30 grudnia 2010

Dary roku.

Kończy się rok. Minuty uciekają w szaleńczym tempie. Ileż z nich przeciekło mi przez palce? Nie zauważyłam, jak znikają bezpowrotnie. Dobiega końca rok. Trudny rok. Ani trochę nie łatwiejszy od poprzedniego. Rok znaczony bólem, łzami, smutkiem, pustką po najbliższych, której wypełnić się nie da. Człowiek stanie się o rok starszy, o rok mądrzejszy i bogatszy w doświadczenie, ale czy szczęśliwszy?
Dotkliwiej niż w poczułam nieobecność Mamy, poczułam jak bardzo mi jej brakuje. Starałam się dobrze opiekować siostrą mojego ojca, pomagać jej, spełnić jej ostatnie prośby... Nie wiem, czy mi się udało. Nie wiem, czy udało mi się być lepszym człowiekiem, zmienić siebie. Pewne sprawy zawaliłam, inne zupełnie mi nie wyszły, jakbym w tym roku gdzieś zgubiła wolę do walki, straciła siły, jakbym zasnęła i w tym wszystkim zapomniała o sobie, o tym, że żyję. 

Trudny rok, ale nie taki, o którym wolałabym zapomnieć, choć nawet i przeszłość, jak bumerang wróciła, abym się z nią jeszcze raz zmierzyła. Nie umiem powiedzieć, czy tę walkę wygrałam, jednak wiem, że zrobiłam kilka dużych kroków naprzód i to mnie bardzo cieszy. Jest też we mnie znacznie więcej spokoju, cierpliwości, choć czasem brakuje mi wiary. 
Rok wymuszający na mnie przerobienie pewnych spraw z samą sobą, uporządkowanie ich, zamknięcie.
Rok pod znakiem podróży po Polsce. Odwiedziłam różne miejsca, także te, w których przez lata nie byłam. Spotkania, odwiedziny... Nałykałam się atmosfery miejsc i ciepła ludzkiego jak powietrza. Spotkałam się z przyjaciółką, która jest dla mnie jak młodsza siostra. Rok prawie jej nie widziałam i choć czasu miałyśmy niewiele, czas ten był cenny, wykorzystany do maksimum. 
O jednej z niedawno poznanych osób mogę powiedzieć, że staje się moim przyjacielem, kimś mi bliskim, z kim mogę o wszystkim rozmawiać, komu mogę zaufać.

Spotkania z przyjaciółmi i rozmowy godzinami, czas poświęcony, ciepło i radość z tych chwil, bo dzięki nim właśnie trudny rok okazał się rokiem do przejścia, do przeżycia. Za to bardzo bardzo im dziękuję. 

W tym roku udało się mi i mojemu ojcu złapać lepszy kontakt, nauczyć się czytać siebie na nowo, lepiej rozumieć, nauczyliśmy się inaczej rozmawiać ze sobą.

Czuję, że czas mojego kolejnego postoju dobiegł końca. Nadchodzi czas spakowania swojego życiowego plecaka, odłożenia jednych kamieni na półkę, włożenia innych, schowania wszelkich pamiątek, wspomnień, doświadczeń, wszystkiego tego, czego będę potrzebować w dalszej drodze. Być może będzie to czas wypełniania pustych miejsc przy stole, może te puste miejsca zajmą inni bliscy ludzie? Może to czas, abym ...... ?

Stary rok odchodzi, zabierając w worku nasze troski, łzy, zmartwienia, upychając w kieszeniach płaszcza nasze wspomnienia, doświadczenia, ustępuje miejsca nowemu - młodemu i energicznemu, który każdemu z nas coś przyniesie w darze. Może to będą spełnione marzenia, radości, sukcesy, a może tęsknota, ból, pustka? Może komuś urodzi się dziecko, a ktoś inny będzie się za rok łamał opłatkiem z bliskimi już tylko we własnym sercu? Jakikolwiek będzie to rok, trzeba iść z nim w parze, krok za krokiem, minuta za minutą, dzień za dniem, gromadząc radości i smutki, które rok nam przyniósł w darze.
Jakie będą te noworoczne dary? Któż z nas to wie? Jednak nawet jeśli przypadnie nam w udziale dar trudny, dar wyjątkowo ciężki, dar podszyty smutkiem, to przecież nowy rok ma, po kieszeniach pochowane jak cukierki, radości, piękne chwile i każdemu sypnie ich garść. Wystarczy tylko uchwycić je w dłonie.


Wszystkim czytelnikom życzę, aby nadchodzący rok przyniósł Wam w darze zdrowie, miłość, pomyślność wszelaką i marzenia spełnione.
Wszystkiego dobrego w Nowym Roku Kochani! 

28 grudnia 2010

Całuj się.

Całowanie jest sposobem wyrażania uczuć, poprawia nastrój, spala kalorie... "Gdy zakochani całują się po policzkach, to znaczy, że błądzą po omacku, szukając swych ust. Pocałunek tworzy kochanków." Emil Zola

Całowanie jest sposobem wyrażania uczuć, poprawia nastrój, spala kalorie. To taki rodzaj intymnego kontaktu, w którym czuje się smak i oddech drugiej osoby.  Całowanie jest jak splatanie się dusz. Naukowcy twierdzą, że regularne całowanie się może wydłużyć życie nawet o 5 lat. Podobno całowanie wymyślono po to, aby się uodparniać na bakterie. 

Całować się czy się nie całować? Jasne, że się całować, tym bardziej dziś, ponieważ dzisiaj właśnie obchodzimy Międzynarodowy Dzień Całowania.

Wiecie, że uwielbiam się całować. Uwielbiam, gdy mężczyzna całuje moje usta, powieki, moje plecy i nadgarstki, wnętrze moich dłoni...

Całujmy się, czy to w usta, czy w policzki. Całujmy partnerów, rodziców, dzieci, przyjaciół. Jeden pocałunek wystarczy, aby świat stał się piękniejszy.

26 grudnia 2010

Jak w krzywym zwierciadle...?

Święta... Święta... W sumie dla mnie wewnętrznie trochę dziwne święta. Jakbym chodziła lekko nieprzytomna i zdziwiona. Od kilku lat spędzamy święta zimowe na kupie i co roku właściwie łóżek i miejsc do spania brakowało. Zwykle włóczyłam się nocą po domu mojej siostry, usiłując znaleźć sobie w miarę spokojne miejsce do spania, żeby móc się położyć, zwinąć w kłębek, ale jednocześnie, aby nikt się o mnie nie potykał. Kładłam się zwykle na korytarzu na piętrze, koło grzejnika i schodów - ciepło, spokojnie i nikomu nie przeszkadzałam, bo nikt się o mnie nie potykał, a i moja bezsenność też innym nie dawała się we znaki.
 
