27 czerwca 2011

Zdziwiona.

W nie tak znów bardzo odległym maju obudziły się we mnie gorące rytmy i na nowo wznieciła się taneczna iskierka, która obecnie rozbuchała się w potężny płomień.

Choć od dawna nie mam już nic wspólnego z tańcem, nie przestałam czuć muzyki całą sobą, nie przestałam czuć jak płynie w moich żyłach, domagając się od ciała, aby się ruszyło, wygięło, pozwoliło swobodnie przepłynąć dźwiękom. Tamtego majowego wieczoru (niech no ja sprawdzę w notkach, co to za data była... ;) 13 maja :) postanowiłam sobie, że do tańca wrócę, choćby sama dla siebie. I wróciłam.

Zaczęłam nieśmiało, bo wydawało mi się, że moje ciało jest zesztywniałe, jak z kołków, kijów od szczotek i że nic już nie ma z tamtego poczucia rytmu, gibkości, giętkości. Na początku czułam się jak połamana, jakbym z drzewa spadła albo nie wiem jak ciężką pracę fizyczną wykonała.

Potykam się o własne nogi, potykam się o krawężniki, potykam się na schodach, potykam się o dywany, potykam się o kable... sieroctwo totalne...

A dziś ze zdziwieniem stwierdziłam, że z moim ciałem nie jest tak źle. Potykać, się potykam, ale za to nic z poczucia rytmu nie straciłam. Te wszystkie inne czynniki odbiegają wciąż dość sporo od mojej formy, ale o dziwo nie jest tragicznie. A gdy przypadkiem zerknęłam w lustro, stanęłam jak słup soli i ze zdziwioną miną rzekłam: "To ja się jeszcze taaaak potrafię ruszać?"


ps. A nie mówiłam, że nasze ciało może nas mile zaskoczyć? Wystarczy się mu troszkę przyjrzeć.