14 września 2011

Pan K. i Pan Daylight.

Czasem wydaje mi się, że przestaję wierzyć w miłość. Są takie dni, że właściwie w nią nie wierzę, a bywają dni i takie, kiedy jakbym się przełamywała i jej pragnęła. Wracałam dziś do G. z północy przez pewne miasto, przez które ostatnio kilka razy przejeżdżałam, po którym sobie pochodziłam, w którym się rozjerzałam. Jego miasto. Miasto Pana K. Dziwnie to było chodzić jego śladami, siedzieć na dworcu, na którym on tyle razy wsiadał i wysiadał. Nie mogłam tam być bez myśli o nim. Choćbym nie wiem jak bardzo unikała myślenia o Panu K. i wypierała jego osobę z mojej głowy, to będąc tam, jestem bezsilna.

Przypomniało mi się, jak pierwszy raz go zobaczyłam. Kolana się pode mną ugięły i dobrze, że za plecami miałam ławkę, na którą mogłam opaść, bo inaczej wywinęłabym orła. Jednak bliskie spotkanie twarzą w twarz nastąpiło dopiero kilka miesięcy później, gdy z impetem otworzyłam drzwi i zaraz bardzo szybko je zamknęłam, gdy go zobaczyłam za tymi drzwiami. Prawie nimi oberwał. A później jak już wyszłam... i przez następne kilka miesięcy właściwie niewiele słów zamieniliśmy ze sobą, ale przy każdej możliwej okazji bombardowaliśmy się spojrzeniami.

Później stało się coś takiego, że nawarstwiło mi się to, co nie powinno i zaczęłam się dziwnie zachowywać. Wysyłałam Panu K. sprzeczne sygnały. Nasza znajomość była jak huśtawka, sinusoida. Nie wiem, dlaczego nigdy nie zapytałam go wprost o to, czego oczekiwał ode mnie, spodziewał się po tej znajomości i ... Mieliśmy jedną właściwie taką poważną, szczerą i otwartą rozmowę, gdy nikt nam nie przeszkadzał. Po niej zaczęłam wychodzić z depresji, lęku i wracać do życia. Żałuję, że nie odpowiedziałam mu wtedy na pewne pytanie, ale bałam się konsekwencji odpowiedzi... jakiekolwiek by one nie były. Głupia byłam.

Spojrzał mi w oczy. Spojrzał tak, jak nikt przed nim i po nim nie patrzył. Czas się zatrzymał, a mi się coś takiego w środku zrobiło... i naga się poczułam, choć miałam na sobie całe mnóstwo ubrań. Jak sobie przypomnę to spojrzenie, to mi się z wrażenia aż słabo robi.

Spierdoliłam na całej linii i rozpierdoliłam fajną relację. Rozwaliłam tak, że nie było i nie ma czego zbierać. I myślę sobie, że chyba go skrzywdziłam. Może się mylę, ale gdzieś w środku i gdzieś w myślach czuję, że mocno go zraniłam, że nieświadomie i niezamierzenie go odtrąciłam. I cholernie tęsknię za nim. Brakuje mi kontaktu, ale może tak jest lepiej.

Może to czytasz Panie K. ... I jeśli czytasz, to chciałabym, abyś wiedział, że żałuję i że bardzo Ciebie przepraszam. Chciałabym, abyś był szczęśliwy.


Pan Daylight to zupełnie inna historia. Gdy o nim myślę, powtarzam sobie, że chyba zupełnie w jego przypadku zwariowałam, że może nawet rozum straciłam. Doprowadza mnie czasem do szału, do szewskiej pasji, ale mam do niego słabość. Uwielbiam jak z tym swoim wdziękiem, urokiem próbuje mnie przekonywać, udobruchać... Z nim jest trochę tak jak ze mną. On chyba sobie nie zdaje sprawy z tego, jak bardzo jesteśmy do siebie podobni. Robi mi to, co ja bym pewnie robiła. Nie wszystko. Tylko jedno. A ja mu nie potrafię zaufać. Zresztą dziwne by było, gdyby było inaczej.

Odmierzam swoje uczucia miarką jego powrotów i odejść. Maksimum wymieszało się z minimum i już właściwie nie wiem, gdzie znajduje się "witaj", gdzie podziało się "żegnaj". Cisza. Muzyka. Znów cisza.

Nie znoszę go potrzebować. I nie znoszę tej tęsknoty, która przez niego mieszka we mnie. Nie znoszę tego, co on we mnie wywołuje, budzi. A z drugiej strony brnę, idę, jakbym w ogień wchodziła i szła w nim tak długo, dopóki jego ciepło mnie nie spali. Jakbym się chciała w nim spopielić. Uwielbiam wymieniać z nim swoje myśli.

Panie Daylight może i Ty czytasz... a może nie... tęsknię. Zostawiasz po sobie ogromną pustkę. Wyrwę w drzazgach duszy.