W tym roku nie dość że trafiło mi się normalne łóżko, to jeszcze i pokój... Poczułam się tak dziwnie, jakby mnie ktoś czymś uderzył, otrzeźwił... Rodzina się kurczy... Kolejne osoby odchodzą na drugą stronę, a nikogo nowego nie przybywa.
 
Nie mogłam spać. Kręciłam się w nocy w łóżku, budziłam się co chwilę, snułam się po domu, a gdy nadchodził ranek otwierałam oczy, łudząc się, że usłyszę kroki mamy na dole, że usłyszę jak wstaje pierwsza ze wszystkich i parzy sobie kawę... Łudziłam się, że ciocia przyjedzie na święta... albo że chociaż zadzwoni... Przecież stąpam twardo po ziemi, nie żyję marzeniami, złudzeniami, pragnieniami, a skąd nagle coś takiego? 
 
W Wigilię nie mogłam już dłużej powstrzymywać łez. Płakałam długo ojcu w rękaw, nie potrafiąc się uspokoić. Żal i tęsknota... Ta przejmująca świadomość, że mamy na tym świecie już nie zobaczę, że ciocia naprawdę odeszła w moim domu i ten przedświąteczny pogrzeb nie był złym snem... Ścisnęło mi się serce. 
 
Ostatnio chyba bardziej jakoś potrzebuję towarzystwa, obecności innych ludzi, może nawet bliskości... Czuję się jak żebrak, błagający o bliskość, o dotyk, może nawet o miłość... I chyba drąży mnie samotność. Dziwne. A przecież wcale nie czuję się nieszczęśliwa. 
 
Tęsknota potrafi zeżreć nasze wnętrze jak najgorszy robak. Trawi je niczym płomień drewno... 
 
Czy dobro naprawdę do nas wraca? A może dobro to już przeżytek i wcale nie należy myśleć o innych, tylko o sobie, wyłącznie o sobie... Może miłość zastępuje wygodnictwo i chęć niebycia samemu... Może ten świat już stoi na głowie, a wszystko co dobre przyjmuje postać karykaturalną, jak w jakimś krzywym zwierciadle...?

24 grudnia 2010

Czas świąteczny.

Cicha noc... posnęli wszyscy u góry i na dole. Słychać tylko szybkie klikanie klawiszy w komputerze i spokojne oddechy moich bliskich. Za oknem czasem zaszczeka pies, czasem wiatr wciśnie się między gałęzie, ale noc jest cicha.
 
Cóż mogłabym podarować moim bliskim? Kolejną książkę, grę czy sweter? Może jakiś najnowszy wyszukany gadżet? Może dzieci zasypać pieniędzmi? Może... Tylko ile są warte rzeczy, drogie prezenty, jeśli gdzieś w pędzie przygotowań świątecznych, w pielgrzymce odwiedzin, zasiedzeniu przy zastawionych stołach zgubimy ducha świąt? Zgubimy ten najważniejszy ich wymiar? 
 
Coraz częściej ludzie próbują rekompensować prezentami, pieniędzmi brak czasu dla bliskich, brak miłości, brak zainteresowania, brak dania kawałka siebie drugiemu człowiekowi. 
 
Czas ma zdolność kurczenia się i rozciągania, tylko jakoś często bywa tak, że rozciąga się i kurczy na odwrót. Kawałek naszego czasu, kawałek nas samych to najlepsze i najpiękniejsze, co możemy ofiarować naszym bliskim. Ciepłe słowo, czuły gest, szczery uśmiech.
 
Życzę Wam moi Kochani i Waszym bliskim zdrowia każdego dnia, spokoju i radości serca. Niech światło Gwiazdy Betlejemskiej oświetla Wam drogę wśród mórz codzienności. Życzę Wam czasu, czasu dla Was samych, czasu dla Waszych bliskich - rodzin, przyjaciół, znajomych. Życzę Wam miłości, nadziei, marzeń spełnionych i cudów codzienności.
Dziękuję Wam za każde słowo i chwile, które mi poświęciliście. Dziękuję za Waszą obecność. Ściskam świątecznie :)

20 grudnia 2010

Ciocia.

Różnie ją postrzegano, różnie ją nazywano, różnie o niej mówiono. Ja widziałam w niej niezależną kobietę. Feministka i pełna wewnętrznego uroku oraz radości optymistka. Kochała życie. Delektowała się nim jak kawałkiem pysznego ciasta, chrupała je ze smakiem. 

Przez lata uganiało się za nią wielu mężczyzn, ale ona kochała przez ponad trzydzieści lat tylko jednego. Może gdyby spotkali się wcześniej, może gdyby wtedy były inne czasy, może... ich życie potoczyłoby się trochę inaczej? 

Opowiadała mi wiele zabawnych, ciekawych historii ze swojego życia. O wielu sprawach mogłam z nią porozmawiać. Pokazywała mi nawet listy miłosne, które pisali do niej mężczyźni. Jednak jakoś nigdy nie miałam odwagi zapytać ją o niego. Myślę, że się obawiała... zupełnie irracjonalnie... utraty wolności, tej swojej niezależności. A przecież oboje bardzo się kochali.

Wielu ludzi, którzy ją znali, nie mieli nawet pojęcia o jej miłości, że doświadczyła czegoś takiego, postrzegając ją jako singielkę, jako osobę, dla której miłość nie jest ważna. A jednak była... Bardzo. Z jednej strony wcale jej nie ukrywała, a z drugiej chowała to uczucie gdzieś w sobie głęboko jak najcenniejszy skarb. 
Wrażliwa, otwarta kobieta, czasem zbyt ufna. Wydaje mi się, że całe życie bała się porzucenia, próbując się jakoś odgrodzić, starać się nie przywiązywać do nikogo, nie musieć. Nie zawsze dobrze się rozumiałyśmy, zwłaszcza gdy miałam te swoje okresy buntu. Jednak w ostatnich latach znalazłyśmy do siebie wzajemnie klucz i zawiązała się między nami mocna nić. Mogłam na nią liczyć, zaakceptowała mnie z tymi moimi dziwnościami, z tym, czego we mnie nie rozumiała. 

