29 grudnia 2009

Księżniczka i Mag - kilka kwestii.

Zanim wrócę do rozwijania opowieści o Księżniczce i Magu, poruszę kilka kwestii.

Opowieść jest metaforą, jest zbudowana z metafor, pojawiają się w niej archetypy, opiera się o bajki. Jest swego rodzaju bajką, ale nie tylko.

Zamek - to miejsce, które kojarzy nam się z domem, ale również z czymś w rodzaju fortecy, z czymś trudno dostępnym, z czymś dobrze bronionym. W opowieści zamek można potraktować tak jak dom, jako zbiór rzeczy materialnych, coś co się posiada, ale równie dobrze może być to sytem wartości i wnętrze, to co w nas samych cenne, co ukrywamy, przed czym bronimy dostępu. Przecież człowiek nie odsłania się przed wszystkimi wokół, choć zdarzają się ludzie lubiący się wybebeszać (wywnętrzniać ;) każdej napotkanej osobie. Wreszcie zamek można traktować jako dziewictwo, czyli coś, jeśli zabrane jest siłą, niszczy kobietę.

Księżniczka - w tym kontekście osoba dość naiwna. Jak to bywa w naszym społeczeństwie wymagano od niej, aby była ułożona, grzeczna, cicha, miła, schludnie i ładnie odziana, a przez to nie rozwinęła w sobie walki o własny głos, o prawa dla siebie. Skoro naiwna, to i ufna, nie zna życia, nie zdaje sobie sprawy do czego są zdolni posunąć się ludzie. Nie dostrzega, że jest istotą seksualną, dziewictwo chce zachować dla tego jedynego, dla męża. Marzy o królewiczu z bajki, który się nią zaopiekuje, będzie ją kochał i wielbił, nosił na rękach i będą mieli wspaniały dom, rodzinę i psa. Nie zna mężczyzn, nie wie jacy są i czego pragną. Żyje iluzją, w świecie swojej wyobraźni i marzeń. Ona ma być dobrą żoną i matką, nie pytać, a słuchać męża, w końcu wychowano ją w społeczeństwie patriarchalnym i nie wypada, aby kobieta to czy tamto robiła. Chciałaby zbawić cały świat, siostra miłosierdzia. Coś jak sierota, jeśli chodzi o archetyp, szuka silnej opiekuńczej osoby. Jeśli da się stłamsić, jak dała się nasza księżniczka, to staje się męczennicą. Kiedy otworzą się jej oczy może popaść w drugą skrajność i przejąć najgorsze cechy wojownika, stanie się zimną wyrachowaną suką.

Dobra wróżka - pomaga, rzuca się z pomocą, ale nie przychodzi nie wezwana, czyli jeżeli nie proszą jej o pomoc, to się nie pcha jak "siostra miłosierdzia". Nie będzie na siłę uszczęśliwiać ludzi, jeśli wg ich mniemania owo uszczęśliwianie nie jest potrzebne. Chciałaby zmienić świat na lepsze, ale wie, że zacząć trzeba od siebie.

Czarownica - świadoma siebie kobieta, świadoma swoich wad i zalet, swojej seksualności, której się nie wstydzi i z której korzysta. Dba o własny rozwój. Nie walczy z wiatrakami (wie,że pewnych rzeczy nie przeskoczy i akceptuje to), nie udaje kogoś kim nie jest. Nie żyje iluzją. Świadomie przeżywa uczucia, pogodzna z ograniczeniami. Uważna obserwatorka. Nie boi się bliskości. Wciąż poznaje siebie i uczy się siebie.

Mag jest podobny do czarownicy, z tym że czasem nie może oprzeć się sprawdzaniu swoich sił na kobietach, ale potrafi nad tym zapanować. Odkrywa siebie, uczy się siebie, ale musi poznać własne słabe strony, zaakceptować je i nauczyć się z nimi żyć.

Mag - Wędrowiec to poszukujący, potrafi zmierzyć się z samotnością, jednak nie boi się bliskości, przywiązania. Nie ma już obaw, że związek czy w ogóle bliższe relacje z ludźmi mogą go ograniczyć. Buduje swoje życie w oparciu także o różnego typu relacje z ludźmi. Ma najlepsze cechy oby typów i duże doświadczenie. Świadom swoich ułomności. Umie połączyć niezależność z bliskością.

Wędrowiec - trochę poszukujący, trochę artysta, nonkomformista. Boi się bliskości, związków, uczuć, raczej nie tworzy więzi, nie nawiązuje bliższych relacji z ludźmi, gdyż obawia się, że może go to ograniczać. Woli być sam niż być z kimś, bo uważa, że związek nie pozwoli mu rozwinąć skrzydeł. Raczej samotnik, zdystansowany, podchodzący z rezerwą do ludzi. Potrafi się zmierzyć z własną samotnością, ma głód wiedzy, chce poznawać, odkrywać. Kobiety w jego życiu są tylko na chwilę. Wiecznie szukający. Obawia się osiąść, obawia się stabilizacji, również zawodowej.

To na razie tyle. W miarę rozwijania się opowieści, wyjaśni się więcej z kontekstów. Jutro ciąg dalszy historii, pojawią się nowe wątki, inne będą poszerzone, więc zapraszam serdecznie, a dziś życzę Wam przyjemnego wieczoru :) Pojawią się Casanovi Barów Mlecznych itd. Będzie ciekawie.

28 grudnia 2009

Krew, magia i lustro.

Do napisania tej notki natchnęły mnie swoje własne przemyślenia, kilka artykułów, komentarz i własne wspomnienia.

Nie ulegam nałogom. Nie ma we mnie czegoś takiego jak uzależnienie. Żartuję sobie czasem, że jestem uzależniona od czekolady, ale tak naprawdę mogę nie jeść jej i w ogóle nie spożywać kakao tygodniami, chyba że mam zbyt mało... magnezu albo spada mi ciśnienie bardziej niż zwykle.

Nie jestem jak chorągiewka. Nie zmieniam poglądów pod wpływem. Nie wierzę ślepo, nie daję się prowadzić komuś za rączkę, ale mam głód wiedzy, głód poznania. Uważam, że tylko wtedy kiedy się zna obie strony medalu, choć trochę się o nich wie, to można mówić o świadomym wyborze, o świadomych decyzjach, o posługiwaniu się wolną wolą.

Nie jestem specem od magii czy okultyzmu. Wiem tylko tyle, ile było mi potrzebne. Nie wiem na ile na człowieka może działać magia, czy i jak mocno można wyrządzić komuś krzywdę czy za pośrednictwem różnych rytuałów, choćby z voodoo, mam na myśli rzucanie klątw na kogoś. Możliwe, że działanie zależy od tego, czy dany człowiek, na którego się to rzuca, wierzy w to, jest jakoś podatny.
Wierzę w istnienie zła, więc idąc tym tropem, uważam, że bratając się ze złem można zaszkodzić sobie, ale można zaszkodzić też komuś. Czytałam o paktach z diabłem, znam osobę, która o mało co nie zawarła czegoś takiego, tylko po to, aby mieć więcej pieniędzy (sam dowód przed wystarczył, aby osoba zobaczyła, że ze złem się nie igra). Nie wiem jak to jest z magią i z używaniem swoich mocy, czy z rzucaniem klątw, wszystko po to, by komuś zaszkodzić, zniewolić kogoś czy się zemścić. Nie wiem, jak to wygląda ze strony człowieka, który chce komuś zaszkodzić i z chęcią wysłuchałabym, co ma do powiedzenia ktoś, kto wie, jak to jest.

Znałam pewnego człowieka. Interesował się magią, okultyzmem. Nie wiedziałam, że lubi się tym "bawić". Utrzymywałam z tą osobą powiedzmy, kontakty towarzyskie, ale zawsze czułam, że powinnam mieć dystans, jakoś tak nie czułam się ani dobrze, ani bezpiecznie w towarzystwie tej osoby, nawet podczas rozmowy, kiedy byli inni ludzie, czułam się nieswojo. Kiedyś ten człowiek był u mnie w domu. Byłam akurat wtedy sama. Wydarzyło się wiele rzeczy, które nie powinny się wydarzyć. Nie słuchałam intuicji.

Później zaczęły mnie dręczyć koszmary. Nie mogłam spać w nocy. Myślałam początkowo, że to stres, ale koszmary zaczęły być paskudne. Czułam się nieswojo wieczorami w domu. Jakiś dziwny lęk mi towarzyszył kiedy idąc nocą do łazienki mijałam lustro, odruchowo zamykałam oczy. Po kilku dniach, zasłaniałam na noc wszystkie lustra w domu. Dlaczego? Nie wiem. Czułam się bezpieczniej.

Chyba po dwóch czy trzech tygodniach czegoś takiego, wymęczona koszmarami, krótkim snem, postanowiłam gruntownie posprzątać. Stwierdziłam, że może wówczas wróci harmonia i spokój w domu. Podczas sprzątania, znalazłam w powłoczce poduszki pakiecik z paskudztwem wymieszany z krwią, znalazłam kilka takich w domu. Na dwóch lustrach we wszystkich rogach były ślady od krwi, jakieś znaki. Wiedziałam czyja to sprawka, bo samo z siebie to się wziąć nie mogło. Pozbyłam się pakiecików, posprzątałam, znajdując dużo różnych dziwnych rzeczy, nawet wyprałam wszystkie moje ubrania. Zostawiłam sobie tylko jeden, zaprosiłam mojego znajomego i sobie z nim porozmawiałam. Przyznał się, że ma nawet moje włosy, bo mu do jakiegoś rytuału voodoo są potrzebne. Dlaczego zrobił, co zrobił?
Bo chciał mnie mieć dla siebie.

Na rozmowie się nie skończyło. Mało brakowało, a tego tekstu i żadnego innego nie popełniłabym na tym, czy innym blogu.

Wiecie, po tamtym sprzątaniu, po pozbyciu się pakiecików i innego gówna, mogłam spać, przestałam miewać lęki. Trochę się bałam, bo nie bardzo wiedziałam, co ten człowiek robił za moimi plecami i wiedziałam, że zdolny jest do wszystkiego. Odbiło mi się jeszcze później ciężką depresją. Facet celu nie osiągnął. Może pomógł w tym mój sceptycyzm, może wiara, a może coś innego?

Może mi ktoś wytłumaczyć, co się wtedy działo, co mogło się dziać i dlaczego, mimo lęku ja się temu nie poddałam?
Dlaczego ludzie uciekają się do magii i klątw?
A co myślicie o braterstwie krwi? O zmieszaniu jednej krwi z drugą? Czy to może uchronić przed drugą osobą, czy wprost przeciwnie?
Ktoś się na tym zna i wie coś więcej?

27 grudnia 2009

Wiara, karty i działanie.

Wierzę w Boga. Nie wierzę we wróżby horoskopy. Do końca roku zostało jakieś marne 98 godzin, co mnie niezmiernie cieszy, bo rok był paskudny w całej okazałości. Gdyby nie drobne promyki radości i spokoju, chyba wykończyłabym się psychicznie. W każdym razie odliczam godziny i marzę o tym, aby nie zauważyć, jak odpływa ten rok, jak zostaje przeszłością, tak jak nie zauważyłam jak nadszedł. Nie pamiętam.

Ostatnio wciąż dostaję sms-em bzdurne reklamy od pseudo-wróżek, a nigdy nie byłam u żadnej, nie czytam horoskopów w gazetach, nie wierzę w porady wróżek przez telefon, sieć, itd. W horoskopach urodzeniowych z pewnością coś jest, we wróżbach starożynych może też, jednak zawsze jakoś jestem trochę sceptyczna, choć nauczyłam się stawiać karty. Było to już dość dawno, kiedy chodziłam do podstawówki nauczyłam się tego od mojej nauczycielki matematyki, miłej starszej pani. Nie stawiam kart innym ludziom. Nie mogłabym tego zrobić, również dlatego że sama nie bardzo w to wierzę, ale też czułabym się dziwnie nieswojo mówiąc komuś, że spotka go nieszczęście. Zdarzyło mi się postawić je samej sobie.

Pierwszy raz zrobiłam dość dawno. Dziwne, bo zdarzyło się to, co zobaczyłam. Przedostatni raz mniej więcej rok temu, kiedy zaczęłam miewać sny, mówiące o bliskiej śmierci Mamy. Karty tylko potwierdziły moje przeczucia. Przeraziło mnie to i zdziwiło. Przypomniało mi się dziś, kiedy po prawie roku znowu w nie spojrzałam. Dziwne, że potwierdzają moje przeczucia. Nie rozumiem... Nie wiem. Dlaczego?

Nie pamiętam, czy komuś się przyznałam do takich umiejętności, że patrzę w te kartoniki choć jakoś w to nie wierzę.

Lubię poznawać. Lubię wiedzieć. Lubię odkrywać, ale nie chcę wiedzieć wszystkiego. Nie kusi mnie to. Nie potrzebuję wiedzieć czy uda mi się stworzyć długotrwały związek, czy i ile będę mieć dzieci, kiedy umrę, czy na emeryturze będę bardzi bogata czy to, czy tamto. Sprawdzam przeczucia, które nie dają mi spokoju.

Nie chcę wiedzieć tego, co będzie za sto lat. Chcę się zatrzymać. Stanąć. Chcę się uśmiechać. Marzę o tańcu, o swobodnym płynięciu po parkiecie w rytm jakiegoś fokstrota czy tango. Chciałabym tańczyć, zatopić się w dźwiękach. Chciałabym mieć 24 godziny. Nie chcę postanowień noworocznych, nie robię ich i robić nie będę. Zmiana cyfry w kalendarzu nie odmienia życia, choć bardzo chcemy w to wierzyć. To, że wróżka, horoskop czy karty powiedzą, że będzie wspaniale wcale nie musi tak być. Radość zawsze przeplata się ze smutkiem. Nie można czekać, czekać aż samo się odmieni, aż życie się zmieni, bo przecieknie przez palce i nic się nie zmieni. Jednak czasem trzeba przeczekać, przemilczeć, ale działanie jest konieczne w odpowiednim momencie.

