27 sierpnia 2011

...

Burza z gwałtowną ulewą. Błyskawice rozcinają niebo jak nożyczki tiulowe zasłonki. Grzmoty rozlegają się po okolicy jakby beczki z piwem kulano gdzieś za horyzontem. Wielkie krople zmywają kurz dnia upalnego, przesycają powietrze zapachem świeżej zieleni, wilgotną ziemią. Deszcz smętnie szumi za oknem, nucąc wraz z wiatrem smutną kołysankę, a mi tak cholernie chce się płakać.

26 sierpnia 2011

Pod sierpniowym niebem.

Mało mnie tu. Nawet bardzo mało. Nie wiem, w co mam wsadzić ręce, bo tyle się dzieje. Chyba będę musiała sprawić sobie jakąś torbę na lapka albo... mniejszego lapka, co by się w torebce zmieścił, w torebce, która jest pełna najróżniejszych rzeczy. Przy okazji przydałaby się nowa torebka... Doszłam do wniosku, że nie dysponuję odpowiednio wielką! Wciąż mi się coś nie chce zmieścić. I na dodatek muszę sama sobie kazać się uporządkować, ogarnąć, ale jak tu coś takiego kazać totalnemu roztrzepańcowi, który czuje, że własną głowę zaraz zgubi? Już są pewne oznaki prób uporządkowania m.in. papierologii - wzorowy porządek jestem w stanie osiągnąć, perfekcyjność do obrzydzenia, jest to konieczne, ale skończy się roztrzepaniem na co dzień. Gdyby jeszcze samochody, słupy, latarnie i inne takie zechciały mi schodzić z drogi, gdyby moje nogi raczyły jednak nie potykać się o krawężniki, schody i nierówne płyty chodnikowe... Kalendarz wypełniony mnóstwem karteczek pełnych ważnych zapisków, biurko wygląda jak pobojowisko.

Albo już oszalałam, albo jestem bliska, tak samo jak bliska jestem utraty głowy. Tylko czy ja kiedyś straciłam głowę? Nie, ale czuję, że to może nastąpić. Nie wiem, czy to przez sierpień, czy przez zmianę koloru włosów, ale nagle okazało się, że prowadzę jednak jakieś życie towarzyskie, które coś bujnie zaczęło się ostatnio rozrastać i nie jestem zamknięta w 4 ścianach, wdrażam nowe projekty w moje życie zarobkowo-zawodowe.

Ogólnie szaleję. Wyżywam się w kuchni (efekty pojawią się tu niebawem), wracam do tańca, zapisałam się nawet na basen (do którego, nawiasem mówiąc, czuję obrzydzenie, ale jakoś postaram się przeżyć), może urodzi się wreszcie projekt muzyczny od lat odkładany i pod dywan zamiatany, wpływam jakoś na ludzi z korzyścią dla nich(jedną przyjaciółkę przekonałam do zakupu spódnicy i sukienki, w których wygląda oszałamiająco z tymi swoimi niesamowicie zgrabnymi nogami, a drugą przyjaciółkę namówiłam na basen, a przy okazji przekonałam jej męża, że powinien ją puścić ze mną, a nie wmuszać pomysł z siłownią, który wywołuje u niej wstręt gorszy niż basen u mnie), do łez rozbawiłam przyjaciółkę, której na stwierdzenie, że faceci się za mną oglądają, odrzekłam, że to niemożliwe i że coś się jej zdawało. Wpadam w słowotok, miewam głupawki w czasie których skręcam się ze śmiechu (ostatnio nawet na podłodze i trawniku, bo z krzesła spadłam) i mam kłopot z trafieniem wrzątkiem z czajnika do kubka.

Wieczorem wpatruję się w sierpniowe rozgwieżdżone niebo, cieszę się jak dziecko z ciepłego deszczu i z przyjemnością w nim moknę, wczesnym rankiem gdy wzejdzie słońce stoję na balkonie pijąc kawę i wpatrując się w drgające powietrze, w lekko rozmyty horyzont, jem, wącham, smakuję, wyobraźnia pracuje.

Poniedziałek był do niczego. Najgorszy, najokropniejszy dzień w tym miesiącu. Byłam zła, nieszczęśliwa i wszystko było nie tak, ale gdy spojrzałam w to piękne, usiane gwiazdami, sierpniowe, nocne, granatowe niebo i wzięłam głęboki oddech, poczułam jak schodzi ze mnie napięcie.

Mam takie jedno marzenie, którego spełnienie przeraża mnie trochę. Boję się, co to ze mną będzie, jak ono się spełni, ale chciałabym bardzo, aby się spełniło. A mianowicie - raz jeden w życiu chciałabym totalnie choć na chwilę stracić głowę i wcale nie o to chodzi, żebym robiła za bezgłową Choco ;).

21 sierpnia 2011

Z plecakiem czy z mapą - wycieczka w poszukiwaniu siebie.

