26 kwietnia 2014

Ani dobra, ani zła. Po prostu wkurzona.

Nie mogę znieść, kiedy ktoś krzywdzi bliskich mi ludzi. Jeszcze bardziej nie mogę znieść, gdy wykorzystuje do tego siłę, kłamstwa, pomówienia, wbijanie noża w plecy, mydlenie oczu i inne takie. 
 
Jestem raczej dość opanowaną osobą, wyrozumiałą, ale są rzeczy, kiedy mój spokój, toleracja i wyrozumiałość się kończą. To jedna z takich sytuacji. A jeśli ktoś jeszcze próbuje robić z drugiej osoby osła i jeździ po niej jak po łysej kobyle, to naprawdę coś mi się takiego w środku robi, że nie podaruję. Bliscy mi ludzie, są moi i jeśli ktoś wyrządza im krzywdę, będzie mieć ze mną do czynienia, bo ja nie podaruję. 
 
Jeśli krzywdzi się mnie... ok. Przełknę. Wybaczę. Przeżyję. Mogę nadstawiać oba policzki. Ja to ja. Dam radę. Przeżyłam, co przeżyłam, nic mi nie będzie.
 
Lecz jeśli krzywdzi się moich ludzi, ludzi, na których mi zależy, którzy są mi bliscy, których kocham, którzy są moją rodziną czy są jak rodzina, to litość i wyrozumiałość się kończy. Oczywiście, najpierw próbuję spokojnie, normalnie i grzecznie załatwić sprawę. Lecz jeśli nie uda się dojść do porozumienia, winny nie wykazuje dobrej woli, nie okazuje skruchy (nie mam na myśli pustego gadania, którego nie popierają czyny), zaczyna się robić nieprzyjemnie. Kiedy na cudze nieszczęście mam wpływ na rozwiązanie danej sytuacji, nie zazdroszczę temu, kto ma mnie przeciwko sobie.
 
Ze mnie się wroga nie robi. Powtarzałam i powtarzam to wielokrotnie.
 
Wychowano mnie w oparciu o pewne zasady, pewne wartości. Poza tym mam taki, a nie inny charakter. Wpojono mi wrażliwość na ludzką krzywdę, szacunek do odmienności, zrozumienie dla ludzkich błędów, sprawiedliwość i jeszcze kilka innych. Nie znoszę fałszu, obłudy, kłamstw w żywe oczy, nielojalności, braku honoru i braku szacunku, niesprawiedliwości, wyrządzania krzywd innym świadomie i z premedytacją. 
 
Jesteśmy tylko ludźmi. Mamy prawo do błędów, zaniedbań. Lecz jesteśmy też aż ludźmi i dlatego powinniśmy chronić słabszych, a już zwłaszcza jednostki od nas zależne - między innymi dzieci, bo to je głównie mam na myśli w tej chwili. Dzieci się nie krzywdzi, dzieciom się wody z mózgu nie robi, z dzieci nie robi się karty przetargowej, a jak się dzieci posiada, to się o nich przede wszystkim myśli - o ich dobru i o ich potrzebach. Poza tym... dzieci są jak barometr. Chyba nie muszę więcej dodawać...?
 
Wracając do tematu, jestem oburzona, wręcz zbulwersowana, wściekła, naprawdę wkurzona. O ile do pewnego momentu przyjmowałam różne informacje spokojnie, to ostatnio granica została przekroczona i od dłuższej chwili pali się czerwone światło. W każdy możliwy sposób będę chronić, pomagać, dbać. Wykorzystam wszelkie możliwości, aby nie pozwolić wyrządzić bliskim mi ludziom większej krzywdy, aby nie pozwolić zapanować niesprawiedliwości, aby nie pozwolić panoszyć się oszczerstwom i kłamstwom. 
 
Nie dobrze jest pozwolić mojej cierpliwości się wyczerpać. Bo ja nie jestem ani dobra, ani zła. Jestem taka i taka. Nie jest dobrze, kiedy się mnie wkurzy. A w tej chwili jestem naprawdę, proszę wybaczyć słownictwo, wkurwiona.

25 kwietnia 2014

Nigdy więcej.

Przypomniało mi się dzisiaj, jak to było kiedy chciałam zdawać maturę i jaka uparta byłam. Pewnego dnia obudziłam się i wymyśliłam sobie, że będę zdawać francuski i geografię. Był tylko jeden problem, geografii pisemnej nie było, więc wymyśliłam, że jakoś to przeżyję i będę zdawała też angielski. Pomysł był taki, że miałam zdać pisemnie francuski, ustnie geografię, no i ten nieszczęsny angielski jako język obcy. 