Gdy zachorowała, a ja zaczęłam jej pomagać, opiekować się nią, gdy nie mogła już sobie sama poradzić miałyśmy czas, aby lepiej się poznać i zrozumieć.  Na dwa dni przed odejściem z tego świata powiedziała mi coś bardzo ważnego o mnie samej, coś poradziła. 

Ciocia. Jedyna siostra mojego ojca. To takie dziwne, że jej już nie ma. Choroba postępowała, ale śmierć przyszła po cichu. Zakradła się i tak nagle z każdą godziną, z dnia na dzień zabrała ją ze sobą. Żałuję, że nie zdążyłam lepiej poznać cioci, dowiedzieć się o niej więcej. 
Zostały mi po niej jej książki... Zostały mi po niej listy, które do niej pisano... Zostały pamiątki rodzinne, które przechowywała, a którymi teraz ja mam się zaopiekować. Zostały jej rzeczy w moim domu... i wspólne zdjęcia z naszej wycieczki do Francji.

Mam nadzieją, że w tym moim domu czuła się bezpiecznie przy mnie i moim ojcu, że było jej tu dobrze. 
Bałam się. Musiałam schować swój strach do kieszeni i zmierzyć się z własnymi lękami. Czułam przez skórę... Czułam, że odejdzie przed świętami, że odejdzie spokojnie, że odejdzie w moim domu i tak bardzo tego nie chciałam. Strach mnie paraliżował na myśl, że śmierć znów będzie mi się przyglądać, patrząc mi w oczy będzie zabierać mi bliskich. Cholera, nie chciałam tego,  nie chciałam być obok. A przecież nie pozwoliłam, aby odeszła w samotności.  Kochałam ją. Wciąż gdzieś w głowie słyszę, jak mnie woła. Dom zrobił się jakby pusty. Znów. Nie mogłam jej obiecać, że nie będę płakać. Jak nie mogłam obiecać tego mamie. Nie będę mogła obiecać ojcu i wszystkim, których kocham, że nie będzie moich łez, kiedy śmierć pociągnie ich za rękę, otwierając im drzwi, których ja jeszcze nie widzę. 

I może słowa ks. Jana Twardowskiego mogą wydawać się komuś bardzo banalne, ale naprawdę "spieszmy się kochać ludzi..."...

16 grudnia 2010

Czy to był tylko sen?

Zdarzają Wam się sny tak namacalne, tak rzeczywiste, takie, że czujecie na jawie to, co się śni? 

Jak zwykle gdzieś do drugiej z minutami nosiło mnie po domu, nie miałam nawet ochoty położyć się do łóżka. Gdy w końcu jednak w nim wylądowałam udało mi się zasnąć prawie od razu. Obudziłam się tuż po czwartej nad ranem jakby wystraszona, zdziwiona i przez dłuższą chwilę zastanawiałam się, gdzie w ogóle jestem. Rozglądałam się po pokoju, a gdy wreszcie do mnie dotarło, że sen był jednak snem, uciekłam do łazienki, jakbym koniecznie i natychmiast musiała się w niej znaleźć. Być może było to powodowane moim snem.

Śnił mi się mężczyzna. Nie mam pojęcia, jak wyglądał, ponieważ w sen śniłam nie z pozycji obserwatora, co mi się czasem zdarza, a z pozycji uczestnika. Co więcej, fizycznie czułam wszystko, co się w nim działo, jakby to wcale nie był sen. Mężczyzna leżał na plecach w dużym łóżku, ja obok niego, przytulona do jego ciała. Czułam jak mnie obejmował, czułam każde dotknięcie jego dłoni, jego oddech na swojej skórze. Coś mówił. Nie pamiętam co. Nagle dotknął dłonią mojej twarzy, obrócił ją w kierunku swojej i mnie pocałował, a ja w głowie miałam tylko jedną myśl, aby iść do łazienki, sprawdzić jak wyglądam, umyć zęby (choć przecież je myłam), ubrać na siebie coś innego niż tę grubą piżamę i bluzę... W momencie gdy mnie pocałował we śnie, ja prawie od razu się obudziłam. Tej nocy już więcej nie zasnęłam.

Dokładnie pamiętam jego dotyk jego warg na swoich... Pamiętam, jak mnie całował... Dawno nie miałam tak namacalnego, sensualnego snu...

Gdy poszłam do łazienki, patrząc w lustro zastanawiałam się, czy aby na pewno był to tylko sen. Wciąż się nad tym zastanawiam...

15 grudnia 2010

Święta, święta...

Mróz ściął porządnie, białego lekkiego puchu codziennie przybywa... Mam nadzieję, że utrzyma się tak do świąt. Uwielbiam białe święta, kiedy wszystko wokół przykryte jest tą śnieżną pierzynką, a wszelki brudy i szarości są pochowane. Lubię też, gdy mróz szczypie moje policzki, a śnieg skrzypi gdy tylko krok zrobić. 

Uświadomiłam sobie, że za 9 dni będzie Wigilia i że zupełnie myślowo nawet nie jestem przygotowana. W tym roku jakoś tak nie mam ochoty na święta, smutno mi i refleksyjnie. Zresztą nie wiem jak miałyby wyglądać. Od kilku lat nie ma normalnych radosnych świąt, są podszyte łzami, strachem, niepewnością, tęsknotą, smutkiem. Czy te będą inne? Niestety nie, choć ja zrobiłabym wszystko, aby były, ale nie mam takiej mocy.

Tym razem ze względu na mój "szpital domowy", cała najbliższa rodzina będzie u mnie. Trudno to sobie wyobrazić na tak małym metrażu, ale w tym mieszkaniu już wiele razy bywało znacznie więcej osób. Chciałabym tylko, aby nie wisiał nam nad głowami smutek, aby w gardłach nie grzęzły wciąż łzy, aby choć trochę tej radości było, radości z czasu, który jest nam dany, który możemy razem spędzić. 
Myślę, że dobre jedzenie, pachnące domowe ciasto może w tym pomoże? Siedzę i tak sobie myślę, co też tym ludziom dać do jedzenia, aby nikt nie był głodny, aby każdy mógł coś zjeść. Wbrew pozorom, to nie takie proste gdy ograniczają nas różne diety, alergie i inne takie. Mam kilka pomysłów, mam też kilka asów w rękawie... Święta spędzę głównie w kuchni i mam tylko nadzieję, że zjedzone zostanie jedzenie, a nie ja... wzrokiem ;) Trochę bezpiecznie, trochę ryzykownie z potrawami... 

Moja rodzina to taki twór, który nie lubi nowości, nie lubi modyfikacji, nie lubi nawet, gdy coś jest trochę inaczej niż zwykle. Coś co wpasowuje się w gusta ich kubków smakowych, ale jest nowe i nazywa się jakoś tak, że kojarzy im się z udziwnieniem, bez spróbowania wydaje im się niedobre i od razu mają negatywne nastawienie. Czasem im nie mówię, co jest w potrawie, bo wcale by nie zjedli ;) A w całej rodzinie to ja właśnie uchodzę za tę dziwną, która kaszanki nie ruszy (ze względu na to, co daje jej ciemny kolor), mięsa je byle jak najmniej, a w kuchni wydziwia... Już dodanie rozmarynu do ryby pieczonej w folii na ruszcie jest dziwne... Żadnych nowości, udziwnień i nieznanych smaków. 

Pamiętam, gdy jednego roku na Wielkanoc robiłam ciasta... poza Mamą, reszta rodziny miała negatywne podejście, wyobrażając sobie nie wiem już co, a moje wytwory okazały się strzałem w dziesiątkę, a ojciec oszalał normalnie na punkcie babki pomarańczowej i wciąż by ją jadł. 
Sądzę, że i tym razem utrafię w ich smaki, ale nic im nie powiem. Jest szansa, że najpierw zjedzą, a później spytają, co to było ;) 

Jeśli o mnie chodzi to orzechy, czekolada, makowiec, kluski z makiem, zupa rybna i kapusta z grzybami w zupełności mi wystarczą. Mogłabym nic innego nie jeść przez całe święta. Aczkolwiek w planie jest dużo dużo więcej pyszności... 

Mam tylko nadzieję, że tegoroczne święta nie będą podszyte łzami...

14 grudnia 2010

Czego pragną mężczyźni w łóżku?

"Czego pragną mężczyźni w łóżku" - po takim zdaniu można trafić na ten blog. Zauważyłam to ostatnio, gdy zerknęłam sobie w licznik. Zastanawiam się, czego właściwie szukają w sieci osoby, które wpisują takie właśnie zdanie. Czy może chodzi im o pragnienia mężczyzn, czy może o to, co mężczyźni robią w łóżku, a może o jakieś erotyczne fantazje? 

Przyznam, że nie rozumiem też idei tych wszystkich poradników w stylu jak go uwieść, jak sprawić, aby cię pragnął, jak go zatrzymać u swojego boku (posługując się seksem rzecz jasna), jak to, jak tamto. Osobiście, wyrzuciłabym te wszystkie poradniki do śmieci, a przynajmniej większość z nich, bo bzdury, które tam są wypisywane, nie stanowią recepty na udane relacje z mężczyznami. Być może gdyby Wszechmogący stworzył tylko jedną płeć, byłoby nam łatwiej, ale i tak nie ma się co łudzić, że bylibyśmy do siebie podobni, bo każdy z nas jest inny, ma inne oczekiwania, pragnienia, marzenia, a jakichś ogólnych recept nie ma. 
Zakładając, że jednak chodzi o kontekst erotyczny, to sądzę, że ilu facetów, tyle ich pragnień. Zamiast grzebać w sieci, wynajdując w niej teksty w stylu, że tylko idealnie wydepilowana skóra w każdym miejscu zapewni twojemu panu maksimum przyjemności, należałoby może zapytać zainteresowanego, a nie poszukiwać jakichś wymysłów. Przecież coś, co lubi nawet 99% mężczyzn, wcale nie oznacza, że ten nasz musi lubić to także, może wręcz czegoś nie znosić.

Czego pragną mężczyźni w łóżku? Gdybym miała udzielić odpowiedzi zgodnie ze swoją pierwszą myślą, to brzmiałaby: Wyspać się ;) A czy jest to zgodne z rzeczywistością... Tego to ja już nie wiem.

To skomplikowane. (cz. 11)

- Czego chcesz? - spytałam Igora, podchodząc powoli do wejścia.

- Co jesteś taka niemiła? Ani dobry wieczór, ani cześć, ani nic. Mogłabyś się chociaż skarbie przywitać - wycedził przez zęby Igor.
- Skarbie? A od kiedy ja jestem twoim skarbem? Ostatnio gdy ze mną rozmawiałeś, twierdziłeś, że jestem kulą u nogi... Co tu robisz?

- Czekam na ciebie. Mogę wejść?
- Nie. Mów, czego chcesz, bo chciałabym już pójść do domu - powiedziałam rozzłoszczona. - Nie jesteś tu bez powodu. Przecież byś się nie pofatygował...
- Muszę wejść do domu, bo chcę swoje rzeczy. Coś tam u ciebie na pewno zostawiłem.

- Niemożliwe, że tak nagle ci się przypomniało. Jakieś szpargały chyba tam są, ale zapomnij, że cię wpuszczę o tej porze do mojego domu, będę stać i patrzeć, jak przewracasz moje mieszkanie do góry nogami i przez pół nocy będę sprzątać ten syf, który po sobie zostawisz. Jak coś znajdę, to spakuję i odeślę ci pocztą, ale do mojego domu więcej nie wejdziesz.
- Oszalałaś kobieto! - krzyknął Igor, łapiąc mnie za ramię.

- Puść mnie i daj mi święty spokój - powiedziałam, wyszarpując się z jego uścisku.
- Masz mi oddać moje rzeczy natychmiast - zażądał.

- Chyba sobie żartujesz. Żegnam - rzuciłam i odwróciłam się, aby otworzyć drzwi do klatki.
- Nigdzie nie pójdziesz!

- To ty nigdzie nie pójdziesz - powiedziałam, odsuwając się, żeby wypuścić sąsiada i jego psa.
- Dobry wieczór pani Magdo - przywitał się sąsiad. - Jakiś problem z tym panem?

- Dobry wieczór panie Darku. Ależ skąd. Ten pan już sobie idzie - powiedziałam ze słodkim jak sztuczny miód uśmiechem. - Miłego wieczoru życzę.

- I wzajemnie - odpowiedział sąsiad, przytrzymując mi drzwi.

Odwróciłam się i weszłam do klatki, słysząc za plecami gniewne mamrotanie Igora. Wbiegłam po szybko po schodach, myśląc o kąpieli. Winda czekała jakbym ją zamówiła. Tylko kilka pięter i już własny dom, bezpieczny, z odpowiednimi zamkami. Ledwie weszłam do domu, zamknęłam za sobą drzwi, usłyszałam czyjeś wydzieranie się po moim balkonem. Ktoś krzyczał: "Magda! Magdaaaaa!" Czyżby to był Igor, pomyślałam. Czego chce ten kretyn? Znowu te stare plotkary będą mówić, że sprowadzam tu takich, owakich....