Gdy wróciłam wczoraj rano z zakupami do domu, ogarnęłam się i wmusiłam w siebie śniadanie, naszła mnie myśl, że może by tak zrobić sobie małą pieszą wycieczkę gdzieś po okolicy. Wybrałam sobie cel czyli Strzyżewo Kościelne i jez. Strzyżewskie, bo nigdy tam nie byłam, choć to przecież tak blisko. Spakowałam do plecaka na wszelki wypadek ubranie na zmianę, sweter, ręcznik, kosmetyczkę, dużą ilość wody, zamknęłam mieszkanie i wyruszyłam.

Wybrałam sobie okrężną drogę do celu, ponieważ chciałam zajrzeć do jeszcze jednego sklepu. I tak jakoś niezamierzenie zrobiłam zakupy, plecak mocno się wypełnił. Przeszłam sobie przez trasę prowadzącą do Poznania, wzbudzając ciekawskie spojrzenia ludzi. Pomyślałam sobie, że przecież nie żyjemy w Ameryce, aby dziwił kogoś widok osoby, idącej z plecakiem zamiast przemieszczającej się samochodem. Gdy przeszłam na drugą stronę, wybrałam sobie dość kamienistą drogę, ale innej w okolicy nie było. Mogłam kawałek dalej iść asfaltem, ale wtedy to nadłożyłabym jakieś 3 km i już w ogóle byłoby bardziej niż naokoło. Przeszłam sobie może kilkaset metrów i zauważyłam czarnego okropnie warczącego w moim kierunku psa. Wokół było kilka domów, ale żadnych ludzi, tylko krowy leżące sobie na trawce. Pomyślałam, że jak mnie ten pies ugryzie... ale zaraz sobie przypomniałam, że tylko pies znajomych mojej siostry mnie nie znosił i gdyby mógł rozszarpałby mnie na strzępy, choć nic mu nie zrobiłam. I jeszcze był kiedyś jeden taki dalmatyńczyk, który schrupałby moją rączkę wraz z bułką, którą w niej miałam, gdyby nie moja mama. Pies wyleciał od ogrodnika i rzucił się... na bułkę, nie na mnie. Poza tym, że się trochę wystraszyłam, nic mi się nie stało.

Tym razem zatrzymałam się, odczekałam aż zostanę obwąchana, aż się zwierzę naszczeka, nawarczy i po pół kroczki odsuwałam się. Pies w końcu stwierdził, że mam go gdzieś i się go zupełnie nie boję, i też sobie poszedł. Minęłam krówki i po jakichś 600 metrach dotarłam do asfaltówki, która miała mnie do celu zaprowadzić. Oczywiście jak to ja nie mogłam iść cały czas wyznaczoną przez siebie drogą, tylko musiałam koniecznie sprawdzać dokąd prowadzą boczne dróżki przez co prawie weszłam na jakiś teren prywatny.

Szło mi się miło i przyjemnie. Ludzie się za mną oglądali, bo może widok nie bardzo codzienny, że idzie sobie osóbka z plecakiem i uśmiecha się na prawo oraz lewo. Słonko przyjemnie grzało, wiatr co chwilę wplątywał się w moje włosy, chmurki wesoło żeglowały po niebie, a ja byłam tak niesamowcie szczęśliwa, że wreszcie mogę sobie pochodzić.

Lubię chodzić, chodzę dużo, ale zwykle tak bywa, że pierwsze 2-3 km to męka, bo muszę się rozchodzić. Jak się zbliżam do około 20 kilometra wędrówki zaczynam mieć kryzys, bo mięście próbują przypomnieć o swoim istnieniu i wówczas zastanawiam się nad tym, czy nie usiąść gdziekolwiek albo może lepiej złapać nawet stopa i wrócić do domu, bo siły się wyczerpują, a ja może nie dam rady. I wtedy sobie powtarzam, że trzeba być "twardą nie miętką" (tak tak, dokładnie tak i nie ma tu błędu) i kto ma dać radę jak nie ja. Od razu mi lepiej i choćby nie wiem, jak mnie ciało bolało, a sił już nie było, to ja dojdę, najwyżej padnę u celu... Dlatego po górach nie powinnam chodzić sama, po pagórkach owszem, ale nie po górach, bo zdarzało mi się mdleć na szczycie. Po czym jak odzyskałam przytomność, poleżałam na trawce, kamieniach czy co tam było ze 3 minuty to już wszystko było w porządku i to tak, jakbym nie wykonała wcześniej żadnego wysiłku. Do dziś pamiętam jak w Szkocji na szczycie Ben Nevis mówię do mojej przyjaciółki - "Coś mi jakoś słabo. Chyba zemdleję." Na to ona - "K. łap ją!". Dobrze, że K. obok był, zdążył się odwrócić i mnie złapać, bo ona by nie zdążyła, a ja wylądowałabym na kamieniach. Z tym moim mdleniem tak jest, że zwykle zdążę wypowiedzieć lub pomyśleć to co powyżej i film mi się urywa.

Wracając do wczorajszej wyprawy, gdy dotarłam do Strzyżewa Koś., usiadłam sobie na trawce koło cmentarnego muru, aby sprawdzić co mi powie mój gps. Tak tak, też usiłuję nadążać z duchem czasu, ale musiałam sprawdzić czy mam się przedzierać zarośniętą dróżką czy będzie coś bardziej normalnego. I było. Kawałek dalej na górce za kościołem. Gdy tak siedziałam i sprawdzałam, facet, który siedział w zaparkowanym obok samochodzie, przyglądał mi się wciąż i wciąż wzrokiem lekko nagannym. Może dlatego że obok był cmentarz? A kto go tam wie.