Można sobie wierzyć w co się tam chce, w Boga, w horoskopy, w przeznaczenie, w miłość, itd. Jednak jeśli człowiek nic nie wykrzesa z siebie, to wiara mu nie pomoże. Wiara i owszem, ale połączona z tym, co w nas najlepsze.

26 grudnia 2009

Stanąć w prawdzie czyli świąteczny rachunek sumienia.

Święta to czas bliskości, czas wybaczania, czas życzeń, czas dobra, przynajmniej taki powinien być. Jednak nie zawsze tak jest. Czasem dla niektórych to czas wypominania, obrażania, skłócania, bo w końcu można spotkać się z ludźmi, dla których nie miało się czasu, to także czas zapominania i wykrętów.

Jestem naiwna, bo wierzę w dobro, nie skreślam ludzi i daję szansę na poprawę, choć nie pozwalam wodzić się za nos. Nie jestem jedyna, jest wielu takich ludzi.

Kłamstwa, puste słowa i obietnice potrafią zniszczyć, sprawić, że zniknie zaufanie. Dlaczego tak ciężko stanąć ludziom w prawdzie, nawet w święta? Przecież bliscy mogą im wybaczyć i można zacząć od nowa, jednak stykając się z murem nie da się.

Była sobie kobieta. Kobieta wiecznie czegoś potrzebowała od najbliższych, od rodziny. Kłamała, pożyczała pieniądze, robiła długi, na cudzy koszt polepszała standard swojego domu. Uciekała się do wymyślania różnych powodów, na czele z komornikiem i brakiem na chleb dla dzieci, aby pożyczać pieniądze po rodzinie. Bliscy litowali się. Potrafiła wyciągnąć pieniądze nawet od starych chorych rodziców, będących na emeryturze, od rodzeństwa, które uczyło się albo samotnie wychowywało małe dzieci. Nie oddawała. W końcu najbliżsi przejrzeli ją, zauważyli, że byli oszukiwani. Przestali wierzyć, przestali pożyczać na wieczne oddanie.

Kobieta zaczęła rodzinę szkalować przed dalszą rodziną i pożyczać od tamtych pieniądze, skłócając wszystkich ze sobą. Najbliższym było wstyd za nią, ale nie mogli brać odpowiedzialności za jej błędy i oszustwa. Przecież była dorosłą kobietą, która miała własną rodzinę. Nigdy swoich najbliższych nie zaprosiła na Święta, ani matki, ani ojca, ani rodzeństwa, jedynie siostrę ojca czasem zapraszałą, licząc na to, że kobieta zapisze jej swoje mieszkanie w spadku, ponieważ była bezdzietna. Raz jeden przyjechała z mężem i dziećmi do swojej rodziny na święta. Więcej ani razu zaproszenia nie przyjęła, a swoich najbliższych oczerniała przed rodziną i znajomymi, mówiąc, że odsuwają ją od siebie, że jej nie kochają, że jej nie chcą.

Pewnego dnia okazało się, że rodzice kobiety i ciotka chorują ciężko, a mimo to ona nie zmieniła swojej postawy, szkalowała rodziców i rodzeństwo, wciąż próbowała wyciągać pieniądzie i skłócać rodzinę. Nic jej nie mogło pohamować. Liczyła się tylko ona. Nawet o własnych dzieciach zapominała, dobrą żonę tylko już grała. Żadne święta nie sprawiły, aby choć na chwilę przestała myśleć o swoim własnym nosie i o swoim interesie.

Pytania i troskę rodziców, rodzeństwa, ciotki zagłuszała szczebiotem, czczymi obietnicami telefonów, odwiedzin przyjazdów, spłat długów, poprawy. Szczebioty, pierdułki, o ile w ogóle przypomniała sobie, że ktoś się o nią martwi, że ktoś ją wciąż kocha. Kobieta zupełnie nie zdawała sobie sprawy, jak bardzo łamie serca rodziny, jak bardzo ich krzywdzi, jak bardzo oni cierpią. Nawet widmo śmierci nic w niej nie zmieniło. Jak długo będzie tak zatwardziała, nieczuła?

A czy my czasem nie zbywamy swoic bliskich? Nie gonimy wciąż i wciąż? Czy mamy czas dla rodziny i przyjaciół, dla chorych i smotnych? Czy nie zdarzają nam się czcze obietnice? Czy nie zdarza się nam, że kłamiemy, zapominamy, ranimy?
A może czyjaś postawa przypomina tę wyżej opisaną...? Może w stosunku do własnych dzieci, może rodziców, może współmałżonka czy partnera, a może w stosunku do przyjaciół?

Święta jeszcze się nie skończyły, a na poprawę nigdy nie jest za późno. Nigdy nie jest za późno, by wybaczyć, zacząć od nowa, przyznać się do błędu, stanąć w prawdzie, powiedzieć przepraszam, powiedzieć kocham. Tylko czy mamy na to odwagę?

23 grudnia 2009

Świątecznie.

Święta już tuż tuż. Można poczuć ich oddech na plecach. Jeszcze trochę krzątaniny, zabiegania i już. Święta to czas marzeń, czas radości, czas bliskości. W tym całym zabieganiu nie miałam czasu na zajrzenie ani tu, ani na zaprzyjaźnione inne blogi. W tym roku nie mam choinki... Nie kupiłam, a zresztą kto by wieszał na niej te wszystkie bombki, łańcuchy i inne takie? Mogę nie mieć choinki, bo to nie jest najważniejsze.

Wiecie... jakoś do tej pory nie miałam oczekiwań związanych z prezentami, nie pisałam listów do św. Mikołaja, nawet jako dziecko (no chyba że mnie w przedszkolu albo w podstawówce do tego przymuszano ;), ale tym razem wyjątkowo chciałabym o coś poprosić. Chciałabym dostać... 24 godziny. Niech by w tym była i godzina smutku, i godzina łez, i godzina uśmiechu, i godzina radości, i godzina bliskości, godzina czułości, godzina miłości, godzina refleksji... itd. Marzą mi się 24 godziny i jest to moje największe pragnienie, marzenie.


Życzę Wam moi Kochani Czytelnicy i Komentujący
zdrowych spokojnych Świąt.
Niech ten czas będzie czasem prawdziwie rodzinnym, pięknym, magicznym.
Życzę Wam zdrowia, zdrowia i jeszcze raz zdrowia, bo jest najważniejsze.
Życzę Wam spełnienia marzeń, nadziei na jutrzenkę każdej nocy, światła w życiu, pokoju w sercu, miłości i małych cudów na co dzień.
Dziękuję Wam, że jesteście, Wam wszystkim i każdemu z osobna.
Wesołych Świąt!

21 grudnia 2009

Księżniczka i Mag.

Za oknem leniwie sypie sobie śnieżek, nie za duże te płatki i nie za małe. Takie w sam raz. Gęsty śnieżek. Nie widzę już lasu, ani linii horyznotu, na której znajduje się "zamek". "Zamek" jest na górce, wokół las, jakieś słupy od linii energetycznych. To nie jest taki zamek z prawdziwego zdarzenia. To zamek wyobraźni. Na tej górce na horyzoncie jest kępa drzew i z daleka wygląda właśnie jak zamek z takim skośnym dachem i z wieżami, a przy tym śniegu i białości wokół wygląda jak z bajki. Jednak w zamku nie ma ani księcia, ani księżniczki. Zamek jest pusty, uśpiony, jakby czekał.

Uwielbiam zimę i uwielbiam góry, ale góry zimą już niekoniecznie. Ktoś mi je zaczarował, zapaskudził. Chciałabym je odczarować, ale nie posiadam takiej mocy. Przydałby się Czarodziej.

Mój zamek jest pusty, ale kiedyś chciała w nim zamieszkać księżniczka. Księżniczka szukała swojego księcia, jak każda księżniczka. Jednakże tego księcia nigdzie nie było. Pojawiali się różni mężczyźni, królowie, książęta, szlachcice, baronowie, itd. itd. Księżniczka do żadnego nie pasowała, żadnego w tym swoim zamku na etacie księcia nie widziała.

Pewnego dnia przywędrował do księżniczki mężczyzna. Był przebiegły jak lis, bo chciał mieć księżniczkę w swojej kolekcji. Ona była trochę naiwna, wierzyła zbyt mocno w dobro, w szczerość intencji, nie słuchała swojej intuicji, która kazała być jej nieufną. Księżniczka dała się zwieść i zakochała się. Gdy spadł śnieg wyjechała razem z owym typkiem w góry. W pięknej zimowej scenerii zgodziła się zostać żoną mężczyzny, mimo że wcale nie widziała go, jak i innych na etacie księcia w swoim zamku, choć on do tego zamku wpychał się wręcz siłą, zachwalając go na prawo i lewo. Księżniczka nie była łasa na pochlebstwa, ale po pewnym czasie, zaczęła się zastanawiać nad tym, że może on widzi więcej niż ona i ubzdurała sobie, że on taki wspaniały, a on był interesowny.

Kiedy księżniczka zgodziła się na małżeństwo, zaczął się jej dramat. Typek wprowadził się z tobołami do zamku. Poczuł się tak pewnie jak jakiś pan na włościach, bo skoro księżniczka już prawie jest jego, to wszystko co do niej należy, też tak prawie jest jego. Zrobił sobie z księżniczki służącą, praczkę, pomywaczkę, kucharkę, sprzątaczkę. Miała mu usługiwać i wszystko pod nos podtykać, bo on tu pan i władca. Księżniczka była zaślepiona długi czas, ale kiedy jej delikatne dłonie, zaczęły szczypać od wody i detergentów, kiedy w lustrze już nie widziała uśmiechniętej twarzy, stwierdziła, że coś tu jest nie tak. Ona dopiero co zgodziła się być żoną tego gbura, a ten ją już traktuje jak własność. Przez pewien czas wyglądała przez okno zamkowej wieży, wypatrując jakiegoś rycerza na białym koniu. Pojawiło się kilku, ale szybko stwierdziła, że i oni nie są funta kłaków warci. Musiała poradzić sobie sama. Na początek zrobiła awanturę gburowi, kopiąc w nogę stołka, na którym ów gbur się bujał... gbur spadł i wylazło szydło z worka. Rzucił się z pięściami na księżniczkę, wściekły, że go z zamku chce wyrzucić. Jednak nasza księżniczka zahartowała się przez ciężką pracę, więc wrzeszczała, krzyczała, szarpała się, byle tylko gbura wyrzucić z zamku. Pewnie by jej ktoś pomógł, gdyby gbur nie pozwalniał całej służby. Po ciężkim boju księżniczka wywaliła gbura na zbity pysk ze swojego zamku. Po czym doprowadziła się do porządku, spakowała resztę swego przyodziewku i dóbr. Zostało tego tak niewiele, że bez trudu mogła zapakować to w średniej wielkości plecak. Resztę jej dobytku gbur przehulał albo zniszczył. Nie miała wiele, zamek zionął pustką, więc zabrała swoje rzeczy, podparła drzwi kołkiem i wyruszyła w świat.

Na swojej drodze księżniczka spotykała różnych ludzi. Byli i tacy, którzy jej pomogli, i wielu takich, którym ona pomogła, byli i źli, i dobrzy. Tak sobie wędrując księżniczka zrozumiała, że wcale nie jest tak naprawdę żadną księżniczką. Nigdy nią nie była. Dała się wcisnąć w ciasny gorset księżniczki tym wszystkim księciuniom, baronom, hrabiom, itd. Była kimś pomiędzy dobrą wróżką, a wiedźmą, czarownicą, w której inni chcieli widzieć księżniczkę. Miała swój zamek, ale zamek mniejszy czy większy miało wielu, chyba że go przehulali, przehandlowali czy pozwolili sobie zabrać.

Podczas swojej wędrówki księżniczka zrozumiała, że wcale nie potrzebuje księcia, arystokraty, który na białym koniu przybędzie po nią i odmieni jej los. Sama ma wpływ na swoje życie, na zmiany swojego losu. Zrozumiała także, że szuka Maga, a dokładniej Maga - Wędrowca, trochę podobnego do niej, takiego trochę mistrza, a trochę włóczęgi.

Pewnego dnia była księżniczka doszła do rozstaju dróg. Tam spotkała Maga-Wędrowca. Siedział sobie na przydrożnym głazie. Siedział i patrzył w niebo. Obok głazu leżał jego plecak. Mag na coś, na kogoś czekał. Już nie księżniczka, lecz Wróżka - Czarownica stała i patrzyła na Maga, obserwowała, jak wyjmuje ze swojego plecaka kamienie. Spoglądała na Maga w milczeniu, choć na usta cisnęły się jej tysiące pytań. Czekała. Czekała na właściwy moment...



20 grudnia 2009

Magia i Czarodziejka.

Zmarzłam trochę, czekając na przystanku na autobus, który usiłował przebić się przez korki, które zawdzięczamy zmotoryzowanym, robiącym zakupy. Moja najstarsza rodzona wyciągnęła mnie do jednego z centrów handlowych na zakupy świąteczne, kupowanie prezentów i takie. Dałam się wyciągnąć tylko dlatego, że znając jej niezdecydowanie, to spędziłaby tam pół dnia i wyszła z niczym albo prawie z niczym. Przez sklepy tuż przed świętami przetaczają się masy ludzi. Łatwo się zgubić w takim zagonionym w gorączkowych poszukiwaniach okazji i prezentów prądzie ludzkim. Kolejki, kolejki, kolejki. Nie lubię zakupów. Nie przepadam za oglądaniem towarów, choć jest we mnie trochę Sokratesa, bo jak już mnie ktoś wyciąga na zakupy, to lubię sobie obserwować bez jak wielu rzeczy jestem szczęśliwa.

Od kilku lat odnoszę dziwne wrażenie, że magia świąt zaczyna być zapominana, gdzieś się gubi w natłoku zakupów, przygotowań, sprzątania, gotowania. I kiedy bliscy sobie ludzie zasiadają przy wigilijnym stole, czasem bywa to wszystko sztuczne, nadęte, a czasem chodzi o to, aby się najeść, rozpakować prezenty, pokazać, że mnie na to czy tamto stać, aby dać dzieciom. Ważne, aby na stole była odpowiednia ilość potraw, aby obrus bielał nową bielą, jeszcze nie splamioną barszczem, aby wszystko było jak należy, z górą prezentów pod choinką, koniecznie żywą. Gdzie się podziała magia świąt? W ilu rodzinach ta magia przetrwała i działa? Nie wiem.