Gdy moi rodzice to usłyszeli, tylko postukali się w głowę. A ja dopięłam swego. Tyle tylko, że nie musiałam zdawać  pisemnie francuskiego i mogłam też pożegnać angielski z matury, bo geografię można było zdawać pisemnie. Ówczesna pani minister się zlitowała. Francuski oczywiście też zdałam, bo się uparłam, że tylko matura z tego języka spowoduje, że wzrośnie moja motywacja, a ja nauczę się go, ponieważ przy mojej słabej grupie dalej stałabym na poziomie: CzG chcieć zamiatać ulica. 

Jednak z perspektywy czasu stwierdzam, że należało zdawać też chemię i matematykę. I o ile w przypadku chemii było ok, to pani z fakultetów od matematyki mnie zwyczajnie odstraszyła... Było tak jak z fakultetem z historii. Czułam się jak tępy debil, którym jednak nie byłam i nie jestem. Nie zmienia to jednak faktu, że skutecznie mnie zniechęcono do matematyki. O fizyce, której w szkole średniej nie nauczyłam się wcale, to już nie wspomnę. I wcale nie wynikało to z mojej tępoty, bo nawet jak na kobietę i w szczególności blondynkę, nie radziłam sobie z nią najgorzej, a nawet rzekłabym, że było całkiem nieźle. Niestety nauczyciele skutecznie nauczyli mnie, jak przetrwać, nic nie umieć i mieć jakąś przyzwoitą ocenę. Porażka. 

A kiedy poszłam na studia... nie było lepiej. Różnymi metodami mnie odstraszono i zniechęcono. Niestety między innymi przekrętami i nieuczciwością. Pomogły mi też małpujące mnie koleżanki, które musiały robić to, co ja, studiować to, co ja. 

Efekt mam taki, że jestem na samą siebie okrutnie wkurzona. A jak pomyślę, że do końca życia mam zapierdalać, myjąc kible, sprzątając, podając kawę czy pakując kury, to ciśnienie mi rośnie i uderza do głowy. To nie jest tak, że taka praca mi uwłacza czy coś, bo tak nie jest. To praca jak każda inna i jak każda potrzebna. Tylko tyle, że ja mam w sobie i we własnej głowie potencjał, który od lat marnuję. Kiedy stało się tak, że moje własne życie poszło na półkę, to tylko pogorszyło wszytko. Jednak było to konieczne. 

Mam do siebie pretensje za zmarnowanie talentów i za własną głupotę. Kiedyś to nikt i nic by mnie nie odstraszyło, ani nie zawróciło z drogi, którą obrać chciałam. Wiem, ile pracy i serca musiałam włożyć w pewne sprawy, jak bardzo pragnęłam i jak trudne to wszystko było. 

Za jakieś pół roku z drobnym okładem stuknie mi okrągła rocznica. Z tej okazji nie zostawiam na sobie suchej nitki. To chyba ostatni dzwonek, aby cokolwiek zmienić i zaryzykować. Poszłam inną drogą życiową i wcale sobie tego życia nie ułatwiłam. Wręcz przeciwnie - pokomplikowałam je i poplątałam tak, że sama nie wiem, co powiedzieć. 

Mogę się nauczyć wszystkiego w krótkim czasie, ale tylko pod jednym warunkiem - naprawdę będę chcieć. Tylko ogrom pracy mnie przeraża.

Czasem budzę się w nocy z koszmarnych snów, czasem drżę pod kołdrą ze strachu, ale nigdy nie pozwolę sobie na sytuację, w której znalazłam się rok temu. Nie pozwolę. Nigdy więcej.

Czas na nowe.

23 kwietnia 2014

Szczęśliwa blondynka w dalekim kraju.

Sztuczna inteligencja nie pomoże, jeśli ktoś urodził się blondynką. Jestem blondie, choć od lat zmieniam sobie kolory włosów, robiąc sobie tzw. sztuczną inteligencję. Jak tylko skończyłam szkołę średnią, blond poszedł w zapomnienie, choć bywało, że to co miałam na głowie, przypominało trochę blond. 
 
