25 kwietnia 2014

Nigdy więcej.

Przypomniało mi się dzisiaj, jak to było kiedy chciałam zdawać maturę i jaka uparta byłam. Pewnego dnia obudziłam się i wymyśliłam sobie, że będę zdawać francuski i geografię. Był tylko jeden problem, geografii pisemnej nie było, więc wymyśliłam, że jakoś to przeżyję i będę zdawała też angielski. Pomysł był taki, że miałam zdać pisemnie francuski, ustnie geografię, no i ten nieszczęsny angielski jako język obcy. 

Gdy moi rodzice to usłyszeli, tylko postukali się w głowę. A ja dopięłam swego. Tyle tylko, że nie musiałam zdawać  pisemnie francuskiego i mogłam też pożegnać angielski z matury, bo geografię można było zdawać pisemnie. Ówczesna pani minister się zlitowała. Francuski oczywiście też zdałam, bo się uparłam, że tylko matura z tego języka spowoduje, że wzrośnie moja motywacja, a ja nauczę się go, ponieważ przy mojej słabej grupie dalej stałabym na poziomie: CzG chcieć zamiatać ulica. 

Jednak z perspektywy czasu stwierdzam, że należało zdawać też chemię i matematykę. I o ile w przypadku chemii było ok, to pani z fakultetów od matematyki mnie zwyczajnie odstraszyła... Było tak jak z fakultetem z historii. Czułam się jak tępy debil, którym jednak nie byłam i nie jestem. Nie zmienia to jednak faktu, że skutecznie mnie zniechęcono do matematyki. O fizyce, której w szkole średniej nie nauczyłam się wcale, to już nie wspomnę. I wcale nie wynikało to z mojej tępoty, bo nawet jak na kobietę i w szczególności blondynkę, nie radziłam sobie z nią najgorzej, a nawet rzekłabym, że było całkiem nieźle. Niestety nauczyciele skutecznie nauczyli mnie, jak przetrwać, nic nie umieć i mieć jakąś przyzwoitą ocenę. Porażka. 

A kiedy poszłam na studia... nie było lepiej. Różnymi metodami mnie odstraszono i zniechęcono. Niestety między innymi przekrętami i nieuczciwością. Pomogły mi też małpujące mnie koleżanki, które musiały robić to, co ja, studiować to, co ja. 

Efekt mam taki, że jestem na samą siebie okrutnie wkurzona. A jak pomyślę, że do końca życia mam zapierdalać, myjąc kible, sprzątając, podając kawę czy pakując kury, to ciśnienie mi rośnie i uderza do głowy. To nie jest tak, że taka praca mi uwłacza czy coś, bo tak nie jest. To praca jak każda inna i jak każda potrzebna. Tylko tyle, że ja mam w sobie i we własnej głowie potencjał, który od lat marnuję. Kiedy stało się tak, że moje własne życie poszło na półkę, to tylko pogorszyło wszytko. Jednak było to konieczne. 

Mam do siebie pretensje za zmarnowanie talentów i za własną głupotę. Kiedyś to nikt i nic by mnie nie odstraszyło, ani nie zawróciło z drogi, którą obrać chciałam. Wiem, ile pracy i serca musiałam włożyć w pewne sprawy, jak bardzo pragnęłam i jak trudne to wszystko było. 

Za jakieś pół roku z drobnym okładem stuknie mi okrągła rocznica. Z tej okazji nie zostawiam na sobie suchej nitki. To chyba ostatni dzwonek, aby cokolwiek zmienić i zaryzykować. Poszłam inną drogą życiową i wcale sobie tego życia nie ułatwiłam. Wręcz przeciwnie - pokomplikowałam je i poplątałam tak, że sama nie wiem, co powiedzieć. 

Mogę się nauczyć wszystkiego w krótkim czasie, ale tylko pod jednym warunkiem - naprawdę będę chcieć. Tylko ogrom pracy mnie przeraża.

Czasem budzę się w nocy z koszmarnych snów, czasem drżę pod kołdrą ze strachu, ale nigdy nie pozwolę sobie na sytuację, w której znalazłam się rok temu. Nie pozwolę. Nigdy więcej.

Czas na nowe.