Mam szczęście. Magia świąt od zawsze jest w naszym domu. Myślę, że nie zginie. Nie dajemy się zwariować, pomimo. Świątecznie ubrani cieszymy się, że możemy ze sobą być, że jesteśmy tak blisko i znowu razem wokół stołu. W tym roku zabraknie przy stole, tak namacalnie zabraknie, naszej największej, najważniejszej Czarodziejki... Mamy. Nie będzie jej ciałem, ale jestem pewna, że duchem będzie z nami, że będzie obok nas.

Pamiętam ostatnie święta. Byłam ostatnią osobą, z którą przełamałam się opłatkiem. Obie były bardzo wzruszone. Polały się łzy, tak jak i chwilę wcześniej, kiedy łamałam się opłatkiem z ojcem. Ostatni raz mogłam się wtulić między jej szyję i obojczyk, wcisnąć tam brodę, jak wtedy, kiedy byłam dzieckiem. Będzie jej brakować. Zawsze. Samą swoją obecnością rozgrzewała wszystkich. Czarowała. Wystarczyło, że była, że pojawiła się w pobliżu, a roztaczało się wokół niesamowite ciepło i spokój. Nie znam drugiej takiej osoby jak ona. Nie znam tak dobrej, tak kochanej. Jej ostatnią osobą, z tych, które znam, która mogłaby zrobić komuś przykrość, która mogłaby być złośliwa, która mogłaby być zła. Wiem, że z nami będzie, że będzie tuż obok. Będzie patrzeć na nas i się uśmiechać. Będzie czarować, aby magia świąt rosła, rozlewała się wokół.

19 grudnia 2009

Bajki na dobranoc. (1 - cz.2)

Notka przeznaczona tylko dla osób pełnoletnich. Jeśli masz mniej niż 18 lat nie powinieneś dalej czytać.




"Mógłbyś przynieść czekoladę, którą zostawiłam na biurku?" - poprosiła, uśmiechając się zachęcająco.

Wyszedł, wracając po chwili z tabliczką napoczętej czekolady. Jego wzrok padł na jej odsłonięty brzuch... Poprosiła, aby podał jej kawałek. Wzięła czekoladę, zwilżyła lekko usta językiem i powoli przesunęła po wargach odłamaną ciemną kostką o smaku malin z kakao. Czekolada stopiła się, zostawiając ślady na jej ustach. Usiadła, chwytając go za rękę, pociągnęła go ku sobie, opadając na plecy. Spoglądając jej w oczy, ujął ręką jej policzek i musnął językiem jej wargi, smakując ją niespiesznie.

Podwinął jej szary sweterek jeszcze wyżej, aby odsłonić cały brzuch, po którym rysował niewidzialnie linie. Zbliżył do niego swoje usta... Zrobiło się jej gorąco, gdy poczuła jego ciepły oddech, schodzący coraz niżej, aż do linii jej majtek. Ściągnęła z siebie sweter. Wplotła palce w jego włosy.

Cały czas nie przestawał się z nią drażnić, krążąc wokół jej majtek. Zaczęła szybciej oddychać, tłumiąc cichy jęk. Myślała tylko o tym, aby wreszcie ściągnął z niej tę czarną bieliznę... Jednak on miał coś innego w planach. Lekko napierając na nią, przewrócił ją na brzuch. Sunął ustami po linii wzdłuż jej karku, po linii kręgosłupa, po drodze odpinając stanik. Wiedział, że ma bardzo wrażliwe plecy, a kiedy jest lekko podniecona, nawet dotknięcie samymi tylko opuszkami palców odczuwa zwielokrotnione, drżąc. Odwrócił ją z powrotem na plecy, a ona zdjęła rozpięty stanik. Dzieliły ich nadal jej majtki...

Wziął leżącą nieopodal na łóżku czekoladę, odłamał kawałek, polizał i zaczął, topiącą się kostką, rysować na jej brzuchu fale, aby po chwili tak wolno, jak był w stanie wytrzymać, zlizywać je...

Widział, że zamyka oczy, zsunął niżej dłonie, ściągając z niej majtki. "Proszę... proszę..." - wyszeptała cicho, a zaraz po chwili westchnęła. Kiedy przesuwał swoją dłonią wzdłuż jej uda, jęknęła, najpierw cicho, później głośniej.

Lubił się z nią drażnić. Lubił obserwować reakcje jej ciała. Lubił widzieć, że go pożąda, że go pragnie.

Rozsunęła uda, aby mógł wejść w nią wreszcie. Tym razem nie zwlekał i po chwili ciepło zaczęło rozchodzić się w ich ciałach. Stopniowo rosło, rosło coraz bardziej, aby wybuchnąć...

Otworzyła oczy. Czuła jego oddech tuż przy swojej szyi. Nakrywał ją swoim ciałem, wtulony twarzą między szyję, a obojczyk, spełniony... Uśmiechnęła się, wplątała palce w jego włosy. Pomyślała - "jak to dobrze, że to nie był sen."

17 grudnia 2009

Ciasta, ciasta i ciasteczka ;)

Zbliżają się święta, więc i do kuchni czas zajrzeć. Mimo że tegoroczne święta spędzamy u najstarszej siostry, trzeba przygotować małe co nieco, aby nie wpadać zupełnie z pustymi rękami i aby mieć co jeść po świętach.

Przyznam, że z ojcem tworzymy niezłą drużynę w kuchni i wszystko wychodzi nam szybko i sprawnie. Jednak pieczenie ciast to działka moja i siostry. Serniki, strucle z makiem, jabłeczniki to oczywiście rzecz konieczna. Jednakże czym byłyby święta bez ciasteczek korzennych (imbirowo - cynamonowe), które znikają błyskawicznie, w tempie znacznie szybszym niż ich robienie.

W tym roku w planie mam jeszcze piernik na piwie przekładany przepysznymi powidłami własnej roboty i gruszkowca. Piernik trudności nie nastręcza żadnych, wszystkim smakuje, ale gruszkowca na nich jeszcze nie testowałam. Ciasto jest przepyszne, z dużymi kawałkami gruszek i czekolady, jak na Czekoladę z Gruszkami przystało ;) Miła alternatywa dla słodkich ciast czekoladowych, z którymi nawet ja, wielbicielka czekolady mam kłopot ze zjedzeniem - są zbyt słodkie zazwyczaj.

Oczywiście moim ulubionym ciastem jest sernik, ale ja jako bestia robezstwiona jakoś nie znajduję już tak wielkiej przyjemności w spożywaniu sernika spod własnej, tudzież siostrzanej ręki. Gdyby jakiś fajny facet upiekł dla mnie smaczny sernik, nie tylko jadalny ;), z pewnością jadłabym mu z ręki ;) Kuszuca perspektywa, ale jak na razie, pozostaje wyłącznie wytworem mojej wyobraźni. Wszak nie samym sernikiem człowiek żyję, więc nie odmówię sobie kawałeczka Gruszkowca. Na więcej pewnie nie zdążę się załapać. Obawiam się, że rodzina zrobi z nim to, co robi z babką pomarańczową na Wielkanoc, czyli pożera w tak szybkim tempie, że jak się załapię na jeden kawałek, to mogę to uważać za niesamowite szczęście ;)

A Wy na jakie świąteczne słodkości macie ochotę?






ps. ciąg dalszy będzie jutro, bo tak zaspokajać apetyt od razu.... ;) Pozdrawiam wszystkich!

16 grudnia 2009

Bajki na dobranoc. (1 - cz.1)

Notka przeznaczona tylko dla osób pełnoletnich. Jeśli masz mniej niż 18 lat nie powinieneś dalej czytać.




Otworzyła leżącą na biurku tabliczkę czekolady z malinami. Od niedawna zasmakowała w tej ciemnej przyjemności z dużą ilością kakao. Odłamała kawałek z płaskiej tabliczki, włożyła do ust, włączając muzykę. Podwinęła nogi i wygodniej usiadła na krześle. Zamknęła oczy, delektując się nowym smakiem. Jej myśli płynęły swobodnie. Czekała. Nie słyszała zgrzytu klucza w drzwiach.

Zrobił dwa kroki, odwiesił płaszcz i zdjął buty. Wszedł na chwilę do łazienki. Nie zachowywał się cicho, ale ona go zupełnie nie słyszała. Zasnęła. Kiedy wyszedł z przybytku czystości, podążył śladem dźwięków, płynących jakoś tak niespiesznie, powoli, leniwie. Zobaczył ją śpiącą, zwiniętą w kłębek, wtuloną w twarde oparcie drewnianego krzesła. - pomyślał, dotykając delikatnie opuszkami palców jej policzka. Drgnęła, ale nie otworzyła oczu. Musnął ją dłonią po karku... Zbliżył usta do jej szyi i odkrytych ramion. Nie mógł powstrzymać się, aby nie ucałować jej chłodnej, gładkiej, miękkiej skóry. Uwielbiał jej smak. Uwielbiał badać fakturę i krzywizny jej ciała ustami. Wodzić po niewidzialnych liniach językiem. Kiedy tak spała, wydawała mu się jeszcze bardziej delikatna i krucha. Czasem nawet bał się dotykać jej takiej uśpionej, jakby miał jej samym muśnięciem skóry zrobić krzywdę. Za nic by się do tego nie przyznał. Nie chciał wydać się śmiesznym.

Kiedy brał ją na ręce, aby przenieść do sypialni, cicho westchnęła. Zaniósł ją do pokoju o zielonych ścianach i położył na łóżku. Usiadł obok, patrząc na firanki jej rzęs u przymkniętych powiek, na piersi falujące w rytm wdechów i wydechów. Nagle jej zapragnął... Położył się obok, gładząc delikatnie jej ramię. Dziewczyna wygięła się, wyprostowała, aby zaraz po chwili podkurczyć nogi i otworzyć oczy. Uśmiechnęła się lekko i patrząc mu w oczy pocałowała go, pociągając delikatnie za kołnierz koszuli, aby przysunął się bliżej. Nie przestając całować jego ust, rozpinała mu szybko guziki od koszuli, pasek od spodni...

Podobała mu się jej odwaga. Szybko zrzucił z siebie ubranie, widząc, że rozpina swoją cienką spódnicę z niebieskiego jedwabiu. Nakrył ją swoim ciałem, pieszcząc jej uda delikatnym materiałem, całując jej szyję i dekolt. Czuł jak zaciska nogi na jego dłoni, więc zsunął z jej nóg spódnicę. Podwinęła szary sweterek, odsłaniając swój brzuch. - poprosiła, uśmiechając się zachęcająco...

c.d.n.


14 grudnia 2009

Zimowa magia muzyki.

Zima ma w sobie coś magicznego, kiedy tak białymi drobinkami pokrywa całą tę paskudną szarość, brud, nagość. Uwielbiam tak sobie patrzeć przez okno, kiedy biały puch usypuje czapy dachom, zasiada sobie na drzewach, chowa wszystko pod tą swoją pierzynką. Lubię czuć te lekko wilgotne, chłodne pocałunki płatków na policzkach i powiekach. To takie przyjemne, kiedy osiadają na firankach moich rzęs. Odgłosy okolicy wyciszają się. Otoczenie staje się takie jakieś spokojne. Godzinami mogę spacerować nocą w śniegu albo obserwować uśpione miasto, drzewa i bajoro w poduszce bieli. Magia? Może.

Kiedy pada śnieg... dzieje się magia, kiedy włączam jazz, swing... Dźwięki te absolutnie zimą królują jeśli działa zimowa magia. Kiedy czuję, że będzie zupełnie dobrze. Kiedy się uśmiecham.

Magia codzienności. Magia chwili. Zimowa magia muzyki, więc zapraszam na koncert.

Glenn Miller


Glenn Miller

Glenn Miller


Glenn Miller

Earl Hines

Earl Hines

Duke Ellington

Duke Ellington


John Coltrane

John Coltrane

Johnny Dodds

Fats Waller

Fats Waller

Roy Elridge

Billie Holiday

Billie Holiday

Benny Goodman

Benny Goodman


13 grudnia 2009

Sport.

Lubię sport, nawet bardzo, ale wcale nie oznacza to, że ćwiczę jak opętana. Szczerze mówiąc, miewałam takie okresy, kiedy zupełnie nie miałam ochoty na ruch, na jakiekolwiek ćwiczenia. Nie ukrywam, że nie cierpię biegania, jakieś takie nudne to dla mnie, zresztą kolana mi wysiadały i do dziś ograniczam jak mogę, najwyżej jedno, góra dwa kółka dookoła bajora, żeby nie stracić kondycji. Z pływaniem też różnie bywało... Basen (pływanie i taplanie w wodzie jest przyjemne, ale nie na basenie...) do dziś kojarzy mi się z katuszami przeżywanymi na nim w szkole średniej. Znienawidzenie basenu zaczęło się u mnie już we wczesnym dzieciństwie, kiedy zmuszano mnie do bezsensownych ćwiczeń na basenie i pani je prowadząca była wredną babą. Kategorycznie odmówiłam chodzenia na basen. Pływać umiałam. To wystarczy. Wolałam poświęcić się tańcowi. Po kilku latach znienawidzony basen powrócił w szkole średniej, kiedy to facet od w-f kazał pływać z deską. Przyznam, że ja z deską między nogami zwyczajnie się topię, pominę już fakt, że dla moich zrujnowanych kolan wówczas była to mordęga, której ów człowiek nie rozumiał. Zwykle kończyło się wymyślaniem miliona powodów, dla których nie mogę ćwiczyć na basenie. Byłam bardzo pomysłowa. A jak już musiałam pływać, deskę wyrzucałam albo płynęła przede mną. Kiedyś mnie nawet nauczyciel wepchnął do wody, kiedy odmówiłam wskakiwania i płynięcia całej długości, podnoszenia się na rękach, obchodzenia basenu i tak w kółko przez godzinę. Po kilku rundkach, myślałam, że mi kolana zdechną, bo oczywiście nie mogłam pływać dozwoloną żabką. Kolana były ruiną, ale po pierwszej wizycie u ortopedy nie dostałam jeszcze zwolnienia, bo potrzeba było badań, a to trochę trwało, ale dzięku kontuzji i potrzaskanym rzepkom i łękotkom zawdzięczam uwolnienie się od basenu i lekcji w-f (bieganie, koszykówka, basen - wszystkiego nie cierpię) do końca szkoły średniej. Na studiach chodziłam na ćwiczenia z własnej woli i na to, co lubię.
Dziś sport oczywiście się pojawia w ćwiczeniach w postaciach kilku, z żeglarstwem na czele, dawniej było to karate, siatkówka i gimanstyka (konieczna mi w tańcu).

