20 września 2010

Kosze, koszyki i koszyczki.

Kosz na brudne ubrania. Ostatnio wciąż pranie robię, a mam wrażenie, że kosz na brudy jest bez dna, bo od pewnego czasu wcale go nie widzę. Chyba czas na wielkie pranie, tylko pogodę muszę odpowiednią zamówić, bo w łazience prędzej się ukisi niż wyschnie.

Koszyk na grzyby. Wybieram się i wybieram, a wybrać się nie mogę, choć bardzo lubię zbierać grzyby, ale najbardziej to chyba lubię je jeść. Mam po mamusi dwa kosze, z którymi chodziła na grzyby. Żałuję, że wspólnie już się więcej na grzybobranie nie wybierzemy. Zawsze jednak będę mieć w pamięci nasze wypady do lasu i popołudniowo - wieczorną pracę przy grzybach.

Kosz na śmieci. A właściwie dwa. Jeden mam w kuchni, a drugi obok biurka. Ten z kuchni ostatnio jakoś mi się u góry rozwalił. Właściwie nie wiem jak, ale chyba już czas na nowy. Ten koło biurka z założenia miał służyć wrzucaniu papierków, opakowań, itp., czyli z założenia miały się tam znajdować suche śmieci. W praktyce... lądują tam torebki od herbaty, fusy z zaparzaczki, pestki od owoców... bo jak coś piszę, to nie chce mi się z byle pierdołą latać do kuchni, w końcu kosz mam prawie pod ręką.

Koszyczek słonecznika. Uwielbiam słoneczniki i ich nasiona. W B. w centrum miasta jest takie jedno rondo obsadzone ładnie przyciętymi krzaczkami i słonecznikami właśnie. Nawet kiedy jest pochmurno i szaro, wystarczy spojrzeć na słoneczniki, aby humor był słoneczny. Mogłabym się godzinami wpatrywać w nie. Są piękne. A na dodatek mają przepyszne pestki. Lubię je wydłubywać, rozłupywać i zjadać, bo słonecznik łuskany to już nie to. Nie ma tej frajdy.

Dać kosza i dostać kosza. Nie raz, nie dwa, doświadczyłam jednego i drugiego, ale jakoś od dawna nie dostałam kosza. Może dlatego że nie startuję w żadnym wyścigu to czyjegoś serca. Bo jest tyle fajniejszych, ciekawszych i ważniejszych spraw. Poza tym chyba mi się nie chce i nie chcę mieć kuli u nogi, przejmować się jeszcze jedną osobą. Mam wystarczająco wiele na głowie, niemal całą bliską rodzinę. Potrzebuję oddechu i wolności. Zresztą ja nie lubię tak się wykładać na tacy. To nudne. Ale lubię grę uwodzenia. Chyba nawet za bardzo. Na szczęście nie igram z uczuciami. Nie obiecuję wiatru w polu.
Za to ostatnio dałam kosza. Nie jednego, nie dwa, tylko trzy. Z powodów powyższych. Nic na siłę. Nie chcę obiecywać komuś, czego nie mogę, nie potrafię albo nie chcę dać. Po co kogoś bardziej ranić? Związek ma nadal dla mnie wymiar zniewolenia i przynależności, a ja chcę wolności i możności decydowania o sobie bez bycia zmuszoną do uwzględniania kogoś jeszcze w moich decyzjach. Przez kilka lat podjęłam tylko dwie decyzje, w których uwzględniłam tylko siebie. Jedną podjęłam 3 lata temu i czepiano się mnie o nią na wszelkie sposoby, ale gdybym jej nie podjęła, wykończyłabym się psychicznie. Musiałam gdzieś uciec i odreagować, zostawić wszystko. Drugą podjęłam ostatnio i bardzo się z niej cieszę, mam nadzieję, że się uda, więc proszę trzymać za mnie kciuki w poniedziałek o 15.20, to może stres mnie nie pożre. Liczę, że ta decyzja pociągnie za sobą inne, które podejmując, będę myślała tylko o sobie. I na razie nie chcę tego zmieniać, bo jeśli w najbliższym czasie ziemi szlag nie trafi, to ja się nie chcę obudzić za 30 lat pewnego poranka i stwierdzić, że moje życie było bez sensu, bo zatrzymałam się w rozwoju, nie chcąc wyjść na egoistkę.