Z górki w dół była normalna, lecz trochę kamienista i dziurawa droga nad wodę. Jak się okazało kilka minut później, dotarłam na miejscowe kąpielisko, a raczej na miejsce, w którym jest kilka namiotów, trzy rowery wodne, trochę ludzi i budka z ciepłym jedzeniem typu fast food. Minęłam ludzi i poszłam drogą, która skręcała w las. Co kawałek były bardzo fajne zejścia nad wodę i wejścia do wody tyle tylko że jak dla mnie za bardzo odsłonięte i wystawione na widok albo zajęte przez wędkarzy, który było tam całkiem sporo. Gdy zbliżałam się do jednego końca jeziora, zagadnął mnie jeden pan wędkarz, pytając co czy idę do miejscowości J. Ja mu na to, że nie. Pan wędkarz dopytywał się dalej i chciał się dowiedzieć, gdzie w takim razie wędruję. Ja mu na to, że dookoła jeziora. A on się pyta zdziwiony: "Sama?". Odpowiedziałam mu, że tak. No to on, czy ja się nie boję. A ja mu na to - a czego i dodałam, że chcę zmierzyć, jak długo trwa obejście jeziora. Pożegnałam się i sobie poszłam.
Kawałek dalej spotkałam inne pana rybaka - znacznie młodszego od tego wcześniejszego i bardzo przystojnego.

Kilkaset metrów dalej zobaczyłam coś co było kiedyś mostkiem i coś co chyba było/jest rzeką. Jezioro jest chyba przepływowe. W każdym razie, o ile pamięć mnie nie myli zasila je Wełna. Czekoladka wpadła na pomysł, że zamiast nadkładać kilometrów można przejście przez bagienko wokół i nad tą coś jak rzeczką po tym czymś co było mostkiem. Owo coś co przypominało mostek było metalowe, zardzewiałe i chwiejące się. Wyglądało niestabilnie i takie było. Z mostka zostały tylko boki, wyginające się na wszystkie końce. Po mojej stronie było tylko trochę grząsko i łatwo było wejść na to coś jak mostek. Wybrałam stronę przy której rosło drzewo, bo w razie czego był to jedyny stabilny punkt. Po pół kroczki przesuwałam się w bok, usiłując zachować równowagę i zapanować nad tym, aby się to cholerstwo nie przewróciło pod moim ciężarem, bo chwiało się okropnie. W okolicy drzewa okazało się, że poręcz została przeżarta przez rdzę i odpada, więc w duchu podziękowałam sobie, że wybrałam tę stronę, bo mogłam się złapać drzewa. Za drzewem odwróciłam się, jedną ręką trzymałam się pnia, a drugą próbowałam złapać wystające metalowe coś, aby się przytrzymać i dojść do końca. Udało się. Zeszłam cała z tego chwiejącego się paskudztwa, ale od razu okazało się, że wdepnęłam w bagienko i to znacznie bardziej grząskie niż to, które było po drugiej stronie, więc jedyną możliwością było przebiec jak najszybciej do lasu, który by na wprost. Efekt? Moje nogi i "nieśmiertelne" choć prawie już uśmiercone przeze mnie sandały były okropnie brudne.

Po drugiej stronie ścieżka była mocno zarośnięta, ale było ją widać. Przedarłam się przez krzaczory i znalazłam się obok zaoranego pola. Przeszłam skrajem pola, dotarałam do normalniejszej drogi i zauważyłam stojący traktor. Chciałam zejść nad wodę, ale usłyszałam głosy, a chwilę później zobaczyłam ludzi w intymnej sytuacji... Jak to dobrze, że jednak tam nie poszłam i że umiem się zachowywać w lesie cicho. Poszłam dalej, minęłam traktor, przebiegłam obok zejścia nad wodę, bo znajdował się tam pan, wyglądający jak rolnik, a mogło się okazać, że ja znów jestem na jakimś prywatnym terenie, a wracać przez ten pokraczny mostek i bagienko to jednak nie miałam ochoty.

W czasie biegu wypadł mi telefon. Nagle poczułam, że mam coś pusto w kieszeni i się zatrzymałam. Odwróciłam się i spojrzałam, że kilka metrów ode mnie leży mój telefon. Podniosłam go z ziemi i trzymałam w ręce. Kawałek dalej schowałam go do plecaka, bo czekało mnie przedzieranie się bardzo mocno zarośniętą dróżką. Chyba nikt tamtędy nie chodzi, bo droga była okropnie zarośnięta. Dużo zielska wszelakiego, zwłaszcza wysokich pokrzyw i mnóstwo gałęzi. Po kilkunastu minutach znalazłam sobie zejście nad wodę i postanowiłam się umyś, bo komary zrobiły sobie ze mnie ucztę. Przyciągały je niewątpliwie ślady bagienka na moich łydkach.