Jak na blondynkę przystało, roztrzepana jestem do niemożliwości, uśmiechem i mruganiem oczętami usiłuję wybrnąć z trudnych sytuacji, no i powtarzam, że to nie moja wina, że urodziłam się z włosami blond, a sztuczna inteligencja jakoś na dobre zakorzenić się nie chce. 
 
Zakupiłam dziś drukarkę, a raczej urządzenie z serii dużo w jednym i jakież było moje zdziwienie, kiedy odkryłam, że zapomniałam kupić właściwe usb. No przecież kabelek od zawsze był w moim posiadaniu... a jakże był. I jest. Leży sobie spokojnie w Polsce, czekając na lepsze czasy. 
 
Drogi do nowego miejsca zamieszkania właśnie zdążyłam się nauczyć, a jak się zdążyłam nauczyć, to pewnie niedługo się znów przeprowadzę. Zwykle tak bywa, że jak się przestaję gubić i za dobrze orientuję się w terenie, znów się przeprowadzam, bo przecież nudno być nie może. 
 
Właśnie stuknął mi roczek w kraju tulipanów. Bardzo dużo zmieniło się przez ten czas we mnie i w moim życiu. Moje myślenie wróciło na inne tory i ja wróciłam na swoją właściwą drogę życiową, którą kiedyś podążałam, a z której zeszłam, sama nie wiedząc, dlaczego.
 
Przeszłam daleką drogę od tego, co było, a było w ubiegłym roku bardzo bardzo źle. Źle było ze mną i źle działo się w moim życiu. Walnęłam porządnie o dno, stanęłam pod ścianą z nożem na gardle i to mnie otrzeźwiło. Pamiętam, jak bardzo się bałam. Przerażało mnie wszystko. Przerażało mnie normalne życie. Przerażało mnie wszystko nowe. Ciężko było mi zrobić jakikolwiek krok naprzód. W dodatku tak zatopiłam się w depresji, tak chętnie w niej pływałam, że jeszcze chwila, a utopiłabym się. 
 
Nawet nie przypuszczałam, że tak okrutnie odbije się na mnie śmierć ojca. Po śmierci mamy było inaczej. Tydzień przeleżałam i przepłakałam w łóżku, ale miałam obowiązki względem cioci oraz taty, więc musiałam być silna i się pozbierać. Lecz kiedy tato umarł, nagle moje życie zostało pozbawione sensu. Odszedł bliski mi człowiek, człowiek, z którym wzajemnie wspieraliśmy się przez kolejne miesiące i lata, potem posypały się inne sprawy w moim życiu i zostałam sama. Niezupełnie sama, bo z milionem problemów i duszą pełną lęku. 
 
Musiałam się cofnąć. Zrobić wielki krok w tył. Musiałam nauczyć się żyć na nowo. Mało kto wie, w jak kiepskim byłam stanie. Niewielu wie, że wciąż bywają dni, że jest ze mną naprawdę źle. Depresja - to się leczy, ale... mam wrażenie, że jest ze mną trochę tak jak z alkoholikiem po leczeniu, którego kusi się np. lampką wina. Co by było, gdyby napiłby się choć jeden łyk...  
 
Gdy sobie pomyślę o tym, co było, żal mi jest samej siebie. Zbudowałam sobie porządną klatkę, zamknęłam się w niej i zakryłam się płachtą. Wciąż dręczą mnie koszmary, a gdy w telefonie wyświetla mi się nieznany numer, paraliżuje mnie strach. 
 
Buduję swoje życie po cegiełce. Tu w innym kraju czuję się bardziej na swoim miejscu. Trochę tak jakbym znalazła się gdzieś, gdzie znaleźć się musiałam. Mieszkam w kraju, w którym mogłam się urodzić. I właściwie to niewiele brakowało, a mieszkałabym tu od urodzenia. 
 
Czy to my wpływamy na nasze życie, czy może przeznaczenie nim kieruje? A może los wpływa na nasze życie w zależności od decyzji, które podejmujemy? Jakkolwiek by nie było, w końcu będzie dobrze, a później jeszcze lepiej i lepiej. 
 
Pierwszy strzał trafił we właściwe miejsce. Teraz pora na kolejny. Odsłonę drugą czas zacząć. Długa droga mnie czeka, pełna ciężkiej pracy, ale ja się jej nie boję. 
 
Ten kraj, ludzie, których tu poznałam, ciężka praca tak fizyczna, jak i umysłowa, zmotywowały mnie bardzo i przywróciły mi siebie. Oddano mi samą siebie. Jestem szczęśliwa. 

