatego bardzo długi czas mój styl ubierania się był stylem chłopczycy łachmaniary. Nie cierpiałam się rozbierać na basenie, na plaży, w szatni przed ćwiczeniami czy treningiem... Nie mogłam znieść tego, że faceci zamiast rozmawiać ze mną, rozmawiali z moim biustem. 
Miałam problemy ze sobą, a piersi urosły w moich wyobrażeniach do jeszcze większego rozmiaru... Patrząc w lustro, widziałam tylko je. Jedyny sposób, aby się ich pozbyć, jak wtedy myślałam, upatrywałam w odchudzeniu się na kostuchę. Nie jadłam, ćwiczyłam... Dość szybko zauważyłam, że moje ciało rzeczywiście się zmienia. Zmienić się nie chciała za bardzo tylko jedna część ciała - one. Dobrze, że w tamtym czasie regularnie miałam przeprowadzane badania krwi, ze względu na leki, które przyjmowałam, aby wyleczyć skutki kontuzji. Przystopowały mnie słabe wyniki. Zdałam sobie sprawę z tego, że robię sobie dużą krzywdę, że wcale sobie nie pomagam. Musiałabym doprowadzić się na skraj życia i stanąć nad grobem, aby tych piersi nie mieć. 

Postanowiłam je zaakceptować i nauczyć się z nimi żyć. Po jakimś czasie zauważyłam, że są zupełnie normalne. Co prawda nie przypominają pomarańczy czy jabłek, ale nie są też, jak wcześniej mi się wydawało, jak melony. Stanowią raczej coś pomiędzy. I tak zostały grejpfrutami. Nagle okazało się, że można z nimi żyć - konieczna do tego odpowiednia bielizna i cierpliwość do zakupów.
Uwielbiam je, mimo że dobieranie ubrań do łatwych nie należy, a po zakupie muszę wspomagać się drobnymi modyfikacjami, aby wszystko dobrze leżało. Nawet znalazłam firmę, która szyje świetne sukienki, uwzględniające to, że kobieta jednak może posiadać piersi trochę większe niż te, które w teorii przewiduje się dla danego rozmiaru ubrań. Biegać na szczęście nie lubię, więc odpadł problem przeszkadzania w tym, a poza tym już mnie nikt do biegania nie zmusza, więc tym bardziej można je polubić. Przeraża mnie już tylko jedna sprawa z nimi związana... Ciąża. Mam jednak nadzieję, że nie będę w tym stanie przypominać dojnej krowy... Na szczęście to stan krótkotrwały i w razie czego zawsze potem można iść pod nóż. Jednak nie ma się co martwić na zapas.

Dzisiaj nie wyobrażam sobie życia bez nich. Mam nadzieję, że rak piersi mnie ominie i że nie będę się musiała z nimi rozstawać, bo naprawdę bardzo je polubiłam. Czasem im się nawet przyglądam, nie boję się ich dotykać, staram się, aby było im wygodnie, żeby nie były odziane w jakieś worki, przypominające czapeczki dla noworodka (o stanik mi chodzi ;). I właściwie to ja się bardzo cieszę, że one są, że je mam. Dzięki nim chyba chłopczyca zrobiła miejsce kobiecie. I za to im będę zawsze wdzięczna. 

Piersi są niesamowite. Myślę, że my wszystkie powinnyśmy uwielbiać, kochać, a przynajmniej spróbować zaakceptować te, które mamy - małe, duże, symetryczne czy też nie, obie równe czy też nie - wszystkie są piękne. Są nasze, są delikatne i wrażliwe. Traktujmy je wyjątkowo i nie żałujmy rozpieszczania, a one odwdzięczą się nam za to atrakcyjnym wyglądem.