Wypłukałam buty wraz z nogami, po czym buty zdjęłam, przyszykowałam sobie ubranie do przebrania i ręcznik, i rzuciłam się w tym, co miałam na sobie do wody. Grunt mulisty, ale do przeżycia. Woda w jeziorze bez rewelacji i też do przeżycia. Umyć się musiałam. Ostatni raz do wody wskakiwałam tak jak stałam (z własnej woli ;) jakieś 12 lat temu na obozie. Moje ubranie było też przepocone i dodatkowo ubrudzone żywicą oraz kurzem, bo rozładowałyśmy i układałyśmy sprzęt, i budowałyśmy obóz. Wypłynęłam sobie na środek jeziora, aby zobaczyć, w którym miejscu się znajduję. Stwierdziłam, że powinnam kierować się w górę za kawałek drogi, jeśli chcę jakimś skrótem dotrzeć do wioski i asfaltówki, aby wrócić do domu. Popływałam sobie, aż uznałam, że jestem dość czysta i wyszłam.

Mniej więcej po drugiej stronie jeziora kąpała się jakaś dwójka ludzi, ale zupełnie się tym nie przejęłam. Zrzuciłam z siebie wszystkie mokre rzeczy i stałam tak, jak mnie pan Bóg stworzył. Byłam w tak zarośniętej części dróżki, że tylko jakiś szaleniec by tam dotarł. Doprowadziłam się do porządku, wzłożyłam czyste i suche ubranie, spakowałam to, co było mokre, uprzednio wykręciwszy i mogłam się przedzierać dalej.

Minęłam zwalone drzewo, przechodząc pod nim na czworakach i dotarłam do mniej zarośniętej części drogi. A że nie miałam ochoty spotykać się z ludźmi, to wylazłam okropnie kamienistą drogą w górę. I znalazłam się na zaoranym polu. I skrajem tego pola sobie szłam. Nie było tam pokrzyw, komarów i gałęzi, co było o tyle ważne, że moje łydki mocno odczuły kontakt z przyrodą, więc wolałam je trochę pooszczędzać, bo musiały mnie jednak zaprowadzić do domu. Z pola prędzej czy później musi być zjazd na jakąś drogę, a gps pokazywał mi, że idę dobrze. W końcu na górce zobaczyłam domki i asfaltówkę. Gdy tam doszłam, to sobie usiadłam przy drodze i napiłam się wody. Czekało mnie jeszcze jakieś 4-5 km do przejścia, więc już całkiem niedaleko. Spojrzałam sobie w stronę lasu, pola i oświeciło mnie, że chodziłam po tym samym lesie, w którym byłam M. Śmiać mi się zachciało. Posiedziałam, pomachałam nogami i poszłam do domu cała z siebie zadowolona.

Koło domu zaczęłam odczuwać skutki spaceru, a raczej te skutki prócz łydek, które były podrapane, pożarte i poparzone, zaczął odczuwać mój tyłek. Ciężar plecaka przestałam dość szybko odczuwać, bo po jakimś kilometrze, co zresztą nie było dziwne, jeśli przez lata przyzwyczaiłam się do chodzenia z takim 15-20 kg. Jak sobie wszystko dziś zliczyłam, to okazało się, że przeszłam ponad 20 km. Dziś już tego zupełnie nie odczuwam i mogłabym znowu iść, ale wczoraj... Cóż... Napisałabym wczoraj notkę, ale... mój tyłek nie pozwalał mi siedzieć i nadawał się tylko do wymasowania. Mój tyłek wolał opcję stojącą lub leżącą i to na plecach, a gdy tylko usiadłam, to myślałam, że w górę wystrzelę zaraz.

Wróciłam naładowana pozytywną energią. Sama sobie udowodniłam, że wciąż mogę na sobie polegać, że siebie mogę być pewna. Potrzebowałam się sprawdzić i wiem, że dla siebie jestem świetnym oparciem. I już wiem też, dlaczego mam taką pewną okropną cechę, okropną dla tych, którzy się z nią zetkną, bo mi bardzo pomaga, ale to temat na inną notkę. Przy okazji przypomniałam sobie, jak kiedyś pojechałam pod namiot z pewnym panem i po 15 minutach miałam dość. Zatruł mi totalnie kontakt z przyrodą. Do tego jak zobaczyłam jak rozkłada namiot i do tego usiłuje mnie tego uczyć, a wiedział, że jestem osobą, która w życiu rozłożyła i złożyła już setki namiotów, znacznie większych... Jak nie widział, to poprawiłam, bo trochę silniejszy wiatr zdmuchnąłby ten namiot. W międzyczasie wyśmiał mnie, że przecież nie rozpalę ogniska z mokrego drewna bez podpałki albo benzyny. Rozpalilam je, zanim zdążył postawić namiot. Resztki coli zamiast wypić chciał wlać do jeziora i inne takie... A najbardziej wkurzył mnie tym, że śmieci zamierzał zostawić w lesie, zamiast je zabrać ze sobą. I od tamtej pory kontakt z przyrodą jest dodatkowym i niezwykle ważnym weryfikatorem. A na mnie działa kojąco i energetyzująco. Mam ochotę na kolejną wycieczkę. Pozostaje tylko znaleźć czas.

20 sierpnia 2011

Z plecakiem czy z mapą - zeszyt i romantyk.

