6 maja 2011

29...

W zeszły piątek minęła druga rocznica śmierci mojej mamy, a ja się czuję tak, jakby odeszła wczoraj. Poszłam sama na cmentarz i usiadłam na piasku, tak jak zwykle siadałam obok niej. Tyle chciałabym jej powiedzieć, o tyle spraw się spytać.

Budzę się rano o świcie z nadzieją, że usłyszę, jak cichutko krząta się w kuchni, wyczuję zapach jej porannej kawy. Zawsze gdy gotowała albo piekła, czy robiłam coś przy kwiatach pchałam się jej pod rękę, wtykałam głowę i palce... do ciasta i w ziemię w doniczkach. A ona zawsze się do mnie uśmiechała, całowała mnie w czoło i nie przeganiała, nigdy.

Wspierała mnie zawsze i przypominała, że siła jest we mnie, że to ja mam moc, aby góry przenosić, osiągać cele, które sobie postawiłam.

Z jej dzieciństwa i młodości, zanim wyszła za mąż za mojego ojca, mam tylko trzy zdjęcia - jedno komunijne i dwa z procesji w Boże Ciało. Reszta zdjęć, jej pamiątki spłonęły w domu dziadków. Dom był piękny, drewniany - nie ma po nim już śladu. Tak jak nie ma śladu po lesie, do którego chodziła z dziadkiem na grzyby. Na jej rodzinnej ziemi nie ma po niej śladu. Ślady jej wspomnień z młodości też gdzieś zniknęły sprzedane, zniszczone... Żyją właściwie tylko w opowiadaniach ojca. Niewiele wiem o jej życiu przed małżeństwem z moim ojcem. Rzadko o tym mówiła. Wiem tylko, że było jej ciężko i że od zawsze była takim człowiekiem, który najpierw o bliskich myślał, a na samym końcu o sobie.

Ktoś mi powiedział, że matki nigdy nie opuszczają swoich dzieci, że przechodzą tylko na drugą stronę lustra, na drugą stronę mostu.

Jej ostatni uśmiech na zawsze zostanie w moim sercu. Zakorzenił się w mojej duszy. Tak jak ten pierwszy, który zapamiętałam. Jak dobrze, że zdążyła mnie nauczyć do czego służy serce.