8 września 2010

Dwa miejsca.

Dwa dni. Dwa miejsca. Dwa rodzaje warunków pogodowych. Dwa różne odczucia.

Dzień pierwszy przywitał mnie w miejscu docelowym zimnem, deszczem i wiatrem. Nie wiem dlaczego, ale zawsze w tym mieście się gubię. Mylą mi się kierunki, komunikacja miejska stanowi dla mnie zbyt skomplikowana, mam problem dojściem do celu nawet na prostej drodze, miotam się sama ze sobą i czuję się tak, jakby walczyła z tym miejscem. Atmosfera mnie przytłacza, dobija, wykańcza, dusi. Stolica. Miejsce, którego nie jestem w stanie polubić, które jest dla mnie obce, które mnie wręcz przeraża. Potrzebuję przewodnika, aby się w nim poruszać, kogoś, kto mnie zaprowadzi od punktu A do punktu B. Od lat nie mogę się do tego miasta przekonać. Nie polubimy się, nie zaakceptujemy. Może jedynie spróbujemy się znieść wzajemnie. To tylko nam wychodzi, zacisnąć zęby, przywdziać usta w uśmiech nr 5 i udawać, że jest ok.

Nie mogłabym mieszkać w stolicy. Wywołuje we mnie nerwowość, wzbudza lęki, sprawia, że niepewnie rozglądam się wokół, próbując moją niepewność przykryć wyrazem obojętności, aby niczego nie widzieć, nie słyszeć. Jestem nastawiona tylko na przetrwanie. Może jakoś się kiedyś dogadamy, ale w tej chwili, nie widzę w niej żadnej zalety. Jest dla mnie więcej niż obca. Boję się jej. Działa na mnie klaustrofobicznie, jak windy bez okienka, boję się, że zabraknie mi tlenu, że się uduszę.

Wczoraj przywitała mnie deszczem, ulewnym. Przemokłam, nie do skóry, wręcz do kości. Nie wiem nawet, ile razy się zgubiłam, ale cel osiągnęłam i wydostałam się z pułapek, które na mnie zastawia. Ciemno niebo ciężko zwisało nad miastem, jakby za karę. Deszcz nie przypominał łez, nie pachniał smutkiem, pachniał wściekłością, zawziętością. Był jak wyrok dla przestępcy.
Gdy ostatnie krople wycisnęłam z włosów, ukazało się słońce, jak drzwi, o których istnieniu dawno już zapomniano i wyrzucono do nich klucz. Pomyślałam sobie, że choć do mieszkania czy nawet na dłuższy pobyt jest dla mnie miejscem niemożliwym, to jeśli przyjdzie nam egzystować w swoich cieniach, stykać się raz na jakiś czas, zawsze się znajdzie jakiś przewodnik, który poprowadzi mnie swoimi śladami, ponieważ ja własnych zostawiać tam nie chcę, co najwyżej zacierające się zarysy mojego cienia. Nic więcej.


Dzień drugi obudził mnie, gdy słońce jeszcze spało. Popijałam herbatę, patrząc jak się budzi na horyzoncie. Ciepły wrześniowy dzień, pełen radości, spokoju. Zupełnie inne miejsce. Zatoka, morze. Woda dziś była granatowa, znaczona spienioną bielą grzebieni fal, rozbijająca się o letni piasek, niespokojna, ale tak pewna siebie, swego celu. I miasto, które oddycha głęboko, zarażając optymizmem. Z tym słońcem mu do twarzy, ale z wiatrem, deszczem i zimnem - także.
Uspokaja mnie. Wypełnia we mnie wszelkie dziury.

Usiadłam na piasku i wpatrzyłam się w ruch wody. Nie lubię miejsc, w który stoi woda i nie drży. Nie cierpię basenów. Są jak więzienia. Więzienia - bo pozbawiają wolności, a woda jest wolna.
Słuchałam dziś historii fal, historii o mnie samej. To historia o wędrowniczce. Mogłabym tak siedzieć godzinami na piasku, przesypując w palcach jego drobiny i rozmawiając z morzem. W takim miejscu jestem szczęśliwa, spokojna. Jestem ja. Bez przymusu, którego nie cierpię bardziej niż czegokolwiek innego.
Lubię tak siedzieć, stać, przechadzać się po piasku, wpatrując się w fale. Pomysły piętrzą się całymi stosami w mojej głowie, a ja upijam się spokojem. Łykam powietrze tak, aż do zachłyśnięcia się nim. W miarę jak wypełnia mi płuca, moja dusza uspokaja się. Kołyszę się jak źdźbło trawy na wietrze. Zostawiam po sobie ślady, nie tylko odciski dłoni i stóp na piasku. Zostawiam swoje myśli i głębokie linie własnego kształtu, nie cienie.
Tam mogłabym mieszkać i codziennie mówić falom "dzień dobry" o świcie, a o zmierzchu głaskać wodę, szepcząc jej życzenia dobrych snów.

Wracając, spojrzałam na zachód. Ujrzałam niebo w kolorze konfitur malinowo - brzoskwiniowych, tych które zamknęłam w szkiełkach lata i schowałam na półkach. I było też czerwone słońce. Nie gorące jak krew, tryskająca ze świeżej rany, ale palące jak miłość, czerwone zaklęciami miłości, jaśniejące obietnicą dobrego jutra. Oszołomiona, wpatrywałam się z zachwytem, z nabożnością.

Spokój i siła. Patrzę w morze, oglądam statki wypływające z portu i powracające do niego, niosące obietnicę dalekich podróży. Zanurzam dłoń w piasku i na chwilę udaje mi się zatrzymać przesypujące się ziarna czasu mojej życiowej klepsydry. Delikatnie przesuwam palcami po fali i chwytam okruchy, które do niedawna na próżno usiłowałam znaleźć. I czuję spokój. Wiem, że jestem silna.

Spokój. Cisza. Harmonia. Jedność. Sens. Absolut i Kosmos. Pewność. Dążenie. Spokój.