Zachciało mi się dziś wycieczki. Pieszej. W poszukiwaniu jeziora, lasu i... braku ludzi. Wiatr wieje, słonko grzeje, chmurki żeglują po niebieskim niebie - idealna pogoda na bardzo bardzo długi spacer. Jakoś tak się złożyło, że mój notatnik został w B. i nie zabrałam go ze sobą do G., może dlatego że pakowałam się prawie na ostatnią chwilę. Dlatego też w domu w G. szukałam czegoś, co przypomina zeszyt lub luźne czyste kartki. Znalazłam notatnik mojej cioci, w którym tylko kilka kartek zapisała. A to co tam znalazłam najpierw mnie zdziwiło i prawie jednocześnie uradowało. Słowa, słowa, słowa. Dużo słów. Zebranych w teksty.

Znalazłam między innymi "Romantyka":
Trafił się jej romantyk,
Lecz niestety - już antyk.

Zabieram zeszyt i udaję się na spacer.

Życzę wszystkim przyjemnego sobotniego popołudnia :)

16 sierpnia 2011

Pudełeczko z kolorami.

Gdy byłam małą dziewczynką, zauważyłam, że na wiszącej szafce w łazience jest pudełeczko z kolorami. Miałam jakieś 4 lata, gdy postanowiłam wleźć na wiadro, potem na brzeg wanny, następnie na umywalkę, aby dostać się do pudełeczka. Fascynowało mnie bardzo. Prawie tak samo atlas anatomiczny, pieczenie ciasteczek i granie na wszystkim, na czym się dało, zanim mi tego czegoś nie zabrano ;) Tak bardzo chciałam mieć pudełeczko w swoich rękach, zajrzeć do niego, że nie byłam uważna, ostrożna i spadłam z tej umywalki. Jako że Wszechmocny czuwa nad idiotami, z upadku wyszłam właściwie bez szwanki, jeśli nie liczyć guza i kilku siniaków. I wcale mnie to nie zniechęciło. Przy kolejnej okazji wdrapałam się znowu i pudełeczko ściągnęłam. Lecz, aby móc zejść, musiałam wsadzić je sobie w rajstopy. Inaczej skończyłoby się to tak jak za pierwszym razem.

Gdy otworzyłam pudełeczko, otworzyłam też buzię i napatrzeć się nie mogłam na tę mnogość kolorów. Pastelowe, perłowe i matowe, jaskrawe, jasne i ciemne, kolorowe. Długo się jednak nie nacieszyłam nimi, ponieważ po kilku minutach do łazienki wparowała mama z siostrą. Jednak zanim to nastąpiło, udało mi się kolory wykorzystać. Efekt? Miałam na twarzy wszystkie kolory tęczy. W zamyśle miało to przypominać makijaż. Pudełeczko z kolorami, zawierające cienie i róże, powędrowało w inne miejsce, ale czasem mogłam się kolorami bawić, pod czujnym okiem siostry lub mamy.

Do tych pudełeczek z kolorami ciągnie mnie od tamtego momentu i aż dziwne wręcz, że nie zajmuję się tym zawodowo. Jednak kolor na mojej twarzy aż mniej więcej do 21 roku życia pojawiał się jako charakteryzacja (wyjątek studniówka) przy okazji przedstawień, pantomimy, tańca czy innych moich zajęć, w których było to jakoś potrzebne. W ogóle się nie malowałam i nawet nie posiadałam żadnych przyborów. Pewnego dnia to się zmieniło i moja kosmetyczka przestała świecić pustką, zapełniając się pudełeczkami z kolorami.

Wczoraj robiłam w niej porządek. Powyrzucałam to, co straciło termin, a nie zostało zużyte, uporządkowałam, wyczyściłam, pędzle umyłam. I do takich porządków usiłuję namawiać moje siostry, przyjaciółki i koleżanki. Gdy słyszę o 6-letnim tuszu do rzęs (bo przecież jakimś cudem nie skamieniał doszczętnie...) albo o cieniach czy szmince, które wyglądem zachęcały kilka lat temu, a teraz się tylko kruszą (ale przecież nie zostały zużyte i dużo jeszcze zostało...), albo widzę pędzel, którego brzydziłabym się (niestety) dotknąć dłonią, a co dopiero się tym malować (a to się myje?!), to coś mi się takiego robi w środku, że aż mam ochotę krzyczeć z rozpaczy. Tłumaczę i proszę, mając nadzieję, że do tych moich kobiet wreszcie trafi. Do wszystkich. Do niektórych trafiło od początku. Lepiej mieć jedną szminkę lub błyszczyk i używać niż mieć cały zestaw, aby było widać, że posiadamy, używać z tak rzadka, że prawie wcale, usiłując ustanowić rekord na najbardziej przeterminowany kosmetyk kolorowy.

Zawartość mojej kosmetyczki nie jest oszałamiająca, a wczoraj po porządkach była prawie pusta. Należało uzupełnić ją o nowe pudełeczka z kolorami. W tym celu udałam się z przyjaciółką do sklepu, w którym czułam się jak dziecko przed półką ze słodyczami, z której może wybierać wszystko, co zechce. Najpierw dobrałyśmy kolory do urody mojej przyjaciółki, a następnie ja wzięłam się za wybieranie.

