25 grudnia 2012

Świątecznie.

W ten świąteczny czas życzę Wam moi mili
dużo zdrowia, spokoju, radosnego świętowania, odpoczynku, spełnienia marzeń, ciepłej rodzinnej atmosfery i wszystkiego najpiękniejszego. 
Pozdrawiam serdecznie i uściskuję ciepło!


Śniegu brak. Mrozu brak. Za to katar jest, zapchane zatoki, obolałe gardło. Święta w przeważającej części spędzane w piżamce, z kubkiem herbaty, z książką i kartonem chusteczek. Trochę smutku i tęsknoty, trochę śmiechu i radości, ale rodzinnie. Poza tym nadzieja na to, że wszystko się poskłada tak, jak powinno zaczyna stopniowo rozwijać się, więc może nie będzie tak źle i wszystko się ułoży. 

Radosnego świętowania moi kochani!  

23 grudnia 2012

Prezent pod choinką.

Czy stan ducha może zależeć od czyjegoś uśmiechu, od usłyszenia jego głosu? Czy to możliwe, aby istnienie całego mojego jestestwa mogło zależeć od spojrzenia w oczy drugiej osobie, od kilku gestów czułości, ruchu warg, dotyku dłoni, ciepła ciała? 

Szaleństwo i choroba w jednym. 

Czy dźwięk cudzego głosu może lepiej ukołysać do snu niż najpiękniejsza kołysanka? 

W milionie problemów, zawirowaniach, poważnych kłopotach jedna bezpieczna wyspa. 

Na co dzień czuję się jak bezdomna. Funkcjonuję jak jakaś lunatyczka. Nie odczuwam głodu, ani pragnienia. Czasem tylko czuję, że jest mi zimno, ale tylko wtedy gdy jestem do szpiku przemarznięta, że z zimna mam dreszcze. 

Mój dom jest tam... gdzieś... daleko... Nie wiem w tej chwili gdzie, ale tam jest mój dom. I gdziekolwiek jest w tej chwili Sens Istnienia Mnie - w skrócie SIM - tam jest dom mój. Tam żyję. 

Jutro Wigilia. Mdli mnie na samą myśl, że to już jutro. Swoją głodówkę nazywam postem. Nie mogę jeść. Przełyk mi się z nerwów zaciska. Nie chcę świąt. Bez SIM-u tracą cały sens. W domu siostry czuję się jak zwierzę przygarnięte na chwilę przed oddaniem do schroniska, lecz wciąż żywię nadzieję, że SIM jakimś cudem zmieni te okropnie smutne, przygnębiające i trudne święta w czas piękny i magiczny. Wierzę w magię świąt i marzę o jednym jedynym prezencie. W sumie o dwóch. Życie. Dom. Na urodziny modliłam się o śmierć, o śmierć w darze. Otrzymałam. "Pod choinką" chciałabym znaleźć życie i dom. Nie nadzieję, bo ta jeszcze się tli, że odnajdę to, czego tak bardzo pragnę. 

W domu nie są ważne ściany, dach czy okna. Dom to ludzie, którzy go tworzą. Z dnia na dzień stałam się bezdomna, jednak z nadzieją na dom. I ta nadzieja się tli. Snem, marzeniem szaleńca chcę wierzyć, że pod choinką znajdę dom i życie. Nowe. Stanąć twarzą w twarz z SIM w świąteczny dzień. Nie byłoby piękniejszej chwili i bardziej magicznego momentu

Czy magia świąt potrafi zdziałać cuda? Bo cudu właśnie mi trzeba. Cudu dnia codziennego, cudu zwyczajnego. Tylko ów cud może mnie wyciągnąć na powierzchnię nim utonę, a tonę szybko. Jak kawał żelastwa. Wierzę w cuda.       

18 grudnia 2012

Emocjonalne szaleństwo.

Jaką dawkę stresu i nerwów jest w stanie znieść człowiek? Chyba zaczynam dochodzić do własnej granicy i z trudem znoszę ciągły stres oraz napięte nerwy. Apetyt straciłam już kilka kopniaków nerwowych temu, przestałam normalnie sypiać już tak dawno, że właściwie z trudem sobie przypominam, co znaczy przespana noc. 

