31 października 2010

Kilka refleksji...

Chłodne, lekko mroźne drgające nadchodzącą mgłą powietrze, malinowe niebo, drzewa przykryte jeszcze liśćmi w kolorze mojej herbaty z cytryną i miodem. Włożyłam sweter, bo musiałam koniecznie wyjść na balkon, aby nawdychać się tej magii, ciszy i spokoju. Stałam tak i przyglądałam się otaczającemu mnie światu, myśląc o tych moich bliskich... 
Nie lubię chodzić na cmentarz w tym całym tłumie ludzi, których pielgrzymki przy grobach przypominają coraz częściej kawiarniane spotkania niż chwilę refleksji, wspomnienia o bliskich. Tyle grobów przypomina bardziej choinki bożonarodzeniowe niż miejsca pochówku. Nawet producentów zniczy opętała jakaś mania jarmarku, odpustu i kiczu. Gdy myślę o dniu 1 listopada, czuję jakiś taki niesmak. Czas, który powinien być czasem refleksji, wspomnienia, zadumy, zamieniał się w czas komercji, jarmarku, kupczenia? 
 
Na cmentarz na grób mojej siostry od lat chodzę wczesnym rankiem, kiedy jest tam pusto... W ciągu roku zaglądam... Odkąd mama przeszła na drugą stronę mostu, zdałam sobie sprawę, że poza mną i rodzicami na grób mojej siostrzyczki nikt więcej nie zaglądał. Moje siostry tam nie chodzą... Jak byłam malutka i się domagałam wręcz pójścia na cmentarz, a sama nie mogłam, wtedy szły ze mną. Jednak od śmierci mamy tamten grób przestał dla nich istnieć... Jakby go w ogóle nie było. Im więcej czasu upłynie, im mniej i krócej znaliśmy dane osoby, tym rzadziej lub wcale zapalamy świece czy zanosimy kwiaty na groby...?  Nie wiem.
Malutką znałam może dłużej niż pozostała część rodziny, bo razem dokazywałyśmy w brzuchu mamy, ale czy ja to mogę pamiętać? Nie wiem, ale czuję z nią silną więź... 
 
Zadzwoniła do mnie przed chwilą najstarsza siostra z durnym pomysłem, abym nie dość, że o świcie do niej przyjechała, to jeszcze aby iść na cmentarz, na którym jest mamy grób w największym tłumie ludzi i kwitnąć tam podczas mszy. Tylko że ja nie znoszę takich zbiorowisk, a we Wszystkich Świętych na cmentarzach koło południa jest spęd ludzi. Dla mnie te chwile nad grobami bliskich są zbyt intymne, zbyt moje... 
 
Oczy zaszklą się słoną wilgocią, ciałem wstrząśnie tęsknota, która się wwierca we mnie niczym kornik w drewno... Nawet jeśli wcale nie jestem smutna, tylko uśmiechnięta, bo coś mi się akurat udało. Łzy pojawiają się zawsze... tak jak bardzo ściska mnie tęsknota... Nie potrafię tak przelecieć jak wiatr przez cmentarz i prawie w tym pędzie, biegu jakimś zostawić kwiaty, zapaloną świeczkę i polecieć, zapominając zaraz, jak tylko odwrócę się plecami do grobu. 
 
Trzeba ciszy, zatrzymania, chwili skupienia, aby dojrzeć skrzydła naszych aniołów, kiedy przelatują nam nad głowami. Trzeba spokoju, aby złapać uśmiech naszego anioła, który dotyka głęboko, łagodnie opatruje rany tęsknoty. W ciszy nasze anioły mówią do nas... mówią, że przecież tak naprawdę są z nami... żyją w naszych sercach, w naszej pamięci... Nasze anioły mówią nam muśnięciem skrzydeł po policzku... po dłoni... że przecież jesteśmy pod ich opieką... To cisza pozwala nasłuchiwać głosu i kroków naszych aniołów... Cisza splątana światłem, kwiatów i igieł zielonych zapachem... Cisza...

30 października 2010

Spotkanie z miłością.

Chyba jestem nieczuła. Albo mam serce z kamienia. Możliwe, że jedno i drugie. Albo w ogóle chodzi o coś innego. Zastanawiam się, czy ze mną wszystko w porządku. Może jednak ze mną nie jest wcale źle, tylko... No właśnie. Siedzę i myślę, i mam zagwozdkę.

Przyszła jesień, zaszeleściła swoją suknią z kolorowych liści i kasztanów, jednym dmuchnięciem rozwiała moje włosy, a wraz z jej krokami przyszły do mnie trzy wyznania miłosne. Każde inne, ale jak dla mnie, to o każde z nich za dużo. Ostatnie usłyszałam dziś wieczorem. Dzisiejsze moje odczucia nie różnią się zbytnio od dwóch poprzednich razów. Spięło mnie wewnątrz i zrodziła się we mnie chęć ucieczki. Byle jak najdalej, byle nie musieć tego słuchać, a już na pewno żeby nie odpowiadać. 

Właściwe to ja nie jestem zbyt wylewną uczuciowo. Właściwie wcale nie jestem wylewna. Nie cierpię publicznej demonstracji uczuć, nie rozumiem zamieszczania zdjęć z tzw. partnerem (cokolwiek to oznacza) na naszych klasach i innych facebookach, aby wszyscy widzieli kto, z kim, gdzie i w jakiej relacji. Nie przeszkadza mi to, że ludzie się publicznie obściskują i całują w taki sposób, jakby mieli zaraz na oczach ludzi odbyć tzw. szybki numerek. Ich sprawa. Ale takie zachowanie nie jest w moim stylu. Nawet nie lubię się publicznie całować (np. powiedzmy na ulicy, dworcu, pod domem, itd.) i robię się wtedy wręcz drewniana. 

Jak byłam dzieckiem i przychodzili do nas goście, przyjeżdżała rodzina, to oni w większości mieli taki wylewny sposób witania się. Nie znosiłam tego i wtedy też czułam się jak bym była z drewna. Totalny paraliż mnie ogarniał, jak mnie tak ściskali. Dlatego na dźwięk dzwonka do drzwi uciekałam i chowałam się w szafie lub za kanapą, ewentualnie w łazience i siedziałam tam tak długo aż te wylewności minęły. Później szłam do pokoju, oblekałam twarz w grzeczny uśmiech, mówiłam "dzień dobry" i pozorowałam pomaganie mamie w przynoszeniu placka, łyżeczek i innych takich. Nie wiem dlaczego, ale te wylewne powitania kojarzyły mi się ze spoufalaniem się. 

Z ludźmi, z którymi jestem w dość bliskich relacjach (najbliższa rodzina, przyjaciele) witam się inaczej, okazuję im te moje uczucia sympatii, ale nie w większym gronie, raczej w cztery oczy. 

Zdrewniałam ostatnio na te wyznania uczuć, bo właściwie nie wiedziałam, co mam z nimi zrobić. Wciąż nie wiem, co zrobić i nie mam pojęcia, co zrobić, gdy zdarzą się w przyszłości podobne. Gdybym jeszcze jakoś o nie zabiegała, zabiegała o ludzi, którzy je czynili w stosunku do mnie, gdybym jakoś pragnęła je usłyszeć, gdybym czekała na nie, gdybym jakoś dawała swoim zachowaniem nadzieję na więcej... Ale ja byłam szczerze miła, bo dlaczego nie być miłą, jeśli się kogoś lubi...? 

Bycie miłym nie oznacza wcale miłości. Nawet pójście z kimś do łóżka nie powinno dawać nadziei na coś więcej. Miłość potrzebuje czasu, napatrzenia się dobrze na tę drugą osobę, ale to przecież zupełnie indywidualna sprawa, bo jeden potrzebuje więcej, drugi - mniej tego czasu i przypatrywania się. Miłość potrzebuje spotkania, bo jeśli ludzie nie spotkają się w tym samym czasie na jednej drodze życiowej, to nic z tego nie będzie. Mogą się minąć, popatrzeć na siebie, pobyć nawet obok siebie, ale jeśli ich drogi prowadzą w przeciwnych kierunkach, jeśli drogi idą obok siebie i nie stykają się w jakimś momencie, to nic z tego nie będzie. Życie płynie, więc nie można stać, patrzeć i czekać, sprawdzać czy za miesiąc lub dwa czasem ta osoba nie trafi na tę samą drogą i nie znajdzie się  w tym samym punkcie. Takie pozostawanie w miejscu nie ma sensu według mnie, bo można stać, czekać i się nie doczekać, patrząc tylko w ten jeden punkt, podczas gdy obok na naszej drodze i w tym samym punkcie, w którym jesteśmy my, znajdzie się osoba dla nas. Tylko przez to gapienie się w coś niedostępnego, nie zauważymy jej. 

Moja droga prowadzi w pewnym kierunku, ale w żadnym punkcie nie pokrywa się z drogami tych mężczyzn. Za rok czy dwa również się nie pokryje, a ja tego jestem pewna. Mam swoją drogę, są na niej odgałęzienia, pewne zależności, obwarowania i ja nie zmienię tej drogi, nie mogę, ale wcale też nie chcę. Ja nie jestem TĄ osobą dla żadnego z nich. Wiem to i czuję, ale z nimi już nie jest tak prosto. Mijamy się gdzieś. Mijają się nasze dążenia, oczekiwania i pragnienia na tę chwilę oraz na najbliższą przyszłość. 

Zostawianie sobie kogoś na później, zostawianie sobie wyjścia awaryjnego, osoby na wszelki wypadek byłoby egoizmem, poza tym jest to pozbawione sensu, bo po co? Takie marnowanie życia komuś, kto mógłby je sobie ułożyć. Jeśli ludzie mają się spotkać w tym samym punkcie na jednej drodze, to i tak się spotkają, prędzej czy później, a jeśli będą tylko stać, czekać i patrzeć, swoje spotkanie z tą czy inną osobą przegapią. 

Jeśli sytuacja jest jasna, to dobrze, problem można łatwo rozwiązać, bo albo się coś buduje razem, albo nie, w zależności od tego punktu zetknięcia się (jest albo i nie). A co jeśli nie wie się, co się czuje? 

Tak sobie myślę, że w tych wyznaniowych sytuacjach uczuciowych ludzie liczą na wzajemność, na to, że usłyszą odpowiedź, której oczekują. Jeśli ta odpowiedź nie jest zgodna z ich oczekiwaniami... Coraz częściej wydaje mi się, że ludzie wcale nie chcą słyszeć prawdy. Wolą usłyszeć jakąś łagodną wersję odmowy albo sobie ją tak jakoś pokracznie przeinaczą, że później nadal karmią się nadzieją. Delikatnie dać kosza? Chyba nie bardzo wiem, cóż to znaczy. Mówię, co czuję, a czego nie, mówię, jak jest. Po co się oszukiwać, po co ranić jeszcze bardziej? 

Wszelkie wyznania uczuciowe wprawiają mnie w niezręczność. Czuję się strasznie, gdy je słyszę. Czy nie było u mnie tych wzajemnych uczuć? Uczucia były, wielkie wyznania... Niech policzę... ze dwa razy, choć bardziej dla jakiejś prowokacji, aby sprawdzić, czego chciała druga strona, bo przejawiała niezdecydowanie totalne. Moje uczucia...? Po czynach je poznać można. Mówiąc czyny, nie mam na myśli sympatii, nawet seksu, bo to wcale nie musi oznaczać miłości. Jeśli drogi nie mają punktu wspólnego, nie widać go nawet, to życie złudną nadzieją może mieć fatalne skutki, bo nie ma miłości bez spotkania, nie ma bycia razem bez spotkania. Miłość w ciszy kwitnie, jest miłością codzienną i nie potrzebuje skandowanych wołami wyznań.

25 października 2010

Porządki jesienne.

Porządki w domu.
Porządki w szafach.
Porządki w papierach.
Porządki w komputerach i z komputerami.
Porządki w głowie.
Porządki w duszy.
Porządki we własnym życiu.

Od nowego tygodnia rozpoczęłam porządki. Wielkie sprzątanie wokół mnie i we mnie. Dogrzebałam się do zakurzonych fragmentów samej siebie, schowanych gdzieś za szafami obowiązków w mojej duszy, ukrytych gdzieś pod łóżkiem własnych marzeń. 
W szufladzie znalazłam jakieś stare rysunki i wiersze. Zapomniałam, że kiedyś trzymałam w ręku ołówki i inne takie. Chyba to mnie uspokajało, wyciszało, choć talentu w tym kierunku to ja nie posiadam. Znalazłam nawet jakieś stare nagrania własnych piosenek... Pocieszające jest to, że jedyną kopię ja posiadam, a to dlatego że utwory są takie... powiedziałabym surowe. Można by było nad nimi ewentualnie popracować, ale... Ale ja tego w życiu nie zaśpiewam. Nie lubię śpiewać, za to znam sporo osób z fantastycznymi głosami, których mogłabym słuchać. Do śpiewania to oni mają talent.

Uporządkowałam też trochę pliki w komputerach i w najstarszym gracie, którego chce ode mnie moja najstarsza siostra (Nie mam pojęcia po cóż jej on, ale skoro chce, mogę jej go dać.) znalazłam dużo muzyki, ciekawej muzyki, która stanowi pozostałość po utraconych płytach. Nie wszystkie zdążyłam sobie odkupić, ale na pewno to zrobię.

Zapiski, wiersze i teksty piosenek wywołały u mnie uśmiech. Znalazłam jakieś dwa rozpoczęte dawno opowiadania, pisane na kolanie gdzieś w drodze. 

Znalazłam też sennik, który walał się pod stertą ważnych papierów, książek, płyt i nie wiem czego jeszcze. Znalazł się, gdy posprzątałam śmietnik na moim biurku. Łudzę się, że przez jakiś czas będzie na nim porządek, ale pewnie za kilka dni wszystko wróci do normalności i znowu pojawią się sterty wszystkiego, bo przecież te rzeczy są mi niezbędne... do bycia pod ręką. 
Sennik się wyjątkowo przydało, bo ostatnio śniło mi się mleko. W ogóle to w tym śnie udałam się do sklepu z zamiarem kupienia mleka, a w tym sklepie na półkach było tylko mleko. Nawet kilka rodzajów mleka w proszku! (I to wcale nie takiego dla niemowląt.) Jak się obudziłam rano to miałam jakąś dziwną potrzebę napicia się mleka. Koniecznie zimnego i takie, co nie było przegotowane, bo ciepłego to ja szczerze nie znoszę. Wszystko chyba przez ten sen. A samo mleko? Podobno ma zapowiadać szczęście, sukces i dobrobyt. Na wszelki wypadek nie będą wypatrywać ich nadejścia, to może mnie zaskoczą?

Łzy po żałobie.

Leżałam w łóżku i spoglądałam w jesienne niebo. Nie miałam siły nawet, aby usiąść, aby wziąć do ręki książkę. Wszystko w środku mnie bolało i może przez ten ból jelit, żołądka uwolniły się tłumione przez półtora roku łzy, uwolniły się po jej odejściu. Nie wypłakałam oczu porządnie, nie wypłakałam swojego bólu, choć było widać go w tej przestrzeni i to tak mocno, jakby nie było widać innych fragmentów mojej duszy, tylko ten ból. 

Nie od dziś ludzie płaczą na moim ramieniu, wylewają swoje łzy w mój rękaw. Ojciec, siostry, rodzina, przyjaciele... Ona też płakała przy mnie, a ja czasem przy niej. A kiedy przeszła przez drzwi niedostępne jeszcze dla mnie, poczułam jakby ktoś zamknął kanaliki w moich oczach, jakby te łzy ugrzęzły gdzieś w moim gardle. 
Przecież musiałam stłumić te łzy, połknąć je, aby ci wszyscy ludzie wokół mnie mieli do dyspozycji mój rękaw. Czasem byłam wściekła na wszystko i na wszystkich wokół, wkurzało mnie niezrozumienie. Najchętniej przywaliłabym wtedy głową o ścianę. Z drugiej jednak strony jeszcze bardziej wnerwiali mnie ludzie, którzy mówili... z których ust padło wiele słów, ale których wcale obok nie było, zwyczajnie po to, aby być. Z nią odeszła cząstka mnie... Takie fragmenty nas odchodzą wraz z naszymi bliskimi, ale to wcale nie znaczy, że nie możemy żyć dalej.

Jednemu wystarcza miesiąc, innemu rok, a inny potrzebuje nawet dziesięciu lat, aby się uporać z żałobą, rozpaczą, stratą, żalem i tym wszystkim, co wiąże się ze śmiercią bliskich.

Rany są we mnie, wszystkie rany są we mnie. To, co na zewnątrz, to zaledwie minimalna cząstka tego, jak czuję i co czuję. Chowam moje cierpienie w sobie, jakby było zbyt intymne, aby je pokazać takim, jakie jest. 

Dopiero po ponad roku wypłakałam swoje oczy, dopiero trzeba mi było bólu fizycznego, zatrzymania i spokoju. Nieuzewnętrznione cierpienie zżera od środka... Mnie prawie przegryzło na wylot. Dopiero teraz mogę powiedzieć, że wypełniłam swoją żałobę, że przeszłam jakiś etap. Tego czasu tak bardzo mi było trzeba, aby dojść do obecnego momentu, aby małymi krokami uporządkować to wszystko w sobie. 

Dziś uderzyło mnie jeszcze jedno. To, jak bardzo mama była emocjonalnie ze mną związana, a ja z nią. Być może przez taki a nie inny przebieg ciąży i porodu... Bezwarunkowa miłość, co nie znaczy, że bezstresowe wychowanie czy nadopiekuńczość. Z ojcem jest inaczej trochę, a ja jestem do niego tak bardzo podobna... z charakteru. Jak kalka. Kiedy byłam dzieckiem, myślałam, że ani mama, ani ojciec nie znajdą właściwego klucza do mnie. A znaleźli. 

Łzy uporządkowały ten cały chaos i ból. Trzeba się wypłakać, wyzłościć i wyżalić, zajrzeć wgłąb siebie, aby odnaleźć spokój, akceptację, zrozumienie i bezpieczeństwo.

20 października 2010

To skomplikowane. (cz. 6)

- Michał, jak on mógł mieć na myśli Wieśka, skoro przecież powszechnie wiadomo było, że Wiesiek to babiarz i z żadną kobietą się na stałe nie zwiąże, a co tu dopiero mówić o ożenku. Zresztą nie powinieneś mi się dziwić, że w ogóle z tym facetem nie chciałam gadać, jak on mi na siłę wciskał coś o mężu. Sam dobrze wiesz, że ja mam wręcz alergię na instytucję małżeństwa. Poza tym przeszkadzał mi w zapoznaniu się z jednym świstkiem, więc tym bardziej mało mnie obchodziły głupoty, które wygadywał mi do słuchawki. No skąd ja miałam wiedzieć, że to jest ważne? - wyrzuciłam z siebie na jednym oddechu.

- Lena, proszę Cię, następnych razem wysłuchaj do końca tego, co osoba po drugiej stronie ma Ci do powiedzenia - powiedział Michał.

- Oj dobrze, już dobrze. Twoja kawa - podałam Michałowi filiżankę i usiadłam obok niego.
- Wiesiek nie żyje, ale to już wiesz. Znaleźliśmy u niego mail, adresowany do Ciebie, a to także wiesz, bo przecież czytałaś. Zła wiadomość jest taka, że nie tylko my wiemy, że jesteś jakoś w to zamieszana, ale ci, którzy wykończyli Wieśka, wiedzą to również. Wiesiek został otruty, a później ktoś skręcił mu kark. Znaleźliśmy go u niego w domu przy biurku. Ten, kto go wykończył, bardzo się starał, aby Wiesiek na pewno nie wrócił do żywych. Nie wiem, ile oni o Tobie wiedzą i co wiedzą, więc powinnaś uważać na siebie. Nie wiem, czy oni uważają, że Wiesiek cię wtajemniczył, czy może raczej przeciwnie - wyjaśnił mi Michał.

- Cholera! Że też nie mieli kogo sobie znaleźć. A ten Wiesiek, to nawet zza grobu nie daje mi spokoju! A co z tą suszarnią? - spytałam.

- Suszarnia to przykrywka dla ich biznesu. Narkotyki. Handel ludźmi, kobietami. Nie wiemy jeszcze, co w tym całym interesie robił Wiesiek. 

- Nie możecie ich zamknąć? Ukrócić tego?! - zapytałam z wściekłością.

- Wiem, jak reagujesz na handel ludźmi i wiesz dobrze, że zrobiłbym wszystko, aby temu zapobiec, ale mamy tylko jakieś marne poszlaki, żadnych dowodów. Oni w tych swoich suszarniach zajmują się przetwórstwem grzybów i ziół. Kontrole nic nie dają. Miejscowi nawet jeśli coś wiedzą, nie chcą zeznawać. Boją się. Boją się o siebie i swoje rodziny. Nie możemy nic zrobić. Wiesiek podobno miał jakieś dowody, ale nie znaleźliśmy ich i nie wiemy, czy czasem tamci ich nie mają, bo mieszkanie Wieśka zostało przeszukane, nie tylko przez nas. Możliwe, że oni też nic nie mają, ale szukać będą. Po tym mailu do ciebie widać, że on dużo wiedział, chyba nikomu nic nie mówił...

- Tjaaaa. A w przypływie kolejnego wybuchu uczuć postanowił mnie tym obarczyć. Oszalał. On po prostu oszalał!  Ja wiedziałam, że on nigdy nie był normalny! - wykrzyknęłam. - Michał...?

- Co?

- Boję się, cholernie się boję. Wiesz, jak dzwonił ten gość od suszarni... - ściszyłam głos i przerwałam.

- Nnnooo?

- Mówiłam ci, że znalazłam kopertę, która spadła z półki. I potem, po tym twoim telefonie chciałam ją otworzyć, przeczytać i w ogóle, ale przerwał mi ten facet od suszarni. A co ja ci będę opowiadać. Najlepiej ci dam. To po niemiecku. - powiedziałam i podeszłam do stołu. Wręczyłam list Michałowi. - Przeczytaj sobie może na spokojnie w domu czy coś, weź to w ogóle, bo ja i tak niemieckiego nie znam.

Michał przejrzał szybko treść listu. Spojrzał na mnie, mówiąc:
- Muszę iść. To bardzo ważne, nie może czekać. Nie wiem, jak ta koperta znalazła się u ciebie, ale może naprowadzi mnie na nowy trop. Ktoś jeszcze o tym wie? - spytał.

- Nie. 

- Igor niczego nie podejrzewa? - zaniepokoił się Michał.

- Wiesz... Nam już nie bardzo po drodze. On chyba jakieś szemrane interesy prowadzi. Zrobił się jakiś dziwny. Kazałam mu zabrać wszystkie rzeczy, jakie trzymał tutaj. Zabrałam mu klucze, ale po tym, co się tu dzisiaj działo, to cieszę się, że zmieniłam zamki. Do tego "antywłamaniowego" nie miał klucza, bo jeden mam ja, drugi ma mój ojciec, trzeci jest ze wszystkimi innymi kluczami w skrytce. Ojciec ma cały komplet kluczy do tego domu, ale on nikomu nie da. O trzecim komplecie wiesz tylko ty i mój ojciec. Nie wiem, ale wydaje mi się, że ten list, który ci dałam ma coś wspólnego z Igorem. Inaczej nie mógłby się tu znaleźć. 

- Lena, uważaj na siebie. Wiem, że jesteś zdolna do głupot. Dobrze, że bywasz czasem przesadnie ostrożna, bo nie chciałbym, aby się tobie coś stało. Jesteś dla mnie jak siostra. 

- Michał, zapomniałabym. Tu jest jeszcze koperta. Napisano na niej jakieś adresy. Valtice, Latisana, Dublin... - powiedziałam, podając Michałowi kopertę.

- Cholera! - zaklął Michał, kiedy spojrzał na adresy. - Sprawdzenie pewnie niewiele pomoże, ale musimy je sprawdzić. Znasz te miejsca? - spytał z nadzieją Michał.

- Obejrzałam sobie te trzy adresy na planach miast i wiem, co się tam mieści. Mogę ci napisać zaraz, jak tam trafić, bo w Valtice i Dublinie z ulicy nie zauważysz nic. A w Latisanie uliczka jest mała, wąska i w ogóle nie przypomina ulicy. Wiesz, to taka miejscowość bardziej wypoczynkowa, dużo turystów, zwłaszcza Rosjan, Austriaków, Niemców - mówiłam, szybko rysując Michałowi dokładne mapki z odpowiednimi oznaczeniami. - Jeśli tam się coś dzieje, to znaleźli doskonałe miejsce na przykrywkę.

18 października 2010

Magia miłości.

Telefony komórkowe, komputery, internet, postęp w medycynie, a z drugiej strony magia, karty, rytuały. Myślałam, że ludzie nie wierzą w magię i wszystko, co się z tym wiąże tak, jak kiedyś. A jednak... wierzą i to chyba bardziej. 
Pogrzebałam sobie trochę w necie i znalazłam mnóstwo stron, traktujących o wróżbach, magii. Na różnych forach ezoterycznych ludzie szukają porad na temat rzucania uroków, zaklęć i innych takich. W necie można znaleźć nawet usługi osób, które rzucą na naszych wrogów klątwy, przekleństwa i inne takie. Biała magia? Czarna magia? A co za różnica, byle tylko osiągnąć swój własny cel, najczęściej dotyczący miłości albo... zemsty. 
Pytania o miłość, partnera, czary miłosne są wyjątkowo popularne. Ktoś się kimś zauroczy, ktoś się w kimś zakocha i szuka pomocy jakichś sił nadprzyrodzonych, żeby zdobyć miłość tej upatrzonej osoby. Tyle tylko, że próba rzucenia jakiegoś miłosnego uroku jest czymś w rodzaju manipulacji, zmuszania, próby wykorzystania drugiej osoby do własnych celów. Myślę, że ci, którzy szukają takich magicznych rozwiązań, nie zastanawiają się nad konsekwencjami takiego czynu. Zauważyłam, że nawet nie patrzą na to, czy czarna magia czy biała, byle żeby poskutkowało. Tylko że na siłę nie da się nikogo przywiązać do siebie. 
Nie wiem, na ile takie uroki, zaklęcia są skuteczne. Może to zależy w jakiś sposób od wiary w takie rzeczy...? Pisałam już kiedyś, że jeden taki próbował na mnie uskuteczniać jakąś czarną magię (coś tam z krwią majstrował i wtykał mi w poduszkę i inne miejsca, kiedy był u mnie) i coś w rodzaju voodoo. Może i niektórzy uważają, że to skuteczne, ale jeśli o mnie chodzi, to ja jakoś sceptycznie do takich rzeczy podchodzę, nie bardzo jakieś chce mi się wierzyć w ich skuteczność, może dlatego że prędzej będę udawać, że jestem podatna na manipulacje (żeby przechytrzyć przeciwnika) niż dam się zmanipulować. Może siła voodoo i czarnej magii leży w podatności ludzi właśnie na manipulację, w podatności na uleganie innym, w podatności na narzucanie sobie pewnych poglądów czy zachowań? No i oczywiście trzeba wierzyć w skuteczność czegoś takiego, aby na nas podziałało. Z tym, że wiedza o istnieniu np. voodoo, które przecież wciąż jest praktykowane, poznanie nawet jakichś jego aspektów nie oznacza wcale automatycznie naszej wiary w coś takiego.


Wystarczy w byle jakiej wyszukiwarce wpisać "zaklęcia miłosne", a wyrzucone nam zostaną tysiące wyników z propozycjami, co też zrobić, aby upatrzona osoba była nasza, pokochała nas, itd. Przerażają mnie, ale jednocześnie śmieszą hasła w stylu "rzuć urok na partnera". Urok skuteczny można rzucić... w przenośni, jeśli dana osoba będzie pod naszym wrażeniem, zauroczy się nami, ale aby uciekać się do magii? Przeraża mnie to, jak wiele dziewczyn usiłuje szukać skutecznych zaklęć miłosnych na rozkochanie w sobie faceta. Zapominają o jednym, że nikogo zmusić do miłości nie można. 


Na tych wszystkich stronach, oferujących rzucanie uroków, zaklęć miłosnych zastrzega się, że to przecież niby biała magia, czyli ta nieszkodliwa. Jak na moje to te ich zaklęcia mają służyć zmanipulowaniu nie dość, że osoby, która chce je zastosować, to jeszcze osoby, na której ma to być zastosowane. Pominę kwestię skuteczności faktycznej, ale zakładając, że takowe zaklęcia byłyby skuteczne, to przecież czymś takim można złamać życie drugiej osobie. Przecież ten drugi człowiek może mieć już partnera, którego kocha, może nie być zainteresowany osobą, która rzuca zaklęcie, może nawet tej osoby w ogóle nie lubić, a jeśli zaklęcie byłoby skuteczne, to trochę tak, jakby mieć przy sobie zombie. Przecież taka miłość ani nie byłaby szczera, ani nie budowałaby czegoś dobrego. Powstałby sztuczny twór, mechaniczna miłość. Coś strasznego. A jeśli tej osobie, która rzuciła urok, partner znudziłby się? To co wówczas? Nie dość, że złamała komuś życie, zabawiła się czyimś kosztem, to jeszcze zostawi kogoś pod wpływem czaru? 


Jak dla mnie, sama chęć rzucenia na kogoś zaklęcia miłosnego, czyli przymuszenia do miłości jest egoizmem i w życiu nie nazwałabym czegoś takiego białą magią. Zwykła czarna magia, a jeśli jeszcze używa się do tego krwi... Nie dość, że to kompletny brak odpowiedzialności, skrajny egoizm, to jeszcze brak klepek pod sufitem. Miłość prawdziwa sama w sobie jest magiczna i jeśli ludzie się kochają, nie potrzeba żadnej magii, no chyba że ta kuchenna codzienna. 



16 października 2010

Żywność ze śmietnika.

W ostatnim czasie temat żywności i jej marnowania jest coraz głośniejszy w mediach. Co siódma osoba na świecie cierpi z głodu i niedożywienia. Dziś obchodzimy Światowy Dzień Żywności i Walki z Głodem. A mnie zastanawia jedno, dlaczego marnujemy tyle jedzenia? Dlaczego tak dużo świeżej żywności ląduje w śmietnikach (W skali świata to jakaś 1/3 jedzenia się marnuje.)?