Po zmianie barwy włosów doszłam do wniosku, że kolory z pudełeczek nie pasują do nowej kolorystyki. Kolory ubrań komponują się świetnie z moimi włosami i źle by wyglądały na mnie tylko wtedy, gdy byłabym w blondzie. Za to gdy spojrzałam w pudełeczka z kolorami, stwierdziłam, że wyglądałabym koszmarnie w takich barwach, jak clown. Paskudztwo jakieś. Poza tym i tak zostały mi marne ich resztki, więc trzeba by było je uzupełnić. Dlatego dziś wybrałam sobie nowe kolory i włożyłam je w moje pudełeczka z kolorami. Gdy rozpakowałam wszystko w domu, poukładałam, znów stałam z otwartą buzią i wpatrywałam się w nie z niemym zachwytem i błyskiem w oczach, jak wtedy gdy byłam małą dziewczynką.

Utonęłam. Prawie.

Utopiona po uszy w papierach. Dobrze, że czubek mej głowy widać jeszcze ;) Wiedziałam, że sierpień będzie obfity we wszystko, ale żeby aż tak? Nie wiem, w co mam ręce włożyć, natłok wszystkiego jest totalny. I w tej chwili dziękuję sama sobie, że jak Wszechmocny rozdawał nam różne rzeczy, to jednak ustawiłam się w kolejce po zwoje mózgowe, inteligencję i gramotność, bo inaczej przy tym moim roztrzepaniu zginęłabym marnie. I utonęłabym. A tak to tylko utonęłam prawie w tej kupie papieru i okropnych sformułowań. Unoszę się jakoś na powierzchni. Może nawet nauczę się pływać.

10 sierpnia 2011

Sufletowo.

Od dziecka uwielbiałam wszelkiego rodzaju zapiekanki. A zamiłowanie do nich tak naprawdę zaczęło się chyba pewnego piątkowego popołudnia, gdy wróciłam ze szkoły. Za oknem było paskudnie, brzydko, zimno i deszczowo. W domu byłam tylko ja i mama. W lodówce i szafkach robiło się mocno pustawo, podobnie jak w portfelach rodziców. Moja mama wykazała się wtedy pomysłowością i zrobiła cudowną zapiekankę. Do dziś pamiętam tamten niesamowity zapach i smak. Żałuję bardzo, że nigdzie nie zapisałam składników z jakich mama zrobiła tę zapiekankę. Ciepłe przepyszne i pięknie pachnące danie rozjaśniło mi tamten pochmurny dzień, a moje kubki smakowe rozmiłowały się w zapiekankach.

Zapiekanka to właściwie pojęcie bardzo ogólne. Najczęściej chyba kojarzy się z czymś, co można kupić w budce z fast foodami. Jednak zapiekanka to potrawa zapiekana w piekarniku, przyrządzona z różnych, często wcześniej ugotowanych składników. Stąd mamy zapiekanki z makaronu, z warzyw, w tym z ziemniaków. Wśród zapiekanek jest też coś takiego jak gratin. Słowo "gratin" pochodzi z języka francuskiego. Pod tym pojęciem należy rozumieć wszystko to, co w czasie zapiekania pokrywa się złocistobrązową chrupiącą skórką. I jest jeszcze mój absolutny faworyt czyli suflet. Słowo to również wywodzi się z francuskiego. Pochodzi ono od czasownika souffler, oznaczającego wydmuchiwać, dmuchać, nadymać, dąć. Suflet to puszysto wyrośnięta, dzięki dodaniu ubitej na sztywno piany z białek, zapiekanka.

Zapiekanki mają to do siebie, że potrafią poprawić humor w paskudny dzień, a te słodkie cudownie odganiają wszelkie smutki. Poza tym zapiekankę można przyrządzić prawie ze wszystkiego, co jest jadalne, a dzięki temu możemy szaleć z pomysłami.

Pierwszy suflet, który zrobiłam, był mało udany. Smak miał nawet niezły, ale wyglądał koszmarnie. Poza tym był robiony nie w ceramicznej formie, tylko w tym co było pod ręką. Opadł, środek się wciągnął, a suflecik wyglądał jak rozciągnięty balonik, z którego uszło powietrze. Następne razy były już dużo dużo lepsze. Gdy robię słodkie sufleciki, czy to małe, czy duże - formę smaruję masłem i obsypuję cukrem. Natomiast te serowe, z szynką i z warzywami, słone i pikantne również wkładam w foremki wysmarowane masłem. Czasem obsypuję je bułką tartą, a czasem niczym. Zdarza się, że natłuszczam formę oliwą, ale to wyjątkowo rzadko, jeśli jakimś cudem masło zniknie z mojej lodówki. Foremki napełniam do max 2/3, czasem 3/4 wysokości, aby suflecik mógł swobodnie wyrosnąć i nie zabierał się za uciekanie. Suflety muszą wędrować do nagrzanego piekarnika. Chwilę po upieczeniu i wyjęciu, może trochę opaść i jest to całkiem normalne. Dlatego suflety najlepiej jeść tuż po wyjęciu z piekarnika. Wtedy nie tylko pięknie wyglądają, ale świetnie smakują. Suflety piekę zwykle w temperaturze 180-200 stopni. Te małe zwykle 15-20 minut, te duże około 45 minut. I jeszcze jedna ważna uwaga- nie należy otwierać piekarnika w trakcie pieczenia.
Poniżej 3 najprostsze wersje sufletowe w wersji pojedynczej (małej). Gdy używam dużej formy zwykle składniki mnożę razy 4. Zachęcam do różnych wariacji z dodatkami, przyprawami.


