21 czerwca 2011

Z plecakiem czy z mapą - u Nordberta i Sydonii.

Dni mijają, mijają miesiące, które już w lata zdążyły się zmienić, choć przecież dopiero co... Przestałam czuć, jak bardzo jestem zmęczona. Zapomniałam jakie jest zwyczajne normalne życie, zapomniałam, ile w nim śmiechu i radości. Zapomniałam, jak to jest po prostu być. Zapomniałam...

Wracając wczoraj do G., które jest wraz z B. moim tymczasowym domem, poczułam się naprawdę szczęśliwa i poczułam, że zrobiło mi się lekko... jakby jakiś ogromny ciężar spadł ze mnie i jakby zmęczenie gdzieś nagle odeszło, choć gdzieś wewnątrz piersi zaczęła sobie wić gniazdko tęsknota.

Wyciągnęłam lusterko, zaczęłam się jakoś ogarniać, bo choszczeński wiatr potargał mnie, krople deszczu skropiły mi twarz, którą zaraz ogrzały słońca promienie. Gdy czesałam sobie włosy, przechodziła akurat koło mnie pani konduktor - uśmiechnęła się i powiedziała: "Nie musi się pani poprawiać. I tak jest pani ładna." Podziękowałam i uśmiechnęłam się do niej. Ten uśmiech był jednak inny niż ten, który mi towarzyszył ostatnio. Wystrzelił gdzieś ze środka mnie. Wypełnił mnie całą i poczułam, że wróciła mi energia, wróciła mi ze zdwojoną siłą. Wyciągnęłam z torebki wszystkie skrawki kartek, karteczek, karteluszek, jakieś bilety i paragony, na których spisywałam przed zaśnięciem i rano myśli swoje. Uśmiechnęłam się do liter, przesuwając palcami po nich

Ostatnie dni spędziłam w gościnie u Sydonii, Nordberta i psinki Halinki w pięknym Jaworzu. Nie przeszkadzały mi zupełnie humory pogody, komary, które jak zwykle sobie mnie upodały i pożarły mnie wszędzie, i całą, kleszcze, które urządzały sobie wędrówki nie tylko po mnie, na szczęście jakoś niespecjalnie spiesząc się z decyzją o wgryzaniu się we mnie (mam cichą nadzieję, że żadnego nie zdążyłam nakarmić ;), nawet hałasujący i pałętający się wszędzie wojacy nie przeszkadzali mi. Było mi dobrze, cudownie, przyjemnie. Ciepło, dobro i śmiech, które tryskały od S. i N., otuliły mnie, pogoniły smutki, ciężary, nawet życiowe wątpliwości mi przejaśniły.

Spacery, las, jezioro, chmury niebem żeglujące, trzciny i drzewa, droga, dom i ogień... Śmiech, rozmowy bez końca, jakby człowiek na zapas chciał się nagadać, a i tak wciąż mało, kawy, herbaty i zioła parzone... czas odmierzały, czas, który jakby się zatrzymał, zawisnął, pędząc jednocześnie. Dni śmiechem, słowami i obecnością wypełnione. Cudowne nicniemuszenie i błogie nicnierobienie pełne smaków, zapachów, dźwięków,

Jak dobrze, że ścieżki, którymi idziemy mogą się spleść ze sobą, że przeciąć się mogą. Jak dobrze, że być razem możemy choć czasem tylko chwil kilka, pośmiać się i porozmawiać, powygłupiać się i poroztrząsać pytajniki egzystencjalne, pofilozofować i porobić zwyczajne codzienne rzeczy. Jak to dobrze, że ludzie są obok, że samotnymi wyspami gdzieś w nicości nie jesteśmy. Jak dobrze, że pozytywne nici tkać możemy, budując z nich mosty do dusz i myśli ludzkich.

Dziękuję S. i N. za to całe ciepło, dobro i głupawkę wpakowane we mnie. Dziękuję za hektolitry napojów gorących i aromatycznych oraz za tony pysznego jedzenia. Dziękuję za wszystkie słowa i śmiechu mnóstwo. Dziękuję za wszystkie kroki, hasania i podskoki. Dziękuję za kołderkę i światło nocą.

A Wam wszystkim dziękuję, że jeszcze o mnie pamiętacie i nie macie dość mojej skrobaniny ;)

Wyobraźnia wyzwolona z kajdanów głupawką i śmiechem wreszcie wzięła się do roboty, zaganiając Muza do pilnowania Weny i zaprzęgnięcia jej do wozu działania. Puzzle w mej głowie mniej jakby są wymieszane i okazuje się nagle, że są konstrukcyjne, trójwymiarowe, a ja jestem o krok bliżej do ich poskładania. Jeszcze trochę i będę świecić własnym blaskiem jak słonko na niebie ;)


ciąg dalszy nastąpi... :)