Lubię sport - lubię oglądać, kibicować. Na studiach to nie ja pożyczałam od kumpli "Przegląd sportowy", ale oni ode mnie, aby zabić czas na zajęciach. Gazetę codzienną zaczynam czytać od wyników sportowych. To dla wielu moich znajomych przez długi czas było trudne do zrozumienia. W końcu się przyzyczaili. Teraz sezon na biathlon i curling, więc jak mam czas śledzę i bardzo lubię. Oczywiście inne sporty zimowe także.

Prawdziwą jednak manię, wręcz obsesję przejawiam na punkcie siatkówki. W "moim" mieście obie drużyny, i żeńska, i męska, grają plus lidze, odbywały się u nas mecze reprezentacji żeńskiej i męskiej. Oczywiście można mnie było zobaczyć na trybunach. Kiedy oglądam siatkówkę, zmieniam się nie do poznania. Potrafę rzucić nawet niezłą wiąchą, jak beznadziejne gra moja drużyna, więc co wrażliwsi lepiej, aby nie oglądali wspólnie ze mną. Co niektórzy mieli okazję się przekonać... Niestety mecze siatkówki transmituje pewna telewizja, która ma najbardziej beznadziejnych komentatorów. Są stronniczy, pokazują, że nie lubią danej drużyny, umniejszają zwycięstwa, doszukują się na siłę błędów w nielubianej drużynie. Tak nie powinno być. Okropnie irytuje. Pominę już fakt braku sympatii do drużyn z mojego miasta, ale do trenerów... dopóki nie trenowali drużyn z miasta B. byli ok, ale teraz... Zresztą brak sympatii wykazują i do innych drużyn, nie tylko siatkarskich, choćby do poznańskich...
W każdym razie, komentator nie powinien okazywać swojej sympatii, tylko komentować to, co się dzieje, ale w oderwaniu od siebie.

Zresztą czego ja wymagam, skoro pan minister sportu pewnego razu sobie stwierdził, że w Polsce nie ma stadionu lekkoatletycznego, na którym mogą odbywać się międzynarodowe imprezy lekkoatletyczne - jakieś Mistrzostwa Europy czy Świata... Tak się składa, że się odbywają... ale przecież to taki mały szczegół, Skoro, jak twierdzą podobną światli i znający się, budowa stadionu na Euro 2012 jest bardziej zaawansowana w stolicy niż w Poznaniu, to i stadionu lekkoatletycznego z prawdziwego zdarzenia może w Polsce nie być.


11 grudnia 2009

Wyszukiwarka i sposób na zalotnika.

Przeszukiwałam dzisiaj stosy papierów, zagrzebana w nich byłam "prawie po czubek głowy". Łopata by się normalnie przydała, ale na szczęście udało mi się wygrzebać. Jestem tylko ciut zakurzona, jak rzeźba w muzeum ;)

Przerzucając setki kartek i karteczek, zaczęłam się zastanawiać, po jakich słowach wpisanych w wyszukiwarkę (jakąkolwiek) można trafić na mój blog. Zauważyliście na dole pewnie znaczek od licznika i tam jest taka opcja właśnie. Pogrzebałam trochę i oto, co znalazłam.

wpisujesz, mnie znajdujesz ;)

"płeć słaba i płeć silna"

"alice cooper i XVII-wieczna czarownica"

"chryzantemy jak uprawiać"

"chłopczyca szuka faceta"

"zaradność mężczyzn"

"aniołki z makaronu"

"źródło energii w wierzbie"

"pijaństwo w kwiaciarni"

"powrócił dobry nastrój"

"pomysł na kuchenkę"

"starzec i chłopiec"

"jak oddziałuje jedzenie na człowieka kiedy śpi"

"mdłości po czosnku"

"sex na wykopkach"

Ten sex i Alice Cooper w połączeniu z czarownicą rozbawiły mnie do łez.


A to, co znalazłam ostatnio u siebie...

to nie Mickiewicz, ale...

"Sposób na zalotnika
który nie chce umykać."

Kiedy do córki mościpana,
Przychodzi zalotnik od rana,
Wszędzie oczy roztargnione wodzi
I nie odchodzi.
Jeszcze rzecz nie stracona,
Można wygnać go z doma.
Sposób najlepiej w tych czasach znany,
Czarną polewkę mu damy!
Niezwykła ta potrawa,
Każdego zalotnika odprawia.
Sporządzona jak zwyczaj każe,
Skończy co rozkażesz.

10 grudnia 2009

a po niebie niech suną drzewa

a po niebie niech suną drzewa
jak chmury skąpane rosą z traw
z wykrzywionym odbiciem

jak świat zapchany nostalgią słońca
stęskniony za wodą
Mała Naiwna
na chwilę
w jego ramionach zagubiona
Dojrzały Samotny
z dziurą w głowie
wynędzniały kochanek

zbyt połamani
aby być razem
Anioły Stróże swojej samotności

a po niebie niech suną drzewa...

9 grudnia 2009

Ciało.

Po tysiącach wyklepanych liter na klawiaturze, spojrzałam na zegar. Był środek nocy. Problem z moją bezsennością wciąż się powiększa i nie sypiam już prawie wcale. Wczoraj jednak musiałam odpocząć, więc przydałby się sen. Usypiająco działa czasem na mnie ciepła kąpiel, więc poszłam do łazienki, wzięłam kąpiel. Kiedy wyszłam, wytarłam się ręcznkiem, nadal nie chciało mi się spać. Stałam tak sobie przed lustrem, wpatrując się w swoje odbicie.

Przypomniało mi się, jak kilka lat temu moja współlokatorka rzuciła do mnie, że powinnam przytyć, bo przypominam szkielet, a jedna z moich sióstr twierdziła uparcie, że powinnam się odchudzić, bo jestem tłusta. Żeby było śmieszniej wyglądałam najzupełniej normalnie i z moją wagą było wszystko w porządku. W sam raz. Głównie dzięki karate, bieganiu i jodze. Moja współlokatorka była osobą dość szczupłą, żeby nie powiedzieć, że chudą, mocno wystawały jej kości. Miała zwyczajnie zaburzony obraz widzenia siebie przez anoreksję, siebie widziała wciąż za grubą, a inne osoby zbyt chude. Natomiast moja siostra odkąd pamiętam ma kompleks małych piersi, więc drażniło ją to, że przy prawie identycznej wadze i wzroście, mam znacznie większe piersi.
Obie są bardzo ładnymi kobietami i właściwie niepotrzebnie na siłę wyszukują sobie kompleksy, powody do niezadowolenia.

Kiedy tak stałam w nocy i patrzyłam na siebie, przypomniało mi się też coś, co powiedział mi ostatnio ojciec. Stwierdził, że on zupełnie nie rozumie obsesji kobiet na punkcie wyglądu, a już zwłaszcza na punkcie wagi i tłuszczu. I ja mu się nie dziwię. Jakoś tak jest, że to my kobiety same wyszukujemy w swoim wyglądzie "wad", wytykamy innym kobietom jakieś niedociągnięcia urodowe, wmawiamy im je nawet, aby myślały, że są brzydsze.

Stałam sobie i patrzyłam na siebie. Kiedyś też sobie wmawiałam to czy tamto. Pamiętam, jak też o mało nie wpadłam w obsesję odchudzania, czepiałam się własnych "boczków" - takie coś poniżej talii nad biodrami. Od zawsze tam są i nawet kiedy byłam szkieletowatym patyczakiem dawno dawno temu w czasach podstawówki, to one tam były. Jak to możliwe? A żebym to ja jeszcze wiedziała... ;)

Patrzę na swoje ciało i naprawdę je lubię. Miękka, gładka, jasna skóra... Łuki, wygięcia, wcięcia, zaokrąglenia... Małe dłonie i stopy... Kobieta. Nie chciałabym mieć innego ciała. Lubię je. Jest moje. Wiem, jak reaguje, co lubi, co mu służy, a co nie. Nigdy więcej nie chciałabym doprowadzić do momentu, aby patrząc na siebie, zacząć sobie wmawiać... wciskać sobie, że to czy tamto jest nie tak, nabierać obrzydzenia do własnego ciała.

Uroda i ciało są ważne, ale jeśli obsesja na punkcie wyglądu przesłania to, jakimi jesteśmy ludźmi, kim jest drugi człowiek. Wygląd się postarzeje, ciało posypie i nawet najlepszy chirurg plastyczny nie pomoże, a wspaniały wygląd, choć mocno pomaga, nie zrobi z nas dobrych ludzi.

7 grudnia 2009

Nie ma nic za darmo.

- Musisz się więcej wychodzić.

- Gdzie? Przecież wychodzę, chodzę, baa... nawet biegam.

- Do ludzi wychodzić.

- Codziennie spotykam całe tłumy.

- No musisz się rozerwać.

- Na kawałki?

- .....


***
Nie wiem czy to zmęczenie, czy niedawne wydarzenia, ale w taki sposób właśnie prowadzę ostatnio rozmowy z rodziną i przyjaciółmi. Przypalam głupa, ale może to i lepiej...
Jako że siedzę i pewnie niedługo zakwitnę w tej mojej Poczekalni stwierdziłam, że może by jednak znaleźć jakąś stałą robotę niż pracować w trybie od przypadku do przypadku (czyt. tryb nieregularny, wolny zawód, od zlecenia do zlecenia, czy jak kto tam już sobie woli). Musiałam już chyba naprawdę zgłupieć, że o tym w ogóle pomyślałam, no ale tak właściwie jestem przyzwyczajona do dużej ilości zajęć, więc nawet lubię zajmować się kilkoma rzeczami naraz...

Było mi dokładnie wszystko jedno, co będę robić, byle żebym chociaż miała o tym jakieś pojęcie, a nawet jeśli nie, to aby szło się szybko nauczyć, w każdym razie żeby to było coś normalnego, żadna tam prostytucja czy tańczenie przy rurze. Nie mam zupełnie nic przeciwko takim zawodom, nawet uważam, że prostytucja powinna być legalna, co by te kobiety, a czasem i faceci, mieli emerytury, bo na "dupie" to mało kto się tak naprawdę dorabia.

Poszłam sobie na rozmowę właściwie tak trochę z marszu. Weszłam. Zobaczyłam faceta. Wciąż młody, nawet dość przystojny w tym swoim garniturku. Po tych wszystkich grzecznościach, widzę błysk w oku... Myślę sobie, niedobrze. Bla bla bla... odbębnione formalności, standardziki... błysk nie znika... Czułam jak się we mnie gotuje i tylko czekałam na to, z jakim pytaniem facet mi wystrzeli. W tamtej chwili dałabym sobie głowę i wszystkie kończyny uciąć, że wyleci z czymś odbiegającym poprzednich pytań. Nie pomyliłam się. Zaproponował mi spotkanie przy kawce. Odpowiedziałam mu bardzo grzecznie, aczkolwiek stanowczo, że nie jestem zainteresowana, więc ów pan uderzył w inny deseń. Jak to ładnie ujął...: "Możemy panią zatrudnić bardzo chętnie, bo i buźka ładna i prezencja, ale pani sama rozumie, że nie ma nic za darmo." I w tym momencie szlag jasny mnie trafił. Żebym ja chociaż wyglądała jakoś specjalnie atrakcyjnie, zachęcająco, ale byłam formalna do obrzydzenia, zdystansowana, choć miła. Opanowałam swoją wściekłość i udałam głupią, zapytałam faceta, co ma na myśli, mówiąc, że nie ma nic za darmo. Mężczyzna wstał, podszedł do mnie i oparł się o stół przy którym siedziałam, przjeżdżając palcem po moim ramieniu, powiedział: "Nie udawaj głupiej, przecież wiesz o co chodzi." Tego już było za wiele. Nie dość, że przeszedł na ty, to jeszcze włazi z buciorami w moją przestrzeń osobistą. Próbując opanować kłębiące się we mnie uczucia, z których na pierwszy plan usilnie próbowała wydostać się złość, wstałam, biorąc głęboki oddech, powiedziałam, że nie jestem zainteresowana i wyszłam, trzaskając drzwiami.

4 grudnia 2009

Gdyby kolejnego roku nie było...

Zbliżają się święta, kończy się powoli ten rok. Przyjdzie czas na podsumowania, postanowienia, życzenia, obietnice i marzenia. Ileż to razy pod koniec roku obiecujemy sobie, że w następnym zrobimy to czy tamto, nie boimy się marzyć, zastanawiamy się nad własnymi pragnieniami, nad tym czego oczekujemy od siebie, od innych, od życia.

Zawsze gdzieś w tym wszystkim pojawia się czas. Większości z nas wydaje się, że jest go tak wiele, że można to czy tamto, przecież będzie nowy rok, a później kolejny i kolejny... A jeśli nie? Jeśli kolejnego roku nie będzie albo będzie tylko jeden, a może jakaś mała jego część? Jeśli nie będzie tych kolejnych i kolejnych...? Nadzieja na kolejne lata, na czas, który przecież powinniśmy mieć może prysnąć jak bańka mydlana.

Życie to jest nieuleczalna choroba. Zawsze kończy się śmiercią. Tylko że nie wiemy, kiedy się skończy albo wiemy w przybliżeniu.