suflecik serowy
składniki:
1 jajko (rodzielić białko i żółtko)
sól, pieprz, gałka muszkatołowa
2 łyżki tartego sera żółtego
łyżka pokrojonej drobno szynki
łyżka posiekanego drobno szczypiorku
masło do wysmarowania foremki

Żółtko wymieszać z przyprawami, serem, szynką i szczypiorkiem.
Białko ubić na sztywną pianę i dodać do masy, połączyć delikatnie mieszając łyżką.
Dobrze najpierw połączyć część piany, a potem resztę.
Przełożyć masę do formy, uważając, aby nie ubrudzić wierzchu formy, bo wówczas suflet od tej wypaćkanej strony będzie miał kłopot, aby wyrosnąć i będzie po prostu krzywy ;)
Taki suflecik piekę ok. 20 min w 200 stopniach.




suflecik czekoladowy
składniki:
1 jajko
6 kostek czekolady mlecznej
masło i cukier do wysmarowania oraz obsypania formy

Czekoladę rozpuścić w kąpieli wodnej. Ja biorę na taką ilość małą szklaną miskę, stawiam ją na metalowym kubku, w którym gotuje się woda. Gdy czekolada się rozpuści, odstawić ją na kilka minut do ostygnięcia. Czekolada nie może być gorąca.
Białko ubić na sztywną pianę. Do czekolady dodać żółtko i razem wymieszać, najlepiej dość szybko. Do masy czekoladowo-żółtkowej dodać pianę i delikatnie połączyć, mieszając łyżką. Masę przełożyć do formy. Taki suflecik piekę ok. 15 minut w 180-200 stopniach. (Można nagrzać piekarnik do 200 a po wstawieniu sufletu zmniejszyć do 180).




suflecik z malinami
składniki:
1 jajko
łyżka cukru (może być biały, może być trzcinowy)
można dodać łyżkę rumu
10 malin
masło i cukier do wysmarowania oraz wysypania formy

Żółtko wymieszać z cukrem i ewentualnie z rumem. Białko ubić na sztywną pianę i połączyć delikatnie z masą żółtkową. Na dno wysmarowanej i wysypanej cukrem formy położyć umyte oraz osuszone maliny. Zalać masą i wstawić do piekarnika. Piec ok. 15-20 min. w 180-200 stopniach.


Pogoda za oknem jaka jest każdy widzi. Bardziej październikowa niż sierpniowa. Wiatr, ciemne chmury i zimno. Dlatego dziś serwuję sobie suflecik czekoladowy z malinami.


9 sierpnia 2011

w dziurze

Czuję się tak właśnie. Okropnie. Jakbym tkwiła w czarnej dziurze.

"krzyczy we mnie wszystko"
krzyczy we mnie wszystko
z bólu we mnie krzyczy
dusza wije się w konwulsjach
skóra mnie pali
dłonie drętwieją
każdy kręg gnie się w inną stronę

jeszcze chwila
i pęknę
rozsypię się jak stłuczona porcelana

wypuście mnie
wysiadam

zimno mi
tam w środku
głęboko

bezwładny spoczynek mięśni
dzień stopiony z nocą
tylko wola
ta odrobina nadziei
na kolejny oddech


ps. Na takie stany najlepsza jest tylko jedna rzecz - SUFLET i to nie byle jaki - bo z malinami lub czekoladowy. Chyba napiszę osobną notkę o sufletach.

8 sierpnia 2011

Zagubiona.

Wiatr zerwał się za oknem i zaszumiał w liściach. Myślałam, że to może deszcz już szumi, ale nie. To wiatr targa liśćmi we wszystkie strony. Na marszczącej się i migoczącej wodzie drgają cienie gałęzi, drzew włosy, a miasto zdaje się zupełnie tego szumu nie słyszeć. Tylko co kawałek widać punkciki świateł. Jest cicho, gdy wiatr na chwilę zachłyśnie się swoim oddechem i nie szarpie swej podartej szaty o konary drzew. Gdzieś daleko słychać stukot pociągu.

Stałam na boso na balkonie, wsłuchując się w nocne dźwięki, obserwując taneczne kroki wiatru. Gdy stąpam bosymi stopami, to właściwie mnie nie słychać. Stałam tak sobie, wpatrując się w senne, choć roziskrzone jeszcze kolorowymi plamkami, miasto. Myślałam o sobie.

Jak bardzo muszę się jeszcze zagubić, aby się odnaleźć?

Przypomniałam sobie jeszcze to... znane albo jeszcze nie...

"Epitafium"
Wyszłam z domu razem ze słońcem,
Wędrowałam aż do końca.

Pójdę dalej.
Tam, gdzie mnie nie znajdziecie.
Drogą brzasku i jutrzenki podążać będę,
Znikając w deszczu, pojawiając się we mgle.