Ostanie 3 miesiące tak obfitują w stres, że przestaję sobie z nim radzić. Zaczynam tracić odporność. Mój pesymizm urasta do jakichś monstrualnych rozmiarów, wszystko widzę w ciemnych barwach, martwię się o wszystkich i o wszystko. Miewam kłopoty z normalnym funkcjonowaniem - przestaję jeść, nie śpię. Nawet nie jestem specjalnie głodna czy zmęczona. W sumie to przestaję zwracać na to uwagę i czuję się tak, jakby mi to nie było potrzebne. Stres i nerwy napędzają moje działania, moje funkcjonowanie. Zrelaksować się nie umiem. Może nie tyle, że nie umiem, co jakoś ostatnio zupełnie mi nie wychodzi.

Przyczyn zaistniałego stanu jest kilka. Od 3 miechów jest dodatkowa Przyczyna, która od jakichś 3 tygodni zaczyna mnie wykańczać psychicznie. Martwię się nieustannie, świruję, gdy nie mogę się dodzwonić. Dopadło mnie jakieś totalne szaleństwo. Moja przyjaciółka szaleństwem tego nie nazywa, ale to jak TO nazywa, dla mnie jest szaleństwem. Właściwie to chyba ma rację, może nawet na pewno. Przed chwilą właśnie oberwało mi się od niej, że jak zwykle snuję czarne wizje, ale po wydarzeniach sprzed prawie 4 miesięcy, no 3 i troszkę, jakoś nie potrafię inaczej. 

Do tej pory nie miałam zielonego pojęcia, jak to jest histeryzować, nakręcać się własną wyobraźnią, schizować maksymalnie i zachowywać się, jak typowa kobieta (w żadnym razie to stwierdzenie nie jest obraźliwe). Miałam świadomość, że stanie się to prędzej czy później wszak kobietę przypominam nie tylko zewnętrznie, ale i w całej wewnętrznej zawartości z mózgiem na czele. Logiczne argumenty przestały działać, rozum dał pole do popisu wyobraźni, duszy, emocjom, sercu. 

"Weź się kretynko jedna uspokój. Zbierz się do kupy, bo jesteś jak rozmamłana do obrzydzenia. Przecież sama dobrze wiesz, że nerwy nic nie zmienią, nie przyspieszą. Cierpliwość popłaca. Ogarnij się. Uspokój. Zrób coś ze sobą." - Oczywiście takie uwagi, nawet wygłaszane głośno do samej siebie przed lustrem, już nie pomagają. 

Gdzieś w środku czuję, że wszystko będzie dobrze, że nie powinnam panikować... Ale i tak nie ogarniam tej rzeczywistości, nie ogarniam samej siebie, nie ogarniam tego, co się ze mną dzieje. Szaleństwo. Zawsze usiłowałam mieć pod ręką jakieś logiczne argumenty, sprowadzać siebie na ziemię, kierować się rozumem, mając świadomość, że jak mnie "szaleństwo" dopadnie i będę mieć tzw. zaćmienie umysłowe, którego powodem będzie zwiększona maksymalnie emocjonalność, stres, nerwy i milion innych problemów, to zmusić rozum do pracy, aby zacząć kierować się logiką, będzie ciężko. I tylko owe logiczne argumenty, zebrane zanim "szaleństwo" stało się moim udziałem, sprawiają, że jeszcze "nie wyrywam sobie włosów z głowy", nakłaniam siebie do jedzenia i jakoś funkcjonuję.

Swoją drogą, to ciekawe jak długo jeszcze wytrzymam. I za cholerę, nie jest mi do śmiechu.

19 listopada 2012

Listopadowe mgły.

Lubię listopad z jego mgłami i powietrzem pachnącym wilgotną ziemią, suchymi liśćmi, pierwszym śniegiem i mrozem. Przedwczoraj grabiłam liście wokół grobu rodziców... tak bardzo mi ich brakuje. Obojga. Nauczyłam się żyć bez mamy, choć tęsknię za nią ogromnie. Śmierć ojca sprawiła, że straciłam poczucie bezpieczeństwa, które zawsze mi dawał. Tuż po pogrzebie wyciągnęłam z szafy jego koszulę i noszę ją zamiast swetra. Mniej się boję. 