Odłożyłam swoje rzeczy i popędziłam na balkon, aby uciszyć Igora.

- Zamknij się i przestań się wydzierać, bo zadzwonię na policję, że zakłócasz spokój - wykrzyczałam. 

- Oddaj mi moje rzeczy ty jędzo! - Igor nie dawał za wygraną.

Poszłam do pokoju, otworzyłam szafę, wyjęłam worek z jego gratami, z półki zgarnęłam pozostałe szpargały, zawiązałam porządnie i wróciłam i na balkon.

- Masz! - krzyknęłam, wyrzucając worek przez balkon. Mało mnie obchodziło, co pomyślą inni. Chciałam mieć spokój. Skoro sąsiad z drugiego piętra wyrzucał przez balkon meble, to ja mogę ten jeden worek. Zresztą nikt nie przechodził, więc przeszło ulgowo. Tylko wór rozwalił się i rzeczy rozsypały się po trawniku.

- Więcej już nie ma. Spadaj stąd - wykrzyczałam i wróciłam do mieszkania. Igor coś tam jeszcze pokrzykiwał, ale nie miałam ochoty go słuchać. 

Pewnie mu o te listy chodziło. On musi mieć coś wspólnego z tą sprawą Wieśka. Po cóż innego by się tu pojawiał - rozmyślałam, wyciągając z torebki listy, które znalazłam w schowku. 

Usiadłam na podłodze i zaczęłam czytać znalezioną korespondencję. Połowę stanowiły wyznania miłosne jakiejś Angeli.  Wiesio i romans... Ciekawe. Kolejny list był także od Angeli... Co też ona w nim widziała, nie umiała pojąć. Z pewnością było to coś takiego, czego nie dostrzegała żadna inna pani. Ona chyba naprawdę była w nim zakochana... Zaraz, zaraz. Co ona tu pisze? Karzeł i Słoma? Co oni wywieźli z suszarni? Cmentarz...

8 grudnia 2010

aniele...

***
Aniele mój
Stróżu duszy mojej
dławię się pytaniami
i strachem własnym
Aniele mój
stoisz przy mnie
gdy proszę aby ktoś mnie podniósł
Aniele mój 
wachlujesz skrzydłami
usta spieczone
w dłoniach zbierasz moje łzy
Aniele
Stróżu mój
dopomóż mi proszę
trzymaj za rękę
abym mogła iść
Aniele Stróżu mój
może trochę wiary
dobrze mi zrobi?


***
aniele nie mój
uwolnij się ode mnie
tak szybko jak potrafisz
uwolnij się
aniele nie mój
wybacz mi mój dystans
przekreśl mnie
aniele nie mój
wypuściłam z siebie bestię
którą karmiłeś
aniele nie mój
żądasz mojego wstydu
potrzebujesz go
nazwij mnie szaloną
zmuś mnie do płaczu
aniele nie mój
pogłaszcz mnie po twarzy
i nazwij to darem
aniele nie mój
dla mnie już za późno
dla ciebie? 
myślę
że znajdziesz
aniele nie mój
ja wiem
lepiej...
nie powiem już nic


7 grudnia 2010

Dłonie.

Robiłam dzisiaj porządek w papierach i gdy tak przewracałam kolejne kartki, część wyrzucając, część segregując, znalazłam swój horoskop urodzeniowy i książkę o wróżbach, horoskopach, chiromancji. W ogóle zapomniałam, że coś takiego jest u mnie w domu, bo nie ja tę książkę kupiłam. 
Z ciekawości tak sobie zaczęłam ją przeglądać. Coś tam o kartach, znakach zodiaku, horoskop chiński i inne takie. Dłuższą chwilę zatrzymałam się jednak na rozdziale o dłoniach i liniach na nich. Bodajże, o ile dobrze pamiętam, to już Anaksagoras wskazywał na związek formy palców rąk z cechami charakterystycznym dla danych osób. Był taki facet, który się nazywał d'Arpentigny. Zajmował się wróżeniem z linii na dłoni i pokusił się o klasyfikację rąk. Popełnił też dzieło "Wiedza o ręce". Do tej jego klasyfikacji odnosi się sporo osób, które zajmują się czytaniem z ręki. Poza tym też w wielu książkach o tej tematyce posługują się jego systemem. 
Jeśli o mnie chodzi, to albo ja jestem dziwnym przypadkiem, albo ta jego klasyfikacja to bzdurne wymysły. Siedzę, patrzę na swoje dłonie i dochodzę do wniosku, że gdyby ów pan  d'Arpentigny znał mnie w czasach pisania swojej książki, to może wziąłby pod uwagę wyjątki. Według jego klasyfikacji, nie powinnam umieć oceniać ludzi po pierwszym wrażeniu, nie powinnam w ogóle znać się na ludziach, intuicji rozwiniętej też nie powinnam posiadać, ponadto powinnam być poukładana, dawać pierwszeństwo rozumowi, logice, powinnam przejawiać zamiłowanie do nauk ścisłych, a nie do sztuki... itd.Pojawiają się cechy, które mi się zgadzają, bo dlaczego nie. Poza tym wychodzi na jedno, co akurat zgadza się z rzeczywistością, że posiadam cechy, które sobie wzajemnie przeczą i w teorii moje ręce przeczą moim zdolnościom oraz cechom. Jaki wniosek? Jak powyżej, że albo ze mną jest coś nie tak, albo z tą teorią. 


Z liniami na dłoniach też jest ciekawa sprawa, ale pod innym względem. Zastanawiam się, czy to normalne, że w ciągu życia zmieniają nam się linie, że mogą się pojawić takie, których wcześniej nie było...? Jest taka linia, która nazywa się linią sukcesu. Kiedyś jej nie miałam i mogę to powiedzieć z całą pewnością. Teraz jest i to mocno zarysowana. Moje linie charakteryzują się tym, że są rozwidlone na końcach. Linia głowy to już w ogóle... nie dość że na końcu z jednej robią się trzy, to po drodze ma odgałęzienia. 


Z tych wszystkich interpretacji wychodzi, że jestem dziwactwem i chaosem. Szkoda, że w tych klasyfikacjach nie ma kategorii: wyjątki. Powinna być, bo przecież na pewno nie jestem jedyną osobą, która tak ma.