Codziennie wyrzucam śmieci, wcale nie dlatego, że tyle się ich nazbiera, ale dlatego, że się szybko psują... choćby takie obierki od kartofli czy skórki od bananów. Zdarza się, że w moim śmietniku ląduje zepsuta śliwka, zgniły kartofel czy spleśniała marchewka. Zawsze wtedy jestem wściekła na siebie, że tak się dzieje. Bardzo nie lubię marnować jedzenia. Staram się przed każdym wyjazdem co najmniej dwudniowym pozjadać wszystko i nie robić żadnych zapasów, bo nie chodzi o to, aby później jedzenie wylądowało w śmieciach, ale aby napełnić nim swój żołądek.
Wczoraj wyrzuciłam śliwkę, a dziś pomidora. Popsuły się przez wilgoć i chyba były lekko zgniecione. Nie było mnie, więc nie spostrzegłam w porę, kiedy nadawało się jeszcze do jedzenia. Lodówkę regularnie przeglądam z rodziny ja, pchana do tego przeglądania obsesją, że się coś zmarnuje, częściej pcha mnie tam głód.

Dla niektórych może być to dziwne, że jestem na siebie tak bardzo zła z powodu jednej marchewki. Ale przecież ta marchewka, która ląduje w koszu przez moje niedopatrzenie, mogłaby zapełnić czyjś pusty żołądek... może jakiegoś dziecka.
Mieszkam w dużym bloku i codziennie widzę, jak wiele jedzenia ląduje w pojemnikach w śmietniku. Pominę fakt braku segregacji odpadów, niezgniatania butelek plastikowych itp., bo nie jest to dzisiejszy temat. W śmietnikach ląduje chleb, owoce i warzywa, niestety tylko lekko nadpsute albo odgniecione... bo pewnie lepiej kupić świeże... W śmieciach można znaleźć też sporo mięsa i wędliny. Wolę nie myśleć, ile mleka, śmietany, soków i innych takich codziennie się wylewa. 
Obok opakowań po pizzy, po chipsach, po słodyczach, napojach gazowanych w śmieciach widzę mnóstwo żywności, kiedy uchylam wieko pojemnika. W moim bloku mieszka około tysiąca ludzi, a codziennie w kontenerach pojawia się tyle jedzenia, że kilkadziesiąt osób mogłoby się wyżywić z tego. A to tylko jeden blok. Ile takich bloków i kontenerów jest w całej Polsce? 

W sobotę na pobliskim targowisku mnóstwo ludzi stoi w kolejkach i kupuje różne produkty - od chleba począwszy, a na słodyczach skończywszy. Czasem mam wrażenie, że się pobiją o jakieś owoce czy mięso, bo przecież muszą je kupić, a ta osoba przed nimi przecież specjalnie chce je im wykupić. Zdarza się, że jeśli ktoś powie, że też chce dany produkt kupić, to osoba z przodu, która właśnie go kupuje, wykupi wszystko, akurat po czyjejś uwadze, bo wcześniej jakoś tyle nie było potrzebne... 

Z tego, co obserwuję... zazwyczaj ludzie kupują dość dużo. Ile z tego zjedzą? A ile wyląduje w śmieciach? Ile jedzenia ze sklepów wyląduje w śmietniku, bo przecież bardziej opłaca się wyrzucić niż wspomóc np. jakiś dom dziecka? 

Przyznam, że nie rozumiem tego kompletnie. Powinno być inaczej. Przecież można kupić mniej, tyle żeby zjeść, tylko że tu pojawia się inny problem. Wygodniej kupić więcej, bo przecież kto będzie biegał do sklepu kilka razy w tygodniu... To jak już się kupuje więcej, to może z dłuższą datą przydatności, to może coś, co da się zamrozić, kupić mniejszą ilość produktów, które łatwo się psują...? Jeśli chodzi o sklepy i przedsiębiorców, to ustawodawcy powinni się tym zająć, żeby bardziej opłacało się podarować jedzenie niż wyrzucać jeszcze dobre produkty, bo sprzedać się nie sprzedadzą, a zjeść można, bo są dobre (np. chleb). Pal licho tych tam, co prawo stanowią. 

Chociaż my starajmy się nie marnować jedzenia. Przecież tylu ludzi na świecie nie ma co jeść, tyle dzieci umiera z głodu. Wiem, że nie da się uniknąć tego, żeby w ogóle jedzenie nie lądowało w koszu, bo czasem naprawdę nie ma na to wpływu, że jeden ziemniak czy jakaś cebula nie będą się nadawać do spożycia, ale możemy mieć wpływ na to, aby nie wywalać wręcz kilogramów jedzenia. Lepiej kupić mniej, a tę złotówkę czy dwie przeznaczyć na wsparcie akcji jakieś organizacji pozarządowej, która walczy z głodem i niedożywieniem.

10 października 2010

Kolory życia.

Życie i ludzie są jak wielkie pudło kredek, kredek w różnych kolorach. W takim pudełku znajdziemy całą gamę odcieni. Znajdziemy tam także czerń i biel. Świat jednak nie jest czarno - biały, choć niektórzy ludzie właśnie takim chcą go widzieć i do czerni oraz bieli próbują go sprowadzić, jakoś wszystko przyporządkować tylko do nich, jakby innych kolorów wcale nie było. Przecież nikt nie jest tylko czarny, albo tylko biały. 

W czarno - białym świecie to, co dobre jest białe, a to, co złe jest czarne, ale przecież my jako ludzie nie jesteśmy tacy jednoznaczni i mało skomplikowani. Mamy wady i zalety. Podobnie jest z sytuacjami. Często nie można jasno ich określić. 
Przyznam, że nie rozumiem czarno - białego podziału świata. Dla mnie czarno - białe mogą być filmy. Uwielbiam też takie zdjęcia, zwłaszcza portrety, dlatego że uwydatniają barwy, które mają w sobie ludzie, a kolor nie przeszkadza dostrzec piękna. I choć uwielbiam czarny i ponad połowa moich ubrań jest właśnie taka, i choć nie przepadam za białym, nie wyobrażam sobie patrzenia na świat i ludzi tylko poprzez czarno - białe okulary. 

Wydaje mi się, że ci, którzy w sposób czarno - biały postrzegają świat oraz ludzi tracą bardzo wiele. Na ich oczach tętni życie, pojawia się wiele emocji, a oni wszystko sprowadzają do dwóch wyznaczników. To trochę tak, jakby sami sobie świat zubożali. Nie widzą jego kolorów. 
Ci, którzy widzą świat i ludzi w kolorze, widzą te kolory na swój własny sposób. I ja widzę kolory. Mnóstwo barw. Miłość widzę w wielu odcieniach, ale najczęściej ma ona dla mnie kolor makowych płatków. Nadzieja jest zielona jak świeża wiosenna trawa. Smutek ma kolor fiołków leśnych. Radość wygląda jak tęcza. Wiara ma kolor upalnego, letniego, bezchmurnego nieba. Dobro ma dla mnie kolor jesiennej dyni. Tęsknota jest jak noc ciemna, granatowa. Szczęście wygląda jak dojrzałe kłosy pszenicy. Każde uczucie ma inną barwę. 