Siostry mi mówią, że podziwiają mnie za spokój i opanowanie. Tylko że nie ma za co mnie podziwiać. Po prostu wiem, że ktoś musi ogarnąć sytuację, pozałatwiać wszystko, a spokój sprzyja logicznemu myśleniu. Serce będzie krwawić, dusza kulić się będzie z cierpienia i smutku, ale rozum musi kierować moim postępowaniem. 

I choć tato odszedł... zasnął na moich rękach, do mnie to jeszcze nie dociera. Wciąż wydaje mi się, że zadzwoni, abym przyszła odebrać go ze szpitala albo że za chwilę wróci ze spaceru i zapuka do drzwi. Siedzę w jego koszuli przy biurku i nie mogę się przyzwyczaić ani do ciszy w domu, ani do dźwięków otoczenia. 

Wzrokiem śledzę listopadowe mgły, jakbym chciała zobaczyć rodziców, którzy się z nich wyłonią.

Któregoś dnia ojciec powiedział mi, że chciałby odejść przy mnie. Odpowiedziałam mu, że boję się tego, że nie chcę, że to będzie zbyt trudne dla mnie. On natomiast odrzekł mi, że nie powinnam się bać, że przecież on spokojnie zaśnie, a ja przy nim będę, potrzymam go za rękę. Dwa tygodnie temu w szpitalu, gdy byłam przy nim, chciałam wyjść na dłuższą chwilę na powietrze, bo bolała mnie głowa, ściskało mi się serce od patrzenia na jego cierpienie. Siostra właśnie wróciła, więc mogłam wyjść. Pamiętam wzrok taty, gdy usłyszał, że na chwilę wychodzę - proszące oczy... Upewniłam go, że wrócę szybko. Czekał. Wróciłam. Po 3 godzinach zasnął i odszedł drogą, którą ja jeszcze iść nie mogę. Wybrał osobę, przy której odejdzie. Mnie wybrał. Nie czułam strachu i chciałam, aby on też się nie bał. Czuję się zaszczycona, że to mnie wybrał. 

Spokojna śmierć jest jak zasypianie. Zasnąć w ramionach bliskiej osoby to piękna śmierć. Mam tylko nadzieję, że kiedy odchodził, czuł, że jest kochany, ważny, potrzebny, że są ludzie, którym na nim zależy.

Zanim odszedł na wieczną wachtę, nauczył mnie tylu rzeczy i zaszczepił miłość do wody. Uczył mnie aż do ostatnich swoich chwil. Nauczył mnie, że śmierci nie trzeba się bać, bo śmierć jest jak zasypianie.

I choć listopadowe mgły unoszą się nad polami, płyną we wszystkie strony, pamięć o kapitanie - o moim ojcu - nie zginie. 

6 listopada 2012

Dar śmierci.

Urodziny. Jakoś nigdy specjalnie nie przepadałam za tym dniem. Od pierwszych chwil mojego życia, był to dzień naznaczony śmiercią. To także dzień urodzin i dzień śmierci mojej siostrzyczki - mojej bliźniaczki. Krew z krwi, lustrzane odbicie, część mnie... jestem niepełna bez niej.

Jak zwykle znów nie myślałam o tym dniu. Do wczoraj. Wczoraj wymarzyłam sobie prezent. Dar. Najcenniejszy. Śmierć. Nie dla mnie. Dla ojca. 

Czy można marzyć o śmierci? 

Mój kochany tato odszedł wczoraj późnym wieczorem, tuż przed 22, na moich rękach. Przez całą chorobę był bardzo dzielny, silny, znosił wszystko z pokorą. Przez ostatnie godziny bardzo cierpiał, a mi ściskało się serce, bo nie potrafiłam mu ulżyć w bólu. Mogłam tylko obok być. Trzymać go za rękę, mówić do niego, przytulać. 

Marzyłam o śmierci dla niego. Śmierć to wyzwolenie. Ulga. Światło. Jest wolny. Jest ze swoją ukochaną żoną, a z moją mamusią. I jest z nimi moja siostrzyczka. 

Czyż mogłam pragnąć więcej niż ulgi dla taty w jego cierpieniu, bólu? 

Gdy mi jakiś czas temu powiedział, że chciałby, abym była przy nim do końca, żebym trzymała go za rękę, bałam się. Myślałam, że nie dam rady. Byłam przerażona. Jednak wczoraj nie czułam strachu. Wypