15 maja 2011

Smakowita niedziela.

Niedziela od zawsze kojarzy mi się ze spokojem, odpoczynkiem, przyjemnością, posiłkami w towarzystwie i z zapachem domowego ciasta. W niedziele nie myślę o poniedziałku, o tym, co muszę. Cieszę się byciem. I pozwalam sobie na kawałek przyjemności w postaci smacznego ciasta.

Uwielbiam ciasta... piec. Jeść też, ale zdecydowanie bardziej wolę je robić. Lubię brać w dłonie mąkę, przesypywać ją między palcami, opuszkami palców zagniatać z mąki, masła i cukru pudru kruszonkę. Czuję się wtedy tak jak dziecko w piaskownicy. Może dlatego bawię się w zagniatanie ciasta na pierogi i wyrabiam ręcznie ciasto drożdżowe. Zresztą we mnie się wszystko burzy na myśl, że miałabym ciasto drożdżowe robić w jakiejś okropnej maszynie. Odebrałabym sobie wówczas całą przyjemność z tego spokojnego zagniatania, doglądania ciasta, rosnącego pod ściereczką, wąchania smakowitego zapachu, rozchodzącego się po całym domu.

Jest też inny powód, dla którego nie zrobiłabym drożdżówki w żadnej maszynie. Proporcje są... hmmm... ruchome. Gdy mama uczyła mnie robić to ciasto, nie było innej możliwości, jak tylko zagnieść je ręką. Mikser nie dałby rady, a innych udogadniaczy zwyczajnie w sklepach nie było. Może to i lepiej? Nie wiem. W każdym razie nauczyłam się wyczuwać pod dłonią, kiedy ciasto ma dostateczną ilość mąki i kiedy jest już wystarczająco wyrobione. Jeszcze się mi nie zdarzyło, aby się nie udało. Raz jeden zrobiłam głupotę, bo zapomniałam posypać drożdżówkę kruszonką (nie wiem, gdzie ja miałam wtedy własną głowę). Wyciągnęłam z piekarnika ciasto, posypałam... i już mi wyżej nie wyrosło... bo "inteligentnie" wyciągnęłam w trakcie rośnięcia. To tak jakby otworzyć piekarnik w trakcie pieczenia sufletu - opadnie, nie wyjdzie zupełnie. Tamtego dnia miałam takie zaćmienie umysłowe... ale mimo owego zaćmienia ciasto wyszło przepyszne, choć nie tak ładne, jak zwykle.

Raz jeden jedyny, gdy miałam jakieś dziesięć lat i trochę, zrobiłam "arcydzieło", którym można by zabić. Spalone, z zakalcem i twarde jak kamień... a wszystko robiłam zgodnie z przepisem ;) A ciężkie było... jakby w tym placku były kamienie.

Gdy byłam na studiach, znajomi zapraszali a to na grilla, a to na jakieś imprezy z jedzeniem i piciem ;) Z pustymi rękami iść nie wypada, przynosić kolejnych kilogramów kiełbasy, chleba czy nawet litrów alkoholu (no jednak każdy ma jakieś granice przyswajania tak jedzenia, jak i picia ;) sensu nie było, więc CzG chodziła z ciastami. Coś słodkiego zawsze dobrze smakuje i wcale nie musi to być alkohol czy ciastka z czekoladą. Kiedyś zrobiłam wielką blachę tarty z truskawkami. Załapałam się na jeden mały kawałek. W niecałe 10 min pożarli wszystko, co zawierała największa blacha, jaką miałam w domu. Podobnie było innym razem z chruścikami - 3 wielkie michy, smażyłam chrust ponad 4 godziny. Zjedli wszystko w pół godziny.

Jak tak sobie myślę o tym, to dotarło do mnie, że w szkole średniej też chodziłam z czymś w postaci ciasta, ciastek własnej roboty. Dziwne, że nie zostałam cukierniczką. Choć z drugiej strony, to ma swoje plusy. Przyjemność i relaks (czyli robienie ciasta) takimi pozostają :) I do dziś mi to zostało, że zabieram te ciasta, ciasteczka ze sobą. O ile przyjemniej zjada się pyszności w towarzystwie.

Niedziela upłynęła pod znakiem ciasta drożdżowego z kruszonką. Za w nadchodzącym szybkimi krokami tygodniu zjadłabym kruche ciasto z jabłkami i rabarbarem albo tartę z kremem budyniowym o smaku krówkowym.