Wyobraźcie sobie coś takiego, zastanówcie się... gdyby kolejnego roku miało nie być... Czego nie zrobiliście, co odkładacie w nieskończoność, macie czas dla najbliższych?
Każdy z nas ma marzenia, takie,które już się spełniły i takie do spełnienia. Gdyby kolejnego roku miało nie być... Wyznaję zasadę realnych marzeń, takich które mogą się spełnić, są osiągalne. Mam jeszcze sporo marzeń w swoim worku z marzeniami. Wszystkie, poza jednym, mogę postarać się spełnić sama - czy to przy udziale ciężkiej pracy, czy to determinacją, wytrwałością, czy własnymi talentami. Wszystkie... poza jednym, którego pragnę najbardziej na świecie. Gdyby tylko to jedno marzenie mogło się spełnić, reszta może się już nie spełniać, nie musi. I to o tym moim marzeniu wie jedna osoba, ta, od której spełnienie tego marzenia zależy. Nie wiem, czy się spełni... ale tego właśnie chciałabym najbardziej na świecie.

Jedno marzenie... jedno pragnienie... piękne i moje... jedyne, czego chcę dla siebie i ........ Niczego więcej nie chcę. Niczego więcej nie pragnę.

Proszę.... tylko o to... i o nic więcej.....

3 grudnia 2009

Zasłyszane czyli jedna pani drugiej pani... ;)

***
miejsce: poczta, w kolejce z awizem do okienka

pani przy okienku:
- Znowu coś przyszło?! Ale ja nic nie zamawiałam! Proszę sprawdzić, co to jest, to jakiś polecony?

pani w okienku:
- Już za chwilę pani powiem dokładnie. Jak na razie to karton wysłany poleconym.

ppo:
- Ale co jest w tym kartonie?! Skąd ten karton?!

pwo:
- Momencik.
.......
Zamówienie z firmy xxxx.

ppo:
- Proszę tam napisać, że ja odmawiam odbioru! Że sobie wypraszam! Nie dość, że to mąż kiedyś zamawiał i mam tego pełno, to jeszcze mi przysyłają tę muzykę, a u mnie na półkach to stoi ten Mozart i Beethoven. Zresztą kto dziś słucha takiej muzyki jeszcze?!


Stałam za panią w kolejce i sobie pomyślałam, że nie tylko ja ;)


***


miejsce: przed pasmanterią


pani nr 1:
- Wiesz, ona jest taka biedna, bo on się z nią rozwodzi!

pani nr 2:
- Dlaczego?! Jak to?! Po 14 latach małżeństwa?! Co za łajdak!

1:
- Mówię ci, zostawił ją dla młodszej. Jakiejś kochanki!

2:
- Kochanki? Przecież im się układało...

1:
- Otóż nie moja droga. Wyobraź sobie, że powiedział jej, że jest beznadziejna w łóżku!

2:
-Dlatego chce rozwodu?!

1:
- Ona była mu wierna. Zresztą była bardzo młoda, jak wychodziła za niego za mąż i wcześniej nie była w ten sposób z mężczyzną, no wiesz? Ale z niej to mądra kobieta, bo powiedziała mu, że jak chce to niech odchodzi, ale to jego wina, że ona była kiepska, bo jak widać miała kiepskiego nauczyciela.




2 grudnia 2009

Orzeszki.

Ania to moja koleżanka z klasy. Czasem chodzimy do niej z Moniką i bawimy się z jej psem albo oglądamy filmy, których rodzice nie pozwalają im oglądać. Wczoraj po szkole poszłyśmy do Anki. Jej mamy nie było jeszcze w domu, bo pracowała na popołudniową zmianę, a jej tata rzadko bywa w domu, bo pracuje do późna. Ania mówi, że robi jakiś nowy projekt, dlatego tyle czasu spędza w firmie. Nudziło nam się trochę, więc poszłyśmy pograć w piłkę.

- Auuuaaa! - krzyknęła Kalinka, kiedy orzech w zielonej łupinie uderzył ją w głowę.
- Może nazbieramy orzechów? Nie chce mi się grać w piłkę - podsunęła pomysł Ania.
- No dobra, orzechy są takie fajne teraz, białe, świeże. Moniaaa, idziesz z nami?! - zakrzyknęła wesoło Kalinka.
- Nie, ja już pójdę do domu, bo mama będzie zła. Nie mogę się pobrudzić - odpowiedziała Monika i poszła w stronę swojego bloku.
- No to zostałyśmy same. Masz jakieś worki Anka? - zapytała Kalinka.
- Poczekaj, zaraz przyniosę. Mama trzyma siatki od zakupów w kuchni w takiej szufladzie na dole.

Ania ma duży dom z ogrodem. Mieszka tylko z rodzicami i psem. Jej mama czasem chodzi do pracy rano, a czasem po południu. Bardzo ją lubię. Zawsze zostawia nam kisiel w lodówce i taką dobrą śmietankę do niego.

- Takie siatki chyba nam starczą co? - przybiegła Ania z dwiema reklamówkami z białej folii - tylko zamknę psa w domu, bo będzie szczekał i jeszcze wyjdzie ten Wąsaty dziad, co tam za płotem mieszka. On się tak śmiesznie denerwuje kiedy Fred szczeka, ale ja go nie lubię, bo wciąż mnie straszy, że zadzwoni na policję i przychodzi skarżyć tacie, a tata jest wtedy na mnie zły i nie mogę wychodzić na podwórko i nikogo zapraszać.

- Mogą być te siatki. Daj. Zbieramy tu na ziemi czy wchodzimy na drzewo? - zapytała Kalinka.

- Trochę mało leży i już takie bez łupiny. Lepiej pozrywać. Tu po tym murku możemy się wspiąć na dach od szopy na narzędzia i już łatwo wejść na drzewo. - odpowiedziała Ania.

- Wchodź pierwsza. A ten Wąsaty nie wyjdzie? Kiedyś go widziałam. Jakby mu dać miotłę i ubrać w sukienkę to prawie jak czarownica by wyglądał - stwierdziła Kalinka, wdrapując się tuż za Anią po murku na dach, a z dachu na drzewo.

- Powieś sobie siatkę na gałęzi, będzie wygodniej - powiedziała Ania, wdrapując się coraz wyżej i wyżej po gałęziach.

- W sumie to dobrze, że Monia nie została, bo pewnie by się nudziła, patrząc na nas. Mama nie pozwala jej przechodzić przez płoty i wchodzić na drzewa. Mówi, że Monika pobrudzi sobie albo podrze sukienkę. Ile już masz?! Bo ja mam prawie pełno.

- Ja też!

- To ja schodzę na dach. Poczekam na ciebie - powiedziała Kalinka.

- Dobraaaa. - zgodziła się Ania, potykając na gałęzi - Kalaaaa! Łaaaap! -
worek z orzechami spadł za płot na zeschnięty trawnik sąsiada, zamiast na dach.

- Patrz czy Wąsaty nie idzie. Wejdę na jego szopę i zejdę na dół po orzechy. Szkoda mu je zostawiać, niech sobie sam pozrywa albo pozbiera to, co po jego stronie spadło, bo drzewo nie jego.

Kalinka sprawnie przeszła po grubej gałęzi i zeskoczyła na dach szopy w ogrodzie Wąsatego. Do boku szopy przylegał płot z siatki, trochę chwiejny, ale lekka osoba mogła się na nim utrzymać. Kalinka zsunęła się z dachu i ostrożnie wcisnęła jedną stopę obutą w półbucik w oczko siatki...

- Kala, uważaj! Drzwi się otwierają - zawołała cicho Ania.

- Nie bój się, nie złapie mnie - odpowiedziała Kalinka, zsuwając się cicho z płotu.

Dziewczynka pozbierała orzechy do woreczka i szybko znalazła się przy płocie. Chwyciła siatkę zębami i najpierw jedna stopa, później druga, jedna ręka, druga... sprawnie jak kot wspinała się po dość wysokim płocie. Jeszcze tylko raz przełoży nogi i ręce i już będzie na dachu...

- Kala uciekaj! - wrzasnęła przeraźliwie Ania.

- Mam cię dziewczynko! Ładnie to tak kraść orzechy? - Wąsaty podbiegł do Kalinki, ściągnął dziewczynkę z płotu i postawił na ziemi. - Oddaj dziecko, to co zabrałaś albo wezwę policję - kontynuował Wąsaty nie wypuszczając z uścisku łokcia szamoczącej się dziewczynki.

- Niech mnie pan z łaski swojej puści. Nie jestem żadnym kradziejem.

- Złodziejem - poprawił Wąsaty.

- A tak, złodziejem, nie panu będzie. Koleżance spadł worek z orzechami, które zbierałyśmy, a ja chciałam go zabrać tylko. To jej orzechy i jej drzewo. Nie zabrałam orzechów, które spadły u pana. - wyjaśniała dziewczynka.

- Milcz dziecko. Nie wierzę ci. Wciąż przychodzicie tutaj i kradniecie. Do której szkoły chodzi dziecko?

- O tam! - Kalinka machnęła ręką w kierunku szkoły specjalnej, która znajdowała się w zupełnie innej stronie osiedla niż jej prawdziwa szkoła.

- Chodzi do szkoły specjalnej - Wąsaty dalej badał, ściskając coraz mocniej rękę dziewczynki.

- Uhm. Niech mnie pan puści! To boli! Powiem mamie, że pan dręczy dzieci! - prosiła Kalinka, próbując się wyszarpnąć z mocnego uścisku wielkiej dłoni.

- A jak się nazywasz dziecko?

- Kalinka - odpowiedziała zgodnie z prawdą dziewczynka.

- A dalej? - nie ustępował mężczyzna.

- Co dalej? - Kalinka udawała, że nie rozumie, o co mu chodzi.

- A nazwisko? Jak masz na nazwisko?

- mhmm... eeee.... yyyyyyyyeeeeeee...... zapomniałam! - wykrzyknęła z triumfem Kalinka.

- Co? Nie wiesz, jak się nazywasz? - Wąsaty zapytał zdziwiony, bo wcześniej dziewczynka odpowiadała mu zupełnie logicznie.

- No zapomniałam. Niech mnie pan puści! - nie ustępowała Kalinka.

- Jak się nazywasz?

- Zapomniałam! Mówiłam już! - wykrzyczała dziewczynka.

- Chodź - mężczyzna pociągnął dziecko w stronę furtki - masz szczęście. Nie wezwę policji, ale więcej nie chcę ciebie i twoich koleżanek tu widzieć. - rzekł Wąsaty otwierając Kalince furtkę.

- Do widzenia! - zakrzyknęła wesoło Kalinka, uwolniona z uścisku Wąsatego i pobiegła.

- Auuuuć - usłyszał jeszcze zza rogu ulicy Wąsaty, kiedy Kalinka zderzyła się w pędzie z biegnącą jej na ratunek Anią.

- Dobrze, że jesteś. Mam orzechy. - powiedziała z triumfem Kalinka.

- Wypuścił cię? Nic ci się nie stało? - pytała z niedowierzaniem Ania.

- Nie. Nakłamałam mu, ale powiedział, że więcej nie chce nas widzieć. Ten Wąsaty dziwny jest. Trochę się bałam. Chodźmy stąd. - Kalinka pociągnęła koleżankę za rękaw kurtki.

- Na kisiel? - zapytała Ania - Mama zostawiła nam w lodówce.

- Dobra - odpowiedziała Kalinka i obie zniknęły w ciasnej uliczce, prowadzącej do domu Ani.




1 grudnia 2009

cóż... ;)

próba obrania kartofli... łyżeczką do herbaty

chowanie czystych talerzy zdjętych z suszarki do... lodówki

kompot z... solą zamiast cukru

chwytanie gorącej pokrywki i wyciąganie blachy z piekarnika... gołą ręką

zanoszenie jabłek zamiast na balkon, gdzie chłodno... do wanny

itd. itd.

Ostatnio wciąż wyczyniam takie rzeczy i muszę się poważnie pilnować, aby się nie uszkodzić. Na ulicy się pilnuję, przynajmniej się staram przechodzić w miejscach dozwolonych na zielonym świetle ;)




30 listopada 2009

wycinek z życia

czasem trzeba popatrzeć na siebie z boku
inni patrzą na mnie
obserwują
widzą
czego sama nie dostrzegam
przed czym się bronię

myślałam że tego po mnie nie widać
nic nie czuć
próbowałam ukryć
schować
nie wychodzi

dlaczego tak mocno to przeżyłam?
niespodziewane dla innych
nie dla mnie
tak czuję

jestem czuciem
emocją

znów przeżywam silnie
intensywnie
taka reakcja na bliskość
z rąk wszystko leci
myślę
oddycham
i czuję

tak już jest
powstrzymać? nie można
choć to nie lawina

popłynąć za horyzont
mieć chwilę
mały wycinek z życia
dla siebie
dla ciebie
dla... nas???

29 listopada 2009

Mysz.

Ostatnio cały dzień towarzyszył mi paskudny ból głowy i żadne proszki od bólu nie pomagały. Miałam zawroty głowy, więc położyłam się. Zasnęłam...

Śniły mi się różne rzeczy, różni ludzie, różne rozmowy. Obudziłam się, zobaczyłam, że za oknem już ciemno, ból nadal nie przeszedł, więc wtuliłam głowę w małą poduszkę i zasnęłam.

Siedziałam w pokoju, przy biurku. Obok stało krzeszło, na którym leżały podkoszulki. Skończyłam jeść jogurt i zapaliłam lampkę przy biurku, bo zrobiło się ciemno. Spojrzałam na kupkę poskładanych, wyprasowanych t-shirtów (dziwne, że nie leżały w szufladzie...), a jeden z nich, taki zielony, ruszał się! Patrzyłam na ten ruch najpierw zdumiona, ale po chwili trochę się przestraszyłam. Wzięłam taki wskaźnik i postanowiłam zobaczyć, co też tam siedzi w tym moim t-shircie. Odchyliłam ostrożnie część podkoszulka, a stamtąd wyskoczyła mysz. Zaczęłam przeraźliwie krzyczeć (tak nawiasem mówiąc nie boję się myszy ani nie brzydzę się ich): "Aaaaaaaa! Tam jest mysz! Tato! Tatoooooooooo! Tatusiuuuuuuuu! Zabierz tę mysz!"
Ojciec odpowiedział, że zaraz przyjdzie. Wskoczyłam na łóżko, widzę jak ta biała mysz biega po pokoju i krzyczę dalej: "Tatooooo! Ona tu biega! Zabierz ją! Boję się!"
Przyszedł ojciec i pyta, gdzie ta mysz. Ja mu na to, że pod łóżkiem. Nagle mysz wybiega spod łóżka, wdrapuje się na biurko, biega bo laptopie, po moich papierach, wszystko spada, a ja krzyczę dalej: "Zabierz ją! Złap ją! Ona tu biega! Ja się boję!"
Ojciec wziął opakowanie po jogurcie złapał w nie mysz. Podszedł do mnie i pokazuje mi, że jest taka malutka, a ja się odsuwam i wołam, żeby mnie nią nie straszył, że jest ohydna, że się boję. Zobaczyłam ogon wystający z pudełka, dyndający tuż przed moim nosem... i....