A ludzie są jak pudełka kredek. Otwieram i widzę różne kolory. W każdym pudełku są inne, bo każdy z nas jest inny, niepowtarzalny.

Wyglądam za okno i widzę mnóstwo barw. Zamglone niebo w kolorze malinowym, drzewa z liśćmi zielonymi, żółtymi, pomarańczowymi, czerwonymi, nawet trawa nie jest tylko w jednym kolorze. 
Świat i ludzie nie są ani czarni, ani biali, ani czarno - biali, ani szarzy. Wszystko ma swój kolor. Tyle tylko, że dla każdego z nas świat i ludzie mają tyle kolorów, ile w nich potrafimy dostrzec.

6 października 2010

Na szczycie.

Rozkojarzenie, roztargnienie, roztrzepanie osiągnęło u mnie szczyt. Gotuję wodę na herbatę i natychmiast o niej zapominam. Nawet czajnik, który gwiżdże musi długo gwizdać, aby do mnie dotarło, że to ta moja woda. Mleko też sobie podgrzewam w odpowiednim do tego garnku, który gwizdem oznajmia, że to już, bo inaczej kuchenka byłaby cała zalana mlekiem, które postanowiło iść na spacer, ponieważ ja o nim zapomniałam. 

Moje biurko jest usiane mnóstwem karteczek, które też wysypują się z kalendarza, a ważne terminy zaznaczyłam sobie nawet na kalendarzu ściennym, bo wszystko mi się myli, nie pamiętam co na kiedy i nawet nie jestem pewna dni tygodnia. Właśnie od trzech dni przeżywam środę... 

Od lat nie zdarzyło mi się przypalić obiadu, aż do zeszłego tygodnia. Moje usiłowanie przypalania jedzenia trwa. Staram się nie rozpraszać niczym przy przygotowywaniu posiłku, ale nie daj Boże jak sobie włączę piosenkę i zacznę podśpiewywać... Tylko że tak naprawdę ja nie cierpię śpiewać i wszyscy wokół o tym wiedzą. A w ogóle to twierdzę, że za bardzo nie umiem.
Proste czynności przekraczają nawet moje możliwości ostatnio. Myślenie szkodzi bardziej niż zwykle. A rodzina i znajomi mają ubaw. Wszystko to wina stresu. Może jestem pocieszna, ale jak tak dalej pójdzie, to aż strach się bać, co się może wydarzyć. Staram się jednak robić tylko jedną czynność naraz, bo inaczej to stanie się chyba jakaś katastrofa. Momentalnie się rozpraszam, a wówczas mój refleks jest wystawiany na ciężkie próby, bo leci mi z rąk to, co w nich akurat trzymam. 

Właśnie patrzę za okno i zastanawiam się, dlaczego w miejscu wschodniej części miasta nie ma morza, bo przy takiej słonecznej choć chłodnej pogodzie i lekko zamglonym horyzoncie wydaje mi się, że powinno tam być, więc dlaczego go nie ma? Może ja zwyczajnie potrzebuję bliskości morza na te moje skołatane nerwy? Możliwe, że coś sobie ubzdurałam z tym morzem, a może to bajoro (w sumie to jest to glinianka choć może powinnam to nazywać bardzo dużym oczkiem wodnym) na dole jest zwyczajnie zbyt małe, jak na moje potrzeby chwytania chwiejnej równowagi? Sama nie wiem. I tylko słyszę, jak wydaję z siebie "ochy" i "achy"...

5 października 2010

Wyładowani.

Kiedy człowiek jest zdenerwowany, zestresowany, wściekły jak rój pszczół to dość często te emocje trafiają w zupełnie niewinnych ludzi, tudzież "ofiarami" stają się przedmioty. Przecież najłatwiej wyładować się na kimś. 

Kilka dni temu wybrałam się na spacer z moją dawno niewidzianą przyjaciółką. Zazwyczaj jest spokojna, ugodowa, nie włazi nikomu w drogę, ani tym bardziej nie wyładowuje się na ludziach. I ona mi mówi, że ostatnio przez jedną osobę z pracy ona jest tak nerwowa i wściekła, że wyładowała swoją złość na matce. Dziewczyna zupełnie nie myślała, że jest do tego zdolna. A ja się w sumie nie dziwię, że wyzwolono w niej takie emocje, bo w tej jej pracy to ona już nie jest pracownikiem tylko niewolnikiem, a na dodatek odwala nie tylko swoją robotę, ale i robotę jednego palanta, bo jemu się nie chce, wychodzi do domu kiedy chce i za nic ma innych ludzi. Jest zastępcą szefa i jego kolegą, a przez to myśli, że wszystko mu wolno. Na ludziach z pracy wyładowuje swoją frustrację z domu, zwłaszcza to, że mu się nie układa w małżeństwie, że żona z nim po chamsku pogrywa.
Inna moja znajoma rozstała się z facetem i wyładowuje złość na całej rodzinie za to, że została sama z dzieckiem, a facet nie jest zbyt chętny nawet na to, aby dziecko odwiedzać.