Ziemia nie przyjmie już śladów moich stóp,
Wiatr nie rozwieje mi włosów.

Rozsypię się powoli,
Wąchając kwiaty,
Czując dotyk traw,
Stanę się tym, co nienamacalne...
- MYŚLĄ.

4 sierpnia 2011

Choco...?

Są takie momenty w życiu, w których człowiek zmienia się... zewnętrznie. Miałam na głowie całe mnóstwo różnych barw, odcieni, ale tego, który dziś się na niej pojawił, jeszcze nie miałam, choć moje włosy miały już kiedyś podobny kolor. Dziś miałam też małą próbkę, jakbym wyglądała w rozjaśnionych włosach. Wniosek - totalna masakra. Moja fryzjerka sama stwierdziła, że to byłaby katastrofa. Ewentualnie jakieś wariacje z moim naturalnym kolorem mogłyby jeszcze w miarę wyglądać, ale... Blond to taki kolor, który podoba mi się u innych, a na własnej głowie doprowadza mnie do rozpaczy.

Dziś Choco przestała być na czas pewien czekoladowa. Przypomina raczej pewne warzywko, ale wcale z tego powodu nie zamierza podpisywać się inaczej. Nowy kolor bardzo mi się podoba, choć chwilę to potrwa zanim się z nim oswoję. Na zdjęciu nie robi to takiego wrażenia jak na żywo, ponieważ na żywo po prostu daje po oczach. Spoglądam w lustro i właściwie momentami mam ochotę znowu się schować w mojej czekoladowej skorupce, ale w tym kolorze jest coś takiego... Od zawsze chciałam mieć choć na chwilę taki odcień właśnie. I w sumie chyba... wciąż jestem w szoku.










3 sierpnia 2011

Sierpień.

Ostatnio dużo się dzieje, a będzie dziać się znacznie więcej. Po emocjonującym i roztapiającym mnie czerwcu, po spokojnym zamyślonym i refleksyjnym lipcu, przyszedł czas na intensywny sierpień - miesiąc pełen emocji, ważnych deycyzji, miłych spotkań z fascynującymi ludźmi, obfitujący w powroty na ważne dla mnie ścieżki, już kiełkujący rozwojem osobistym i powodzeniem dziwacznej terapii (tak tak, na mnie musi działać zawsze coś dziwnego i sprzecznego z normą). Nie wiem, jak będzie z ogarnianiem tego wszystkiego, ale jak na razie czasu jest dość i doba nie wydaje mi się za krótka, no chyba że mogłabym spać tyle, ile normalnie człowiek powinien, a skoro nie śpię tyle, bo nie mogę i chyba nie bardzo potrzebuję, to i doba jakoś wystarcza. Aczkolwiek mogę zmienić zdanie, gdy intesywnie zajmę się pracą, ale w tym miesiącu chyba będzie ciężko z mobilizacją, choć wiem, że powinnam, ze względu na wrześniowe terminy.

Lubię sierpień, od zawsze. Słońce świeci już inaczej, przyjemnie grzeje, nie dokucza tak bardzo swoim gorącym oddechem. Powietrze i ziemia pachną inaczej, nawet deszcz ma inny zapach. Sierpień to chyba mój ulubiony miesiąc. Świeże warzywa i owoce umożliwiające kuchenne zmagania, czas, który nagle zaczyna się rozciągać, choć nie mam pojęcia dlaczego, praca choć czasem intesywna schodzi na dalszy plan i zupełnie nie jest uciążliwa, a we mnie budzi się zupełnie inna częśc duszy - chyba ta najbardziej twórcza, obfitująca w nowe pomysły, taka, która nie boi się wyzwań, ale realizuje je, jakby chrupała smaczne ciasteczko. Sierpień mój bywa na pierwszy rzut oka szczelnie wypełniony, ale tak naprawdę jest tylko sfastrygowany, a przez drobne otwory wnikają wciąż nowe emocje i przygody. Sierpień mój ładuje moje akumulatory, uspokaja mnie i relaksuje lepiej niż najlepszy masaż, budzi we mnie uśpionego twórczego ducha, daje mi nadzieję. W moim sierpniu często pojawiają się sny ważne, sny prorocze, intensyfikują się moje przeczucia.

Zapach siana, kołysanki drzew i wiatru na rozkołysanej na wodzie łódce, smaki wibrujące na podniebieniu. Spokój, radość, nadzieja. Twórczo, intesywnie.

Dziś jest dopiero trzeci dzień tego pięknego miesiąca, a ja już nie mogę się doczekać tego, co będą ze sobą następne dni niosły. Sierpień zaczął się niesamowicie fascynująco, energetycznie, relaksująco i już od samego początku obrodził niesamowicie we wrażenia, nowe projekty i spotkania. Już dałam mu się opętać i poszłam z nim w tango. Przepadłam i już jestem stracona, lecz wcale nie zamierzam się cofać. Aż strach się bać, co będzie dalej, choć... właściwie to wcale bać się nie trzeba. Z niecierpliwością oczekuję każdej sierpniowej chwili. Tylko gdzie ja je wszystkie pomieszczę?