Mamy różne dłonie, małe i duże. Może mówią o naszej przyszłości, ale z pewnością mówią o naszym życiu, choćby o pracy, którą wykonujemy. Moje dłonie są drobne, szczupłe, wrażliwe na dotyk... Zawsze wieczorem robią się chłodne, a gdy długo klepię literki na klawiaturze, dłonie mam jak z lodu. 


Lubię się przyglądać ludzkim dłoniom, próbując zgadnąć kim są i jacy są ludzie, do których te dłonie należą. I lubię męskie dłonie, zadbane, duże i silne.
Dłońmi można w tak różny sposób dotykać... Czasem oddałabym wszystko za dotyk ... dłoni.....

6 grudnia 2010

"When the Pawn" czyli o uzewnętrznianiu emocji dźwiękami.

Siedziałam nocą na blacie w kuchni, wpatrując się w okno, za którym śnieg drobnymi płatkami pokrywał drzewa, dachy, parapety i odśnieżone chodniki. Rozmyte światła latarń dawały złudzenie, że powietrze jest pomarańczowo - różowe, odbijały się od zaśnieżonego zamarzniętego bajora. Na zmianę było mi zimno i gorąco. Nie wiedziałam, czy wciągnąć bluzę na siebie, czy może jednak zdjąć ją. Ubierałam się i rozbierałam, a tak naprawdę chciało mi się płakać. 
 
Wirowały we mnie różne uczucia. Skłębiły się w jeden ogromny węzeł. Smutek, jakieś uczucie przykrości, żalu wymieszane ze złością podbarwioną szczęściem. Przedziwna mieszanka, która bulgotała we mnie nocą ja woda, gotująca się w garnku. 
Zawsze powtarzam, że nic nie oddaje tak dobrze naszych emocji, naszego stanu ducha, jak muzyka. Są ludzie, którzy gdy są smutni, słuchają czegoś radosnego, gdy są źli, słuchają czegoś, co ich uspokoi, itp. Ja słucham tego, co odzwierciedla mój stan ducha, bo tylko taka muzyka, która dokładnie oddaje to, co czuję, jest w stanie sprawić, że jest mi tak, jakbym wyrzuciła z siebie te uczucia, uzewnętrzniła je. I w sumie tak się dzieje, bo czuję muzykę całą sobą, wargami powtarzam teksty piosenek. 
 
Najbardziej się boję, że mogłabym stracić słuch. Nie wyobrażam sobie, aby nie słyszeć dźwięków, muzyki, głosów ludzkich... To byłoby nie do zniesienia. Długo szukałam siebie w muzyce, szukałam swoich ścieżek, szukałam dźwięków, które pokocham. Nie miałam nauczyciela. Nikt mi nie pomagał. Wokół otaczało mnie sporo dźwięków, ale do większości nie mogłam się przekonać, bo... były zbyt prymitywne, a teksty... płaskie, słabe, płytkie. A ja nie lubię się ślizgać po powierzchni. Muszę czuć całą sobą. 
Jako dziecko słuchałam różnych rzeczy, które jakoś tam we mnie zapadały. Wyławiałam je z radia, nagrywałam sobie i wykorzystywałam... gdy bawiłam się w radio. Nie chodziłam wtedy jeszcze do szkoły. Później w podstawówce muzyka stała mi się bliska w tańcu i w grze, stała się nieodłączną częścią mojego życia. Nauczyłam się ją czytać, czuć, wsłuchiwać się. Pamiętam, że nawet nauczyłam się grać "Stairway to heaven" Led Zeppelin... na flecie.
Zupełny przełom we mnie nastąpił jednak w wakacje jakoś pod koniec podstawówki. Oglądałam telewizję, siedziałam sobie, skubiąc jakieś szczątkowe śniadanie i coś mnie wzięło, aby zrobić sobie listę muzyki, którą koniecznie muszę mieć, w którą powinnam się wsłuchać. Od tamtej pory co jakiś czas sporządzam sobie taką listę, taki plan artystów, z których dźwiękami koniecznie muszę się zapoznać. Moja muzyka to przekrojówka przez właściwie prawie wszystkie gatunki. Gdybym chciała wrzucić to wszystko z boku w linki na blogu... Nie dałabym rady. Jest tego zbyt wiele, a poza tym wielu nagrań nie ma w sieci, nie można ich nawet ściągnąć. 
 
Na mojej ścieżce muzycznej były oczywiście pewne potknięcia, dziwne ścieżki, ale bardziej z czystej ciekawości zapoznania się niż z zamiłowania. Do dziś tak mam, że choć raz posłucham nawet czegoś, co zajeżdża mi totalną amatorszczyzną i nie mieści się nawet na mojej tzw. dolnej półce, bo skoro twierdzę, że coś tam o muzyce wiem, to nie powinnam się zamykać na poznawanie, nawet jeśli coś jest kiepskie. Posłucham raz i tyle. Jednak więcej nie skażę sama siebie na wielogodzinne słuchanie czegoś, co mnie wręcz denerwuje, co uważam, za słabe, co powoduje, że chcę zatkać uszy. A do tego zmusiłam się na swojej 18-tce, bo przy czymś takim ludzie się bawili, a ja byłam nieszczęśliwa. Jak goście sobie poszli, to przepłakałam aż do popołudnia. 
Mam taką jakąś wrażliwość muzyczną... Płynie sobie we mnie kanałami. Tak sobie czasem myślę, że ze mną wytrzyma tylko ktoś o podobnej wrażliwości, z kim będę mogła się podzielić swoimi dźwiękami, kto choć część z nich zrozumie. 
 
Nocą, gdy tak się we mnie kotłowało, włączyłam sobie Fionę Apple i jej płytę "When the Pawn". Słuchałam jej w kółko aż do rano, słucham dzisiaj cały dzień i jeszcze mi mało. Nie zdziwię się, jeśli przez cały tydzień będzie się przewijać pośród innej muzyki. Tego właśnie potrzebowałam. Tak nocą śpiewała moja dusza, wyrzucając z siebie ból, złość, podbarwione stłumioną radością.
Album pełny jest negatywnych emocji, które dominują w tekstach artystki, tekstach trudnych, głębokich, znacznie bardziej wyrafinowanych leksykalnie niż teksty z pierwszej płyty. Jeśli dodać do tego aranżacje, które świetnie współgrają ze słowami, to już tylko słuchać. 
Bardzo zachęcam do posłuchania Fiony Apple, także innych jej albumów, nie tylko "When the Pawn".