Obudziłam się. Gorączkowo rozglądałam się po pokoju, nawet zajrzałam pod łóżko. Byłam okropnie zmęczona tym snem, ale przynajmniej głowa przestała boleć.

28 listopada 2009

Mojo Pin

It's a song about a dream

Well I'm lying in my bed
The blanket is warm
This body will never be safe from harm
Still feel your hair black ribbons of coal
Touch my skin to keep me whole

If only you'd come back to me
If you laid at my side
I wouldn't need no Mojo Pin to keep me satisfied

Don't wanna weep for you I don't wanna know
I'm blind and tortured the white horses flow
The memories fire the rhythms fall slow
Black beauty I love you so

Precious precious silver and gold and pearls in oyster's flesh
Drop down we two to serve and pray to love
Born again from the rhythm screaming down from heaven
Ageless ageless
I'm there in your arms

Don't wanna weep for you I don't wanna know
I'm blind and tortured the white horses flow
The memories fire the rhythms fall slow
Black beauty I love you so
So so...

The welts of your scorn my love give me more
Send whips of opinion down my back give me more
Well it's you I've waited my life to see
It's you I've waited my life to see
It's you I've searched so hard for...

Don't wanna weep for you I don't wanna know
I'm blind and tortured the white horses flow
The memories fire the rhythms fall slow
Black beauty I love you so
So black black black black beauty...


Pustka.

Pierwszy raz żałuję, że człowiek nie może zapaść w sen zimowy. Zresztą przy tych moich problemach ze spaniem w ogóle, to pewnie i taki sen zimowy trudny byłby do osiągnięcia, ale może... gdyby... Z chęcią zasnęłabym od razu, jeszcze w listopadzie. Nie musiałabym spać wcale długo, byle obudzić się w nowym roku. Przespać grudzień, cały, święta, Sylwester... Chociaż nawet lepiej by było obudzić się po karnawale, ale nie będę już taka wybredna. Przespany grudzień by mi w zupełności wystarczył. Jakby go nie było...

Święta trzy lata temu były smutne, trudne dla całej rodziny, ojciec w szpitalu i ta niepewność, co będzie. Smutek w oczach najbliższych, strach, łzy... Starałam się z całych sił podtrzymać płomień nadziei, uśmiechać... Na samo wspomnienie tamtych Świąt czuję ucisk w okolicy żołądka.

Zeszłoroczny Sylwester... jak dobrze, że niewiele z niego pamiętam... Wszystkimi komórkami ciała czułam, że nowy rok przyniesie całe morze bólu, smutku, samotności.

Nie czekam ani na święta ani na nadchodzący rok. Chcę tylko, aby ten się już skończył.

W telewizji już częstują świątecznymi reklamami, w centrach handlowych już "straszą" choinki i inne takie świecące ozdóbki... A mnie ściska w dołku. Na samą myśl, że już zaraz będzie grudzień, że znowu przyjdą święta, które będzie trzeba przeżyć. Prawdopodobnie bez ojca, w tym roku już bez mamy... Chyba się zamknę w domu na wszystkie zamki i schowam przed całym światem. Świąt u siostry w domu nie zniosę, nie dam rady...

A później przyjdzie ostatni dzień roku... szampan, tańce, zabawy... Ludzie zwykle wiele sobie obiecują po nowym roku, robią postanowienia, mają nadzieję. We mnie jest strach.

Niczego już nie chcę. Ciemność mnie pochłania. Pustka się powiększa, a ja wkrótce zostanę całkiem sama.
Nie, nie mam na myśli tego, że wokół mnie nie będzie ludzi. Byli, są i będą. Chodzi mi raczej o tę pustkę wewnętrzną, która zostaje po najbliższych osobach. Czas się kurczy. Czasu jest tak mało. Boję się, że nie zdążę...

27 listopada 2009

Dieta.

KAWA - oczywiście latte, bo o czarnej mogę zapomnieć, ale na szczęście latte to ja uwielbiam. Latem żyłam głównie samą kawą właśnie.

WODA - oczywiście niegazowana, a czasem ciepła z wkrojonym plasterkiem pomarańczy czy cytryny albo z jednym i drugim.

RYŻ - to chociaż jest dobre dla moich bebechów i przynajmniej mnie nie mdli pół dnia.

SUROWIZNA - w postaci warzyw i owoców, ani surowej ryby, ani surowego mięsa nie przełknę. Sałataki, surówki... a z owoców to ostatnio gruszki, jabłka, banany i mandarynki.

SAŁATA - ostatnio najczęściej spożywane warzywo.

OBIAD - cokolwiek to znaczy, byle by nie było smażonym mięsem. Jedyny normalny posiłek w ciągu dnia i nawet spożywany w całości, o ile nie jem sama. Kiedy siedzę sama przy obiedzie, mieszam w talerzu, zaczynam się bawić jedzeniem i ... nie jem.

WĘDZONA RYBA - to przynajmniej jest zdrowe i może dzięki temu nie szoruję nosem po ziemi ;)

CZEKOLADA - podstawa diety. Tak naprawdę to jedyna rzecz, na którą mam ochotę zawsze. Ostatnio im więcej kakao tym lepiej. Pyszna w połączeniu z malinami.

ZIELONA HERBATA - najlepiej jaśminowa albo Madame Butterfly. Uwielbiam w każdych ilościach. Cudowny zapach... mhmmm :)

TRÓJCA OBOWIĄZKOWA czyli KISIEL (wiśniony, brzoskwiniowy), GALARETKA WIŚNIOWA i BUDYŃ (waniliowy, malinowy) - obowiązkowo muszą być w domu. Kiedy nie mogę wmusić w siebie nic poza ryżem i czekoladą, sprawdzają się doskonale, zwłaszcza w połączeniu z bananami.





26 listopada 2009

Za drzwiami.

Historie takie, jak ta wczorajsza, zdarzają mi się dość często, zazwyczaj wtedy, kiedy spieszę się gdzieś albo gdy siedzę sobie spokojnie i myślę, że jak to fajnie, miło, taka cisza i spokój, relaksik... i zawsze się coś dzieje.

Kiedyś ojciec wziął mnie ze sobą na praktyki na statek jako że to były wakacje, a ja akurat nie miałam nic innego do roboty, ponieważ wyjeżdżałam dopiero za cztery tygodnie. Oczywiście na tym całym statku to oprócz mnie była tylko jedna dziewczyna, a tak to sami faceci.

Jednego dnia było piękne słońce, siedziałam sobie na pokładzie, opalałam się. Było miło, przyjemnie, leniwie. Nic mi się nie chciało, było mi gorąco, więc stwierdziłam, że skoro nikt nie kręci się pod pokładem to w końcu może będę miała spokój, aby wziąć prysznic, bo akurat zapas wody był. Do obiadu było jeszcze sporo czasu, więc i w kuchni, która była niedaleko łazienki, nikt się nie kręcił. Zeszłam sobie spokojnie na dół, zasłoniłam w swojej kajucie okno, żeby nie wystawiać się na widok publiczny, kiedy będę się przebierać, wzięłam kosmetyczkę i ręcznik, włożyłam klapki i poszłam pod prysznic.

Przyjemna chłodna woda. Człowiek po takim prysznicu od razu rześki, świeży. Nie wzięłam ze sobą do łazienki czystych ubrań, a jakoś w ten średnio czysty już t-shirt nie chciałam się ubierać ani w strój kąpielowy, który bardziej pachniał olejkami, balsami i wodą z rzeki niż świeżością. Wyjrzałam z łazienki, widziałam, że nikt się jeszcze nie kręci, jest cicho, więc owinięta tylko w ręcznik pobiegłam szybko do mojej kajuty.

Kiedy zamknęłam za sobą drzwi kabiny, zadowolona, że ubiorę się w coś czystego, otworzyłam hałasującą dość głośno szafę i zajęłam się wybieraniem czystej garderoby. Nagle drzwi się otwierają... Wszedł mój kumpel, a mi w tym samym momencie spadł ręcznik, a ja nic nie zdążyłam na siebie ubrać... Ja patrzę na niego, on na mnie, chowającą się za drzwiami szafy... Mówi coś do mnie, że kogoś czy czegoś szuka... W ogóle go nie słuchałam, myśląc o tym, że jak zrobi krok, to zobaczy mnie zupełnie nagą i będzie niezła heca.

Zrobił krok w moją stronę... to ja przylgnęłam do tych drzwi i bardziej się nimi zasłaniam... zrobił kolejny krok, to ja w tył i drzwi do siebie... prawie wlazłam już do tej szafy, a ten nic, tylko gada coś do mnie, jakby w ogóle nie widział, że usiłuję się jakoś schować przed nim. W panice myślę tylko, gdzie leży ten cholerny ręcznik... zauważyłam go przy drugim skrzydle drzwi... myślę sobie, że muszę zrobić krok, ale on zobaczy, że nic na sobie nie mam...

Gadam do niego zza tych drzwi, że nie wiem gdzie ta osoba jest, której szuka, bo byłam pod prysznicem... Facet w sumie już rozmawiał bardziej z drzwiami od szafy niż ze mną, bo wciąż usilnie próbowałam się nimi jakoś zakryć... A jako że mało kto lubi rozmawiać z drzwiami zamiast z człowiekiem, więc zrobił krok w moją stronę... iiiii... dzięki Ci Panie żeś mnie takim refleksem obdarzył i zdążyłam podnieść ręcznik.... On spojrzał na mnie iii... zobaczył duży ręcznik z wystającymi rękami, nogami i czubkiem głowy... Rzucił krótkie "sorry" i wypadł za drzwi....

25 listopada 2009

Genialny pomysł i wywietrzniki.

Mglisty poranek. Siedzę i klepię literki nowego tekstu, z radia płynie sobie muzyka... i jak nie huknie coś, rumor, hałas, coś z brzękiem upada. Oczy momentalnie robią mi się wielkie jak spodki, wypadam z pokoju, starając się nie hałasować jeszcze bardziej, choć i tak od tego hałasu ciocia, śpiąca w drugim pokoju z pewnością się obudziła.

Wpadam do kuchni iiiii... to tylko naczynia na suszarce... spadł garnek i pokrywka... Ha! Moja misterna kontrukcja z naczyń utrzymała się do rana... ;)

Po chwili z pokoju wybiega ciocia z rozwianym włosem w koszuli, bez kapci i woła: "Co się stało?! Co się stało?! Dziewczyno żyjesz Ty jeszcze?!"

A ja na to: Auuuuaaaaaa! OOOO f***k! Do jasnej Anielki!

Wpada ciocia do kuchni i widzi walające się na podłodze - garnek i pokrywkę, mnie wisząco-leżącą w dziwacznej pozycji na pralce i kuchence, z ręką przy ścianie w dziurze między kuchenką i pralką z "wywietrznikami" pod pośladkami...

Przyczyna? Druga pokrywka, naprawdę nie wiem, jak to się stało i jak ona to zrobiła, znalazła się w dziurze między kuchenką i pralką, zupełnie przy ścianie, a ja usiłowałam ją wyciągnąć przy pomocy sporych rozmiarów widelca do mięsa, gdyż może ręce okazały się zbyt krótkie, a pokrywka raczej dość mała była. Zanim jednak udało mi się przybrać dogodną pozycję, aby wyciągnąć owo coś, co narobiło tyle hałasu... postarałam się o "wywietrzniki" prawie na tyłku... Zahaczyłam spodniami, proszę nie pytać jak, bo pojęcia nie mam, zawisłam na kuchence i pralce, a spodnie jak spodnie... materiał nie wytrzymał... efekt? supersexy wywietrzniki ;)

A mogłam ukucnąć, spróbować wyciągnąć karton z proszkiem do prania na siłę wciśnięty między pralkę a kuchenkę i dostać się do pokrywki... Ale po co, skoro mogę wpaść na kolejny "genialny pomysł" ;)

24 listopada 2009

Muzyczne przeżycie estetyczne.

Nocą przeraźliwie hulał wiatr, świszczało, trzeszczało. Było okropnie zimno pomimo szczelnie zamkniętych okien i włączonego kaloryfera. Z zimna nie mogłam zasnąć, więc włączyłam sobie jedną z płyt wytwórni Blue Note. Przestałam myśleć o pogodzie za oknem, wietrze, zimnie i padającym deszczu. Oddałam się magii dźwięków. Muzyczne przeżycie estetyczne.

Dziś po południu, gdy wracałam autobusem do domu, kierowca włączył sobie muzykę... jakieś okropnie tandeciarskie disco - polo. Rozpuścił to na cały regulator. Nie mam zupełnie nic przeciwko gustom muzycznym innych ludzi, ale katowanie współpasażerów śpiewającymi żabami? Jarmarczny jazgot przekupek na targowisku jest milszy dla ucha niż to, co zapodał pasażerom kierowca. Skutecznie zagłuszył informację o zbliżaniu się do kolejnych przystanków. Dobrze, że wyjątkowo był mały korek. Po minach współpasażerów widziałam, że nie tylko ja byłam niezbyt szczęśliwa i lekko poirytowana tym żabim śpiewem. Gdyby żaby mogły śpiewać po ludzku, z pewnością podobnie by to brzmiało, więc dobrze, że zostają przy rechotaniu. Może dlatego że rechot żab jest miły dla ucha?

Zestawiłam sobie gust muzyczny kierowcy ze swoim własnym, żeby zająć czymś myśli w trakcie jazdy autobusem. Tak właściwie to od czego zależy ten nasz gust, nasza wrażliwość na dźwięki? Może w łonie matki to się kształtuje? Albo w genach mamy zapisane? A może to zależy od naszego słuchu? Może jednak wpływ na to ma wychowanie, środowisko, znajomi? Nie mam zielonego pojęcia. Może ktoś wie coś w tej kwestii i mnie oświeci?