Przykłady można by mnożyć.
Sama też nie jestem święta. Jako nastolatka dawałam rodzicom popalić swoimi wybuchami złości. Mi dorosłej też się zdarzało wyładować złość na zupełnie niewinnej osobie, bo ktoś czy coś mnie tak rozwścieczyło, że później wystarczyła pierdoła, aby wyzwolić tornado, tajfun, tsunami, burzę z piorunami i cholera wie, co jeszcze. Znam siebie i wiem, kiedy jestem doprowadzona do ostateczności, a to znowu nie tak łatwo, bo nauczyłam się wyciszać, uspokajać i nie dać wyprowadzać z równowagi, jednak jeśli ktoś się wyjątkowo postara... W każdym razie od razu po mnie widać, że jestem wręcz naelektryzowana emocjami i niewiele mi trzeba do wybuchu, a ja jeszcze ostrzegam dodatkowo wszystkich wokół, żeby mnie nie drażnili i dali mi święty spokój, dopóki nie wyładuję się, bo inaczej to trafi w kogoś i niestety sprawi dużą przykrość. Najlepszym moim przyjacielem na złość jest worek treningowy lub cokolwiek, co może go zastąpić. Mogę się wyżyć bez szkody dla innych, zmęczyć dla zdrowia, a przy okazji jeśli już naprawdę jest źle, to mogę wyrzucić z siebie cały potok wulgaryzmów i to bez szkody dla innych, ale jednak lepiej, aby nikt mnie nie słyszał, ponieważ wysłuchiwanie takiej ilości przekleństw do przyjemnych raczej nie należy, tym bardziej jeśli te słowa wydobywają się z ust kobiety. 

Na stres reaguję inaczej. Jestem totalnie rozkojarzona, zwłaszcza kiedy sytuacja stresowa mija. Roztargnienie moje w stresie i po stresie osiąga szczyt, ponieważ jestem nastawiona tylko na zadanie, na sytuację, która mój stres wywołuje. Na innych się nie wyżywam wówczas, za to wciąż mi się coś myli, myślenie szkodzi mi bardziej niż zwykle, poza tym wciąż o czymś zapominam. Mój stres jako taki dla otoczenia jest niegroźny, za to mi trochę bardziej komplikuje życie.

Stres to coś takiego, co niestety w wielu ludziach, których znam wywołuje coś takiego, że lepiej zejść im z drogi, bo się wyżyją na otoczeniu. 

Nie wiem, czy jest jakieś skuteczne lekarstwo, aby nasze negatywne emocje nie trafiały w nasze otoczenie, zwłaszcza w niewinnych ludzi. Dlaczego tak łatwo jest wyładować frustrację na innych, zwłaszcza na naszych najbliższych? Przecież to ten, który jest winny naszej złości powinien być już bardziej świadkiem naszych emocji, a dlaczego nie jest? Z drugiej jednak strony przecież nie mamy prawa wyżywać się nawet na tym, kto nas wkurzył, bo jakby ten świat wyglądał, gdyby się zaraz za każdym razem na innych wyżywać? Nawet jeśli to ci inni są winni w jakiś sposób naszej złości.

Sama wiem, jak trudno czasem wyciszyć emocje, nie mówiąc już o ich wyłączeniu i spróbować spokojnie załatwić daną sprawę. Czasem się to zupełnie nie udaje. Trzeba jednak rozmawiać i wyjaśniać to, co nas wścieka od razu, bo kiedy sytuacja zacznie nabierać jeszcze żywszych kolorów, złość w nas już nie będzie kiełkować, ale rozkwitnie bujnym kwieciem, a my będziemy ją dalej kumulować, to możemy być pewni, że w końcu wybuchnie, tylko nie tam gdzie trzeba i nie wtedy kiedy trzeba, a przy okazji jeszcze sprawi przykrość komuś, komu sprawić byśmy nie chcieli. 

Czasem nawet takie bycie niemiłym, odpowiadanie na odczepnego sprawia ludziom przykrość, a my tacy jesteśmy, bo nie mamy humoru, czy ktoś nas wkurzył, a obrywają inni. 

Fajnie by było, gdyby ktoś wynalazł pigułkę, która by przeciwdziałała takiemu zachowaniu. 

Dlatego dobrze mieć przyjaciół i bliskich ludzi, którym czasem można ponarzekać, tak dla zdrowia psychicznego, jeśli oczywiście zechcą wysłuchać naszego marudzenia ;) A wyładować się można, na przykład przy sprzątaniu, na worku treningowym, przy ćwiczeniach, seks też dobry. Polecam każdemu ;)

 

4 października 2010

Listy miłosne.

Czy ludzie piszą listy miłosne tak chętnie jak kiedyś? Czy w ogóle ludzie piszą jeszcze listy miłosne? Czy potrafią? W czasach kiedy wiele słów zastępują emotikony, jakieś dziwaczne skróty czy listy miłosne mają jeszcze rację bytu? Przecież słowem "kocham" i uczuciami rzuca się na prawo i lewo. 
 
A jednak ludzie listy miłosne piszą, mówią słowem o miłości, choć najczęściej elektronicznym słowem, wystukanym na klawiaturze. Wystarczy tylko kliknąć "wyślij" i już prawie od razu adresat odnajdzie list w swojej skrzynce. A kiedyś szukało się odpowiedniego papieru, brało się do ręki długopis, a najlepiej pióro i starannie niż zazwyczaj kaligrafowało się słowa, wyznania. Teraz możemy wydrukować sobie list z komputera, ale czy jest to to samo? Treść, słowa może i tak, ale nie ma już tej namacalności, faktury liter, którą czuć pod palcami, a która powstała dzięki ruchom dłoni tej drugiej osoby. 

Pisząc, przelewamy w słowa cząstki siebie, ale pisząc odręcznie, zostawiamy na papierze coś więcej. Namacalne ślady naszej duszy. Odręczne listy miłosne miały w sobie takiego jakiegoś ducha, którego brakuje tym elektronicznym. Jakby budowały większą bliskość między nadawcą, a odbiorcą. Przesuwając palcami po ekranie, nie możemy się nawet pośrednio zetknąć z dotykiem tej drugiej osoby. A takie zetknięcie jest możliwe, kiedy będziemy w ręku trzymać ręcznie pisany list. 
 
Oczekiwanie na list też było trochę inne, bo zaglądało się do skrzynki, wypatrywało się z niecierpliwością listonosza albo jak na skrzydłach leciało się na pocztę, aby list wysłać. Jednak temu oczekiwaniu towarzyszyły podobne emocje, jakie towarzyszą oczekiwaniu na list elektroniczny. Sprawdzanie  co chwilę skrzynki, czy czasem coś nie przyszło, czekanie z drżeniem serca na wyświetlenie się wiadomości. A słowa mogą nas tak samo porazić, czy to pisane ręcznie czy elektronicznie. List miłosny to jednak list miłosny i może wywrzeć piorunujące wrażenie. Mam nadzieję, że ich pisanie nie zaniknie, nawet jeśli ludzie wynajdą jeszcze inne sposoby na pisanie listów i na ich dostarczanie.