4 grudnia 2010

Gdzie się podziały...?

Gdzie się podziały dzieci z sankami, gdzie się podziały śniegowe bałwany, gdzie się podziała radość z zimy? Czyżby to wszystko odeszło wraz z przyjściem komputerów, centrami handlowymi i z innymi tego typu?
 
Śnieg, lekki mróz, pogoda wymarzona, aby pozjeżdżać na sankach, ulepić bałwana, tylko dlaczego jakoś nie widzę dzieciaków z sankami, dzieci rzucających się śnieżkami, polepionych bałwanów...? Myślałam, że dziś, w sobotę zobaczę chociaż kilka osób na jednej, drugiej czy trzeciej górce, chociaż jednego ulepionego bałwana... A tu, po południu kilkoro maluszków z rodzicami. I nikogo więcej. Czyżby komputer, telewizja, centra handlowe i rozrywki, które powinny być dla dorosłych, są aż takie fajne? 
 
Kiedy ja miałam te 13 czy 14 lat to nie spędzałam zimowych weekendów przed tv. Komputery? Wtedy to takie prymitywne w porównaniu do dzisiejszych... W szkole mieliśmy i aż jeden miał możliwość odczytu płyt cd. Spędzaniu czasu w sklepie? A cóż tam ciekawego? Puszczanie się za parę spodni czy picie, popalanie i ćpanie jakiegoś badziewia...? Zdarzały się i takie osoby, ale z nimi nikt nie chciał rozmawiać, taki margines społeczny, a teraz...?
 
Zimą ja i moi znajomi ze szkoły, z podwórka woleliśmy wytarzać się w śniegu przy robieniu orzełków, ulepić bałwana, pozjeżdżać na sankach, pojeździć na łyżwach. Lodowiska były pełne ludzi, moje bajoro także, na górki były kolejki, a wokoło to utworzyły się wręcz bałwanowe alejki. Kiedyś moja glinianka miała brzegi betonowe, nie takie ładne jak teraz, a tuż przy samej wodzie zamiast kamieni w metalowej siatce, było coś jak betonowy próg. Kiedy bajoro porządnie zamarzło, że można było bezpiecznie chodzić po lodzie i jeździć na łyżwach, to urządzaliśmy sobie konkurs. Zjeżdżaliśmy po najbardziej stromym i wysokim betonowym brzegu na sankach, na tym betonowym progu tak fajnie się wybijało, a później się lądowało na lodzie. Wygrywał ten, kto najdalej wylądował. Zjeżdżaliśmy na siedząco, przodem, tyłem, na leżąco, na plecach, na brzuchu... Fajnie było. Ten konkurs to w ogóle był mój pomysł ;) I całkiem spora grupa nas się w to bawiła. 
W liceum na rekolekcjach, gdy zdążył już spaść śnieg, ileż razy goniliśmy się i rzucaliśmy się śniegiem, a później było kazanie od wychowawcy i księdza... Po szkole to samo, wychodziło się za bramę i dostawało się kulką ze śniegu. Koło żadnej szkoły w okolicy nie widziałam, aby młodzież się rzucała śniegiem. Z pewnością są jacyś, którzy to wciąż robią, ale większość chyba preferuje zimą inne rozrywki (i nie mam tu na myśli nart czy łyżew). 
 
Przypomniało mi się dzisiaj coś jeszcze, jak rozmawiałam z ojcem. Jak byłam malutka, wracaliśmy wieczorem z sanek i ulepiliśmy na dole malutkiego bałwana. Ojciec przyniósł go do domu, aby postawić go w skrzynce na balkonie. Pamiętam, jak się bałam, że nam się w windzie roztopi, ale się nie roztopił. Wytrzymał... w skrzynce aż do wiosny. Stał i patrzył w okno naszej kuchni, a ja codziennie wyglądałam, sprawdzając, czy wciąż tam jest. 
 
Kilka lat temu wracałam nad ranem w Nowy Rok z gór. Tylko aby dostać się do busa, który miał zawieźć nas do miasta na pkp, trzeba było zejść 3 km w dół po stromej, ośnieżonej i oblodzonej drodze. Schodząc normalnie, prędzej bym sobie nogi powykręcała, więc co zrobiłam, ku zdumieniu innych? Położyłam plecak na tej drodze, usiadłam na nim i zjechałam jak na sankach. Poszło szybko i było fajnie. Jedyne miłe wspomnienie z tamtej imprezy. Trzy inne osoby doszły do tego samego wniosku co i ja, że lepiej zjechać na plecaku i też zjechały. Niezły zjazd, chyba najlepszy w życiu, a przy okazji jedno miłe wspomnienie, dzięki któremu nie czuję, że wyjazd był zupełnie zmarnowany.
Nadal uwielbiam śnieg i lód, uwielbiam lizać lodowe sople jak lizaki, uwielbiam rzucać się śnieżkami, strzepywać na współspacerowiczów śnieg z gałęzi, uwielbiam robić orzełki i czasem, gdy idę z najmłodszym siostrzeńcem na sanki, lubię sobie zjechać z górki. Młody ma te same sanki, na których wygrywałam konkursy lądowania na bajorze i na których zjeżdżały też moje siostry. Niesamowite, ile te jedne sanki wytrzymały. Szkoda, że nie mogą mówić, bo opowiedziałyby o niejednej ciekawej, pięknej, pełnej zabawy i radości zimie.

3 grudnia 2010

Sen.

Miałam dziś sen. Ostatnio dość często powraca. Wcześniej nie miewałam takich snów. To jeden z tych, coś zwiastujących... Dobry sen w swej wymowie. Ale o co chodzi?
 
Wczoraj błąkałam się po domu do trzeciej w nocy, nie mogąc znaleźć sobie miejsca. Cicha, spokojna noc, nie taka jak ta poprzednia, gdy za oknem szalał wiatr, gwizdał, huczał, miotał płatkami śniegu. Piękna noc, bezwietrzna. Usiadłam sobie na blacie w kuchni i patrzyłam na świat za oknem, na rozmyte światła, na śnieg otulający całą okolicę. Powietrze zdawało się delikatnie poruszać. Moje dłonie i stopy zrobiły się chłodne, więc poszłam schować się pod kołdrą i kocem. 
 