22 kwietnia 2014

Dwa tygodnie.

Pojawiam się i znikam, i to zaczyna mi już działać na nerwy. Problemy, które niespodziewanie się pojawiły wybiły mnie z rytmu. Przestało mi się cokolwiek chcieć. Wielkie plany diabli wzięli. Dwa tygodnie, które miałam spędzić we własnym domu, na spędzaniu czasu z rodziną, przyjaciółmi i znajomymi szlag trafił. 

Owszem... dwa tygodnie w Polsce byłam...
Najpierw pielgrzymka po lekarzach i moje wielkie zdziwienie, że tylu ludzi leczy się prywatnie i dostanie się prywatnie do lekarza  graniczy z cudem. Jakoś jednak mi się udało, że najpierw pani w rejestracji zlitowała się nade mną i po długiej rozmowie w końcu dała się namówić, aby zadzwonić do lekarza i zapytać, czy mnie przyjmie. Udało się i czas był najwyższy, a pan doktor po wymęczeniu mnie na wszelkie możliwe sposoby, wypuścił mnie ze skierowaniem do szpitala.

Szpitalna izba przyjęć... panie nie chciały ze mną rozmawiać w ogóle, kiedy usłyszały, że nie mam polskiego ubezpieczenia tylko zagraniczne i rzuciły mi tyle, że najlepiej, abym za granicę wróciła i tam się leczyła. Nnnnooo jakbym planowała wycieczkę do szpitala, a nie urlop. Moja siostra, która była ze mną, tak się wkurzyła i tak głośno wyraziła swoje oburzenie, że aż lekarz wyszedł z gabinet. Na całe moje szczęście, że tak się stało. Lekarz już zupełnie inaczej podszedł do tematu, stwierdzając, że zabieg jest konieczy, bo będzie ze mną tylko gorzej. Jednak jak to w Polsce bywa, musiałabym kilka dni czekać na niego. Nic mnie nie obchodziło, zdecydowałam się na zapłacenie, bo psychicznie bym tych kilku dni nie zniosła. 

Następnego dnia narkoza, zabieg... narkozę zniosłam fatalnie. Może dlatego że był to mój pierwszy raz. Jeszcze gorzej zniosłam wiadomość, że najprawdopodobniej czekać będzie mnie operacja. Jak tylko przyjdą wyniki badań, bo od nich wszystko zależy, czy jednak z tym krojeniem można poczekać, czy jednak nie można i czy można coś innego mi zaproponować. 

Później nie było lepiej... złapałam tzw. grypę żołądkową i wciąż jestem na diecie, bo mój brzuch nie najlepiej znosi niektóre potrawy i duże ilości jedzenia. Jedyny pozytek z tego taki, że na pewno nie przytyję i mam darmową kurację odchudzającą. A jakby tego było mi mało, to zaczął się sezon na pylenie, doczepiło się do mojego osłabionego organizmu przeziębienie, zapchały mi się zatoki i jest cudnie. 

Żeby nie myśleć o tym wszystkim, przed świętami pomagałam przez kilka dni znajomym Holendrom przy kwiatkach. Niezbyt ciężka praca w bardzo miłej atmosferze pełnej żartów. Po kilkunastu godzinach w pracy, zasypiałam na stojąco, na siedząco i w ogóle wszyscy mieli ze mnie niezły ubaw. 

Wielkanoc zastała mnie prawie zupełnie nieprzygotowaną. Dopiero w piątek i w sobotę znalazł się czas na odwiedzenie sklepów oraz na gotowanie. Święta minęły dość spokojnie. Spędziłam je z rodziną i przyjaciółmi. 

Stuknął mi właśnie roczek w Holandii, ale na jakieś podsumowanie przyjdzie czas w najbliższej notce. 

Zbliża się wielkimi krokami piąta rocznica śmierci mojej mamy. Jakoś nie nastraja mnie to pozytywnie na najbliższy czas. I kiedy jest mi źle, kiedy myślę, że nie poradzę sobie z trudnościami, zawsze przypominają mi się jedne z jej ostatnich słów: "Dasz sobie radę dziecko. Córeczko, jesteś mądra. Poradzisz sobie. Słuchaj się swojej intuicji i serca. Nie zapominaj o tym.". Moja kochana mama... Zawsze będzie przy mnie. W moim sercu. 

Jakkolwiek ciężko by nie było, będzie dobrze. Inaczej być nie może.