A może po prostu do pewnej muzyki trzeba dojrzeć? Może tu chodzi o jakiś poziom odbioru? W sumie każdy z nas inaczej odbiera daną sztukę. Przychodzi mi też do głowy rozumienie dzieła. Wyobraźmy sobie zupełnie zwyczajnego odbiorcę X, który specjalnie nie interesuje się sztuką. Człowiek taki wybiera się do jakiegoś centrum sztuki, gdzie może zapoznać się z dziełami z różnych epok, powiedzmy, że idzie do Galerii Narodowej w jakimś państwie. Widzi obrazy z różnych epok. Na jednych są drzewa, góry, łąki, jakieś zwierzątko się zdarzy czy człowiek, a na innych widzi zupełną abstrakcję. Odbiorca rozumie te obrazy, na których widzi rzeczy, które zna, ludzie wyglądają jak ludzie, itd. Kiedy patrzy na te abstrakcyjne, na których widzi np. plamy kolorowe, nie wie, jak ma "ugryźć" te dzieła. Patrzy, stwierdza, że nie rozumie, dochodzi do wniosku, że to jakiś badziew, że to nie jest sztuka, tylko wielkie G***. Nie jest tak, że jeśli nie rozumiemy czyjejś twórczości, nawet na swój sposób (bo czasem naprawdę ciężko zbliżyć się choć troszkę do tego, co autor miał na myśli), to odmawiamy temu czemuś wartości, nie nazywamy tego sztuką w danej dziedzinie?

Możliwe, że tak samo jest z muzyką. Kiedy się jej nie rozumie, kiedy nie dociera, nie odsuwamy tego na margines? Ze mną jest tak, że nawet jeśli ktoś nie umie śpiewać, za bardzo nie ma słuchu, ale śpiewa czy gra, to ja nazwę to muzyką i może to się komuś nawet bardzo podobać. Jest przecież całe mnóstwo gatunków muzycznych i każdy ma swoich wielbicieli.

Jednak ja sobie dzielę muzykę na tzw. półki.

Jest dno - czyli totalna amatorszczyzna, fałszowanie, brak słuchu itp. Na żywo sobie nie radzą.

Jest półka niska - jednak coś tam ci ludzie śpiewają, głosy mają takie sobie, z taką muzyką poradzi sobie każdy amator z przeciętnym słuchem - coś w stylu: "zostawiłaś mnie, odeszłaś, Ty ****" albo "ja Cię kocham a Ty mnie". Generalnie zero polotu i inwencji twórczej, wałkowanie starych schematów. Na żywo kiepsko im idzie.

Jest półka średnia - nawet coś sobą prezentują, mniej wałkują stare schematy, choć wciąż mocno powielają, teksty nadal nijakie choć dużo lepsze, no i śpiewać i grać potrafią, często błyszczą hitami z popularnych stacji radiowych - muzyka z danego gatunku na tej półce podobna do siebie, a utwory danego artysty są mocno podobne od siebie i niewiele się różnią. Generalnie to rozrywka dla mas i taka "imprezówka" przy której większość społeczeństwa dobrze się bawi. Na żywo nawet całkiem dobrze sobie radzą, ale nie można oczekiwać za wiele.

Jest także półka wysoka - śpiewają całkiem nieźle, tworzą dobrą muzykę i teksty, sporo inwencji twórczej, wyróżniają się z masy podobnych utworów. Zdarza im się wskoczyć na wyższą półkę, ale części z nich brak charyzmy. Są tu naprawdę dobrzy muzycy. Na żywo jest czego posłuchać. Ogólnie dobra muzyka. Można się przy niej również dobrze pobawić i niekoniecznie jest przy tym katorgą dla uszu. Jest tu także również ta lepsza rozrywka dla mas - czyli ci z talentem.

I jest moja ulubiona GÓRNA półka - są tu ci najlepsi. Ludzie z charyzmą, pasją i wielkim taletem. Utwory są świetnie muzycznie i tekstowo. Wyróżniają się z całej masy nijakości, szarości. Najlepsze głosy, najlepsi muzycy, kompozytorzy. Na żywo - miód. Balsam na duszę. Znajdziemy tu oczywiście cały przekrój przez gatunki - od muzyki poważnej aż do rapu. Innowacja i to coś - dusza. Rzadko się zdarza, aby wpadło tu coś, co jest rozrywką dla mas.

Przykładów podawać nie będę, choć... powiem Wam, że na mojej górnej półce można znaleźć na przykład Milesa Davisa, Mozarta, Jeffa Buckley'a, PJ Harvey, Ninę Simone, Tori Amos, Astor Piazzolla itd. Jest całkiem pokaźna, może dlatego że nie lubię bylejakości. W muzyce szukam duszy.

Można się ze mną nie zgodzić. Można, bo każdy inaczej odbiera muzykę. Rozumie ją bądź nie, może nawet nie ma potrzeby rozumienia, a może na inne aspekty zwraca uwagę. Może dla kogoś wyznacznikiem jest sława artysty albo to, czy piosenka jest hitem w popularnym radiu, a może po prostu chodzi o zabawę. Dla jednego przeżyciem estetycznym będzie disco - polo, a dla innego jazz z Blue Note Records.

23 listopada 2009

Kiedy czas zatacza koło.

Czas zatoczył koło. Kolejno minęło dwanaście miesięcy, a ja nie mam pojęcia, w którym miejscu się znajduję. Zmieniły się pory roku, świat stoi w trochę innym punkcie, a ja nie wiem, gdzie jestem. Patrzę na szaro - sinawe niebo, na mewy kotłujące się w powietrzu, słyszę ich krzyki. Czuję się, jakbym żyła gdzieś poza sobą, jakbym obudziła się z letargu. Jestem jak rozregulowany zegar...

Od miesięcy nie wiem, czym jest normalny sen. Zawsze coś wywołuje u mnie te powracające fale bezsenności... Kiedy czas zaczynał zataczać koło... miałam cały czas powracające sny o śmierci Mamy. Nie mogłam tego znieść. Przestałam spać. Śpię tylko, gdy źle się czuję, jestem chora. Podsypiam po dwie czy trzy godziny, budząc się co 10 czy 15 minut, nasłuchując, czy wszystko w domu dobrze. Bezpieczniej czuję się, kiedy... nie śpię.

Czasem na widok jedzenia mam mdłości i mogę kilka dni nie brać nic do ust... Zmuszam się czasem, bo te moje bebechy. A innym razem czuję się tak, jakbym dna nie miała i pożarłabym wszystko, co znalazłabym w lodówce. Do niedawna miałam okropne skoki wagi... 7-8 kilo w dół, a później znów w górę... Od miesiąca waga przestała skakać, gdy staram się jeść normalnie.

Nie mam fizycznie siły. Czasem pójdę na spacer.

Zastanawiam się, ile jeszcze mój organizm wytrzyma?

Odczuwam całym ciałem. Stres, strach, nerwy - wszystko to silnie na mnie oddziałuje, choć ukrywam to, jak mogę, żeby rodzina nie zauważyła. Chyba dopiero kiedy człowiek styka się z czymś bardzo przykrym, silnie stresującym inaczej zaczyna czuć emocje. Miałam taki moment kilka lat temu. Nawet kiedy człowiek poradzi sobie z problemem, mogą w nim zostać pewne mechanizmy i w obliczu silnych emocji one wrócą. Znowu zostaną uruchomione.

Nasiąkałam mięsiącami emocjami bliskich, swoje tłumiąc, chowając, a teraz domagają się ujścia. Za bardzo to wszystko we mnie wnika. Czasem dobrze byłoby nic nie czuć. Chciałabym wszystko rzucić w cholerę i uciec jak najdalej, schować się. Przed sobą nie da się uciec.

Mnóstwo ludzi wokół. Wciąż słyszę znaki ludzkiej aktywności, czy to w domu, czy za ścianą. A ja czuję się taka mała, jak pyłek na wietrze. Samotna choć przecież nie sama.

Jestem już zmęczona... życiem...


21 listopada 2009

Kubek, szklanka, filiżanka?

W każdym domu można znaleźć różne naczynia do picia - szklanki w wielu rodzajach, filiżanki, kieliszki, kubki i kubeczki. Powiedz mi z czego pijesz, a powiem Ci kim jesteś. Kawa czy herbata? Kubek, szklanka czy filiżanka?

W moim domu każdy ma swoje ulubione naczynia do picia. Każdy ma swój kubek, są i szklanki, i filiżanki. Moja mama uwielbiała pić kawę z filiżanki dopóki się nie stłukła... później piła z takiej małej szklanki z grubego szkła ;) A herbatę oczywiście w kubku, jednym z tzw. "moich" kubków. Zresztą nie ona jedna. Ojciec też z nich pije. Ma jeden ulubiony, taki biały, a drugi, który lubi jest jego własny, taki raczej szpitalny. Te tzw. "moje" kubki i filiżanki to naczynia przywożone zewsząd albo otrzymane w prezencie. Najstarsza siostra jak wpada zawsze pije kawę z takiej pomarańczowej filiżanki w nutki, którą dostałam kiedyś na urodziny. Ostatnio kubków w domu dostatek, bo jak musiałam wrócić na "stare śmieci", to wróciły ze mną wszystkie moje rzeczy, stąd zrobiła się trochę mała graciarnia, ale mniejsza o nią.

Wracając do tych kubków i filiżanek, to w sumie jak dla mnie, to mogą sobie pić ze wszystkiego, poza dwoma naczyniami - filiżanką i kubkiem. Filiżankę dostałam od cioci i mam do niej ogromny sentyment. Jest z ładnej porcelany. Czasem lubię pić w niej herbatę. Zazwyczaj jednak stoi schowana, co by przypadkiem komuś z mojej rodzinki nie przyszło do głowy z niej pić. Jeszcze by się stłukła...

A kubek? Rodzina ma bezwzględny zakaz ruszania tego kubka, nawet do mycia. Kubek przyjechał ze mną z Londynu. Ładny, biały. Z autobusem i ludzikami. Jest policjant, listonosz, kierowca autobusu, straż spod Buckingham itp. Z tym kubkiem było tak, że nie był on jakąś pamiątką czy czymś takim, jak to ludzie zwykle kupują i przywożą. Byłam sobie jakieś 10 lat temu w Londynie i jedna znajoma stłukła mi kubek. Jakoś przebolałam stratę, bo nie byłam zbyt przywiązana, a na drugi dzień, gdy tylko znalazłam wolną chwilę, w pierwszym lepszym sklepie kupiłam sobie kubek. Trafiło na sklep z pamiątkami. Znając swoje roztrzepanie, wiedziałam, że jak od razu nie kupię sobie kubka, to wieczorem herbatę chyba z miski wypiję czy nie wiem z czego. Wzięłam sobie pierwszy lepszy niezbyt drogi kubek, gdyby znowu miał się stłuc, nie chciałam żałować. Kubek ocalał i przyjechał ze mną do Polski. Od tamtego czasu nie rozstaję się z nim. Jednak nie wożę go ze sobą tu i tam, bo po tylu latach chyba ciężko byłoby mi się oswoić z brakiem mojego kubeczka, który w jednym miejscu jest troszkę wyszczerbiony... podziękować rodzince.

Mam wielu znajomych, którzy uwielbiają kubki, nawet je kolekcjonują. A ja mam swój jeden najulubieńszy. Kawa i herbata, które piję z niego mają bajeczny smak. Bez porównania lepszy niż z czegokolwiek innego. Jest mi tak dobrze, tak swojsko, miło i przyjemnie, kiedy z mojego kubka unosi się para, a smaczny napój roztacza swój aromat. Właściwie to ja wolę pić z kubka niż z filiżanki czy ze szklanki. Myślę, że do końca życia to się nie zmieni. Wolę kubek i już. A najbardziej to lubię herbatę Madame Butterfly albo kawę Latte z mojego kubka. I pod tym względem jestem zupełnie niereformowalna.

A Wy co wolicie? Kubek, szklanka, filiżanka?




20 listopada 2009

Feministka.

Jestem feministką. Długo zastanawiałam się, czy to określenie jest adekwatne do mojej postawy i do mnie. Jestem feministką. Po prostu.

Sam termin "feminizm" odnosi się do ideologii i ruchu społecznego związanych z równouprawnieniem kobiet. Nie będę tu wyłuszczała całej historii feminizmu i wszystkich jego prądów, bo każdy może sobie o tym poczytać w książkach, prasie czy w sieci. Skupię się na czymś innym, a mianowicie na współczesnym stosunku do tego terminu.

Współcześnie "feminizm" zyskał zabarwienie pejoratywne. Feministka kojarzy się ludziom (oczywiście nie wszystkim i nie każdemu, ale niestety większości) z osobą, która nienawidzi mężczyzn, prawdopodobnie jest lesbijką, jest zakompleksiona, niespełniona zawodowo, nikt jej nie chce, jest brzydka fizycznie, tak naprawdę chce być facetem, nie lubi prac domowych, z faceta zrobiłaby kurę domową, itd. Oczywiście wśród feministek i takie osoby są, ale sama esencja tego prądu ideowego nie odnosi się do owego pejoratywnego zabarwienia.

Wielu ludziom się wydaje, że równouprawnienie jest stanem faktycznym. Tylko gdzie? Na świecie czy w niektórych państwach? A w Polsce? Proszę mi wybaczyć, ale jakoś tego równouprawnienia nie widzę.
Kobiety w ciąży zwolnić nie można, ale jeśli po macierzyńskim wróci można jej dać na "dzień dobry" wypowiedzenie, bo nie daj Boże zajdzie w jeszcze jedną ciążę i mało to jest ważne, że była i jest świetnym pracownikiem. (Proszę mi nie mówić, że to się nie zdarza. Z własnego najbliższego otoczenia znam kilkanaście takich przypadków moich koleżanek.)
Kobieta "nie ma ma prawa" do aborcji nawet jeśli została zgwałcona czy ciąża zagraża jej zdrowiu i/lub życiu, bo istnieje zbyt silny nacisk Kościoła Katolickiego, a także społeczeństwa.
Nie wszystkie środki antykoncepcyjne są refundowane (a przecież nie każda kobieta może używać tych refundowanych... chyba nie muszę wymieniać dlaczego?), a nacisk wielu mężczyzn jest taki, że to kobieta powinna się zabezpieczać i "obowiązki małżeńskie" spełniać... A dlaczego tylko kobieta ma się zabezpieczać? Zastanawiam się, czy jak tego nie zrobi, to już "wypada z obiegu"?