Nie zauważyłam, jak przyszedł sen. Krótki, mocny, regenerujący. Sen ze snem...
Śniłam, że jestem w ciąży. Poród zaczął się w nocy i nagle, nie wiem skąd, pojawiła się moja najstarsza siostra z jakimiś ludźmi, którzy mi pomogli. Urodziłam bliźniaki, chłopca i dziewczynkę. Dziewczynka była czarnoskóra, a chłopiec - biały, jak ja. Śniąc, zastanawiałam się, jak to jest możliwe i kto jest ich ojcem. Później widziałam siebie karmiącą dzieci piersią. Przychodzili też do mnie jacyś ludzie z gratulacjami. Zadzwoniłam do M., mówiąc, że właśnie urodziłam, a ona mi na to, że jak to możliwe, skoro nawet nie było widać, że jestem w ciąży. Sen skończył się tak, że trzymałam w ramionach dzieci, kupiłam wraz z nimi owoce i czekałam... Na co? Na kogo? Nie wiem. 
 
Obudziłam się, a za oknem wciąż była noc, choć już mniej ciemna, rozjaśniona krokami nadchodzącego świtu. 
Bliźniaki przyśniły mi się pierwszy raz, za to sen o ciąży, dziecku i porodzie śnię od 2 miesięcy bardzo bardzo często, prawie każdej nocy, której uda mi się zasnąć. O co chodzi? Nie wiem? Poza tym, że zwiastuje dobre, a nie złe. Co? Pojęcia nie mam.

1 grudnia 2010

To skomplikowane. (cz. 10)

W szafce leżały opakowania i etykietki od suszonych ziół, owoców, całe sterty, a w kartonie na najniższej półce było coś, co wyglądało na suszone owoce. Wyglądało, bo było pokryte jakimś zielonkawym nalotem. 
Wzięłam w rękę jedno z opakowań i aż mnie zamurowało. 
- Ja znam ten adres! - wykrzyknęłam, gdy odzyskałam głos.

- Jaki adres? - spytał Tomasz.
- Z Latisany. Michał Ci nie mówił? - zapytałam ze zdziwieniem.

- Coś tam wspominał w przelocie.
- Wiesz, ja znalazłam u mnie w domu list po niemiecku. Nie wiem, czego dotyczył, bo ja nie znam tego języka, ale na kopercie, w której znalazłam list, były napisane różne adresy, między innymi ten z Latisany, był też z Dublina i z Valtice. Znam te miejsca, bywałam w okolicy... - wyjaśniłam. - Widziałeś te gruszki i jabłka? Ohyda! Lepiej je wyrzucić od razu.

- Widzę właśnie - powiedział Tomasz, przyglądając się zielonkawym owocom. - Wiesz, nie powinniśmy ich wyrzucać, bo może on je po coś zostawił... 
- Masz rację. Słuchaj, ktoś tu próbował się dostać, więc wolałabym tego tu nie zostawiać, bo jeszcze Aga z Pawłem będą mieli przez to problemy. Mógłbyś to zabrać ze sobą i oddać Michałowi?

- Jasne. Lepiej, żebyś nie brała tego, dla twojego bezpieczeństwa.
- Zajrzę jeszcze na dół szafki. Tam jest taka szuflada - powiedziałam, schylając się. - Pusto. Wysunę ją... 

Szuflada wyleciała mi z ręki i z hukiem uderzyła o podłogę.
- Tam coś jest. Chyba listy - powiedziałam, wyjmując plik kopert. - Zagraniczne. Ale to wezmę ja. Poczytam w domu, może znajdę coś ciekawego. Prywatne chyba... Tylko po co je aż tam chował? - rozmyślałam na głos. - Otworzę jeden.

Wyjęłam list z koperty, ze zdziwieniem zauważając, że jest po angielsku.
- Na pewno prywatny. Od jakiejś kobiety. 

- Zdecydowanie lepiej będzie, jeśli weźmiesz je, poczytasz. Dobrze znałaś Wiesława, więc może coś ci się wyklaruje, bo jak to wezmą Michała ludzie to niewiele wymyślą. Nie znali człowieka. Tylko nie mów nikomu, że masz coś takiego, a Michała to ja sam poinformuję. 
- Dobrze, zastosuję się do poleceń. Słuchaj, weź może któryś z tych pustych kartonów, zapakuj sobie te rzeczy i wyjdziemy stąd. Dam ci jeszcze worek z kluczami, który znalazłam tu na półpiętrze. Chyba ten kretyn go zgubił, a ja ze zrozumiałych względów wolałabym nie mieć go przy sobie. Chwilowo mam dość atrakcji.

Tomasz zebrał wszystko z szafki do kartonu, ja wzięłam listy. Włożyłam szufladę, pozamykałam, poukładałam. 
- Poczekaj tu, zaraz ci przyniosę klucze - powiedziałam, zamykając drzwi komórki. 

Pobiegłam szybko na górę, zabrałam woreczek, pokrzykując do Agi, że wszystko jej wyjaśnię za chwilę. 
- To do zobaczenia, mam nadzieję - powiedziałam, podając worek Tomaszowi. - I dziękuję.

- Nie ma za co. Zawsze do usług szanownej pani - odpowiedział Tomasz, uśmiechając się.
- Do widzenia.

- Do zobaczenia.
***

Wracałam wieczorem do domu, mocno zmęczona, myśląc tylko o prysznicu i położeniu się do łóżka. Gdy pożegnałam się z Tomaszem wyjaśniłam w skrócie wszystko Adze i Pawłowi, który zdążył wrócić z pracy. Wolałam nie informować ich o zbyt wielu szczegółach, bo jeśli ktoś ich będzie pytał o mnie, to lepiej, żeby nie musieli się zastanawiać nad tym, co mogą powiedzieć, a co powinni ukryć. 
Zastanawiały mnie też te listy do Wieśka. Czemu on je tak głęboko schował. Przecież skoro były prywatne, a na to wyglądały, rzekłabym, że miłosne wręcz, to chyba powinien je przecież trzymać w domu, a nie wciskać w takie miejsca i to jeszcze jakieś 150 kilometrów od miejsca zamieszkania. 

Droga powrotna upłynęła mi szybko, chyba ze względu na te rozważania. Zaparkowałam auto, zebrałam wszystkie swoje graty i ruszyłam do domu, uprzednio sprawdziwszy, czy samochód jest aby na pewno zamknięty. 
- Cholera! - zaklęłam głośno, gdy tylko odwróciłam się w stronę klatki. Koło drzwi wejściowych stał, oparty o ścianę, Igor.