28 listopada 2011

Dwa tygodnie.

Ażurowe koronki drzew, jezioro zmarszczone jak skórka jabłka albo twarz czy dłonie staruszki... Spoglądam przez okno na gałęzie, które mocują się z wiatrem, grzeję zmarznięte dłonie kubkiem gorącej herbaty.

Tęsknota i łzy ściskające gardło. Samotność nocą. Złość. Żal. Ból. Strach. Bezsenne noce bardziej jeszcze snu pozbawione, bez chwili na spokojny oddech, z lękiem schowanym pod poduszką i w szafie.

Nigdy nie przypuszczałam, że tak bardzo związana jestem z ojcem. Z drżeniem serca pilnowałam jego oddechu, siedząc noc w noc przy jego łóżku. Z niego cień i ze mnie cień. Dwa cienie. Zmęczone. Boję się, że z następnym kryzysem nie damy już sobie rady, że może być ostatnim. Życie na kredyt, wyrok odroczony, a ja paradoksalnie choć go akceptuję, nie chcę się z pogodzić z tym, że nadejdzie taki dzień, który będzie ostatnim.

Najcenniejszą rzeczą, którą obdarzył mnie ojciec jest jego zaufanie. Otworzył się przede mną tak, jak przed nikim. Otworzył serce, duszę, opowiedział o sprawach, uczuciach, zdarzeniach, wspomnieniach, którymi z nikim się nie dzielił, choć mógł. A ja zdałam sobie sprawę z tego, jak bardzo oboje jesteśmy do siebie podobni... To po nim mam samotność w duszy i smutek w oczach. Ale po nim mam też siłę, wrażliwość.

Nie wiem, co przyniesie dzień jutrzejszy, tydzień kolejny czy miesiąc, ale cieszę się z każdej kolejnej darowanej chwili i mam cichutką nadzieję, że jeszcze spora garść wspólnych chwil nam została. Cicho... cichutko... jak skrzydła motyla chwile piękne, cenniejsze niż złoto szczere... zbieram perły łez szczęścia, zanim zbierać zacznę te smutkiem się mieniące.