Itd. itd. itd. Można by setki przykładów wpisać od ciąży, poprzez pracę, a na polityce i dostępie do władzy skończywszy.

Dlaczego mówię o sobie, że jestem feministką? Uważam, że nie wykorzystuje się potencjału kobiet, zbyt mało mówi się o ich sukcesach, nie pokazuje się świata kobiecym okiem (no chyba że chodzi o modę, fryzury itp.), za słabo motywuje się kobiety i nie daje im się wyboru. Kobieta to wg mnie równy partner i ma tak samo wielki potencjał jak facet, ale temu potencjałowi nie daje się często szansy albo daje się je małe. Wg mnie kobieta nie musi rezygnować z kariery na rzecz macierzyństwa czy na odwrót, nie musi rezygnować z partnerstwa, nie musi dokonywać aborcji, itd. ale powinna mieć wybór, mieć prawo decydowania o sobie. Kobieta nie musi być jednocześnie doskonałą matką, żoną, kochanką, pracownicą, katoliczką itd.

Jestem feministką, ale to nie znaczy, że zrobiłabym z własnego faceta kuraka domowego czy że chciałabym zniszczyć ród męski. Uwielbiam facetów, lubię z nimi wymieniać poglądy i na dodatek jestem skrajnie heteroseksualna. Nie jestem ani desperatką, ani niespełnioną i niechcianą paskudą. Prace domowe mogą być, no chyba że to jakieś zmywanie ;) Gotować też potrafię, jak i piec, podobno całkiem nieźle.Z moim poczuciem humoru też myślę, że nie najgorzej. Zakompleksiona też nie jestem.

Przecież oba światy - żeński i męski - przenikają się i są sobie potrzebne, ale potrzebne są sobie na równi i na tych samych zasadach. Prosty przykład: facet chce pracować w przedszkolu z maluszkami - a czemu nie; kobieta chce być kierowcą TIRa to niech będzie; facet chce w domu gotować, prać i sprzątać - to niech to robi; kobieta woli zająć się remontami i naprawami - to czemu jej nie pozwolić? Wg mnie to tylko kwestia dogadania się między partnerami. Chodzi o to, aby przestać myśleć schematami, rolami społecznymi przypisanymi płciom sto czy dwieście lat temu. Chodzi o WYBÓR, a ja zamierzam o ten wybór walczyć i nie uważam, aby to była walka z wiatrakami. Może trzeba zacząć od kobiecego potencjału, od wyłuskania go, od pokazania nam kobietom, że możemy odnieść sukces w każdej dziedzinie. Przecież skoro mamy głos, powinnyśmy mieć i wybór.

19 listopada 2009

Ogłoszenia drobne ;)

Jednego zimowego popołudnia siedziałam smutna, okropnie dobita. Jak zwykle w takich przypadkach ze mną bywa, zaczęłam pisać sobie różne głupotki. Oto moja radosna twórczość, powstała wówczas z inspiracji pewnym czymś.

***
Tanie skóry oferuje kurza ferma w Lisowie.

***
Ekipa zarobaczająca klatki schodowe poszukuje stałych odbiorców.

***
Rejsy "Ze Wschodu na Zachód i w drugą stronę", na odcinkacj granicznych 50% zniżki. Tylko poważne propozycje.

***
Eliksir życia, cud wschodniej medycyny, oferuje ukraińskie przedsiębiorstwo Saszy. 5 zł litr.

***
Apteka "Zielone zioła" oferuje wysokiej jakości mieszanki dla poszukujących mocnych wrażeń, znudzonych życiem intymnym małżonków oraz tropiących wiedzę metodą empiryczną.

***
Bardzo tanie powiększanie biustu oferuje zakład uboju drobiu w Melonach Wielkich. Pytać o doktora Cycata.

***
Pranie brudnych pieniędzy szybko i tanio.
Pralnia "Czyste Ręce", ul. Konopna 2.
Prosić Zenka.

***
Masz problem z mężem czy kochankiem?
Agencja "Wesoła Wdówka" zajmie się Twoimi kłopotami za Ciebie.

***
Ktoś nie daje Ci żyć?
Nie martw się.
Ekipa sprzątaczy znad Buga oczyści wszystko za jedyne 2000 zł.

***
Dom pogrzebowy "Ciesz się życiem" - teściowe 30% taniej.

***
Marzysz o lataniu?
Od dziś już nie tylko duże ptaki mogą cieszyć się wzbijaniem pod chmury.
Dzwoń pod 0 700 880 650.
Prosić ornitologa.

18 listopada 2009

Słowa, słówka i półsłówka.

Dziś dla przypomnienia trochę "kwiatków" słownych. Więcej znajdziecie TU.

amfyteatr - przybytek kulturalny odwiedzany przez osoby uzależnione

autostypowicz - przygodny żałobnik

blomba - ładunek wybuchowy wkładany przez dentystę do zęba, który ma zostać usunięty

baragraf - przepisy prawne regulujące kwestie pożycia intymnego

boże ciao - wniebowstąpienie

cybernardyn - sztuczny pies obronny

delegacie - bielizna na oficjalne wyjazdy służbowe

farmagedon - katastrofalne w skutkach przedawkowanie leków

gościotrup - pozostałość zabójczego przyjęcia

imprezydent - bardzo rozrywkowa głowa państwa

jęcznik kąpielowy - ręcznik kąpielowy dla dwojga

kfasola - psychodeliczna roślina strączkowa

kałomarnica - zatwardzenie

łysokość - oskalpowana czaszka

łachtaczka - rodzaj wózka do transportu ubrań marnej jakości

melonman - osobnik, który szczególnie lubi kobiece piersi

niebioza - nadmierna pobożność

odorator - cuchnący amant

pogodowie - służby niosące pomoc przy kłopotach z aurą

rozwzwód - rozstanie wskutek rozpadu pożycia intymnego

sramkarz - ochroniarz publicznych toalet

ścierwisko - zaorane trupem pole

teczkowóz - limuzyna służbowa

wstawa - okno sklepu monopolowego

wykopalipsa - wykopki na końcu świata

ziewica - kobieta wiecznie znudzona brakiem ochoty na seks

żabójca - bocian


A to moje ulubione:

analchabeta - koń, który bardziej lubi seks niż owies

ciążarówka - mała latarka używana przez ginekologów - położników

dożyłki - święto wiejskich narkomanów

flachowiec - majster na gazie

żyglarz - marynarz cierpiący na chorobę morską


17 listopada 2009

Co zrobić, gdy masz doła?

1. Dół Cię dobija i masz już go serdecznie dość.

Dlatego postępuj według poniższej instrukcji, a pozbędziesz się go.


2. Przywiąż doła do latawca.

3. Rzuć latawca tak wysoko, jak potrafisz.

4. Odetnij sznurek.

Dół poleci sobie daleko, wysoko, a Tobie powróci dobry humor.


16 listopada 2009

Wieczorem.

Wieczorami, gdy za oknem jest tak jak dziś, myśli suną mi przez głowę łagodnie i powoli. Mgła spowiła całe miasto, rozmazując, połykając światła lamp, zmieniając je w miękkie plamy. Jest cicho, spokojnie. Siedzę sobie z podwiniętymi nogami, opatulam się wełnianą chustą. Rozmarzam się w smaku gorącej jesiennej herbaty, rozgrzewam się ciepłą kolacją, która jest tylko marną, choć przyjemną, namiastką męskich ramion.

Przy takiej pogodzie piszę. Dużo piszę. Inaczej niż tu. Komedie, właściwie dramaty w ogóle dla mnie mają swoje prawa, inne niż blog czy poezja. Tu pozwalam sobie na zupełnie luźny tok myśli, na swobodę przepływu zdań, na stawianie pytań Wam i sobie. Jestem sobą.
Nie przyprowadzam tu na blog moich bohaterów, nie opowiadam tutaj ich historii.

Przy takiej pogodzie jak dziś powstają moje nostalgiczne wiersze. Przepływają przez nie moje uczucia, emocje. Maluję słowami miękkie linie, obrazy... Czasem pojawiają się i tu. Wycinki tego, co robię, co piszę poza tym miejscem. Oba miejsca przenikają się dzięki poezji, stykają, ale nie staną się jednym z prozaicznego powodu. Nie chcę, aby mój świat, moje uczucia, smutki i radości, lęki czy tęsknota, a nawet miłość i śmierć podlegały ocenie, brały udział w rankingach, w swoistym wyścigu szczurów. Przypomina mi to groteskę, ma coś z tragikomedii. Czy nasze smutki i radości podlegają ocenie? Ktoś się ładniej smuci? Ktoś inny lepiej się cieszy? Osobiste zapiski nie powinny podlegać ocenie cyferek i ludzi, którzy czemuś dadzą numer 1, czemuś innemu 59, a jeszcze czemuś 127. Przypomniała mi się notka, którą napisałam po śmierci Mamy... Wywindowała bloga do pierwszej dziesiątki wszystkich blogów na pewnym portalu... Było mi z tym okropnie. Cieszę się, że żaden kretyn nie wpadł na to, aby wyróżnić tamtą notkę, bo chyba dobiłoby mnie to zupełnie. Miałoby to coś z brukowca.
Spotkał mnie kiedyś zarzut, że mój blog nie służył rozrywce, nie był optymistyczny, pełen polotu i notek do kawki. Dziwne by było, gdybym ze śmierci, tęsknoty czy samotności zrobiła widowisko dla publiki. Wystarczy mi sensacji w realu i to nie z mojego życia.

Moje pisanie jest osobiste. Czytają mnie przyjaciele, zagląda tu wielu bliskich mi ludzi i realnie, i wirtualnie. Jest mi dobrze tak, jak jest.

Słowa, słowa, słowa... lubię sobie być. Po prostu.




tematycznie - Fiona Apple "Across the Universe"









15 listopada 2009

Kobieta z narzędziami.

Mężczyźni z narzędziami zwykle podobają się kobietom i jakoś wszyscy przyzwyczaili się do widoku faceta z młotkiem, wiertarką, cegłami czy też piłą w ręku. A jak to jest z kobietami? Czy kobieta, dla której problemu nie stanowi porąbanie drewna siekierą, gwoździe i uszczelki nie spędzają jej snu z powiek, baa nawet i wymiana spłuczki jej nie straszna, nie mówiąc już o gniazdkach, lampach, itp., nie jest postrzegana jako jakaś przeciwniczka mężczyzn, Zosia-Samosia na siłę? Czy taka kobieta jest sexy? A może lepiej, by kobieta zatrzymywała umiejętność posługiwania się narzędziami tylko dla siebie?

Pamiętam jak jednego roku spędziłam dość sporo czasu z przyjaciółką w leśniczówce. Mieszkało tam z nami kilkanaście osób. Jeździliśmy konno, kąpaliśmy się i w ogóle było miło, do czasu kiedy nie trzeba było porąbać drewna... Jakoś żaden facet się za to nie brał, choć drewno było nam potrzebne, więc zabrałam siekierę i poszłyśmy z przyjaciółką porąbać trochę. Rozpędziłyśmy się i wyszła nam niezła sterta, taki "malutki" zapasik. Znajomi pytali, kto porąbał, no to my im na to, że to nasze dzieło. Spora część ludzi stwierdziła, że to takie mało kobiece i że trzeba było zostawić, bo kobiety się do tego nie nadają... Czyżby komuś to weszło na ambicję? A może zazdrość kobieca...?

Uszczelki, gwoździe, pędzle, gniazdka, itp. jakoś nie spędzają mi snu z powiek i radzę sobie z nimi, co nie znaczy, że jak facet jest w pobliżu, to go nie poproszę o pomoc. Jednakże dla wielu mężczyzn kobieta z młotkiem czy kluczem w ręku jest nie do zaakceptowania. Spotkałam się wiele razy ze stwierdzeniami, że co to za kobieta, która się łapie za narzędzia, skoro są to rzeczy typowe dla faceta, że to musi być jakiś babochłop a nie kobieta, skoro to dla niej nie problem, że to z pewnością jakaś skończona feministka, która chce zniszczyć wszystkich facetów, że na pewno jest zakompleksiona i nikt jej nie chce, więc udowadnia na siłę swoją niezależność, itp. itd. Przecież najczęściej jest tak, że albo nie ma w pobliżu faceta, który by się za to wziął albo facet się za to nie łapie mimo próśb, więc na co kobieta ma czekać? Aż się samo zrobi? Nic się samo nie zrobi, nawet deszcz z nieba od tak sobie nie pada. Co robi kobieta? Jeśli potrafi weźmie się sama, bo po co ma się użerać z czymś, skoro ma ważniejsze problemy na głowie, no ale później słyszy, że trzeba było poprosić, powiedzieć, itd. Cóż... nie każda kobieta jest na tyle ładna, że każdy facet jej pomoże. Niestety niektórzy są też na tyle chamscy, aby oczekiwać za pomoc "słabej" kobiecie jakiejś "zapłaty". ("Słabej" - bo nie każda jest słaba; "zapłaty" - cóż... niektórzy oczekują jej w naturze.)

Myślę, że taka kobieta z narzędziami w dłoniach mogłaby się spodobać nie jednemu facetowi (oczywiście nie mam tu na myśli nie zadbanych, brzydko pachnących, zarośniętych brudem z kołtunem zamiast włosów babochłopów ;).

Właściwie to częściej kobiety uważają, że narzędzia są zaprzeczeniem kobiecości. Pamiętam jak jedna z koleżanek ostro kiedyś po mnie pojechała, że sama zrobiłam sobie remont, poskręcałam meble... Czy to źle, że kobieta sobie radzi? Czy to naprawdę takie mało kobiece? Czy na każdym kroku kobieta powinna udawać słabą, niezaradną, potrzebującą wsparcia męskiego ramienia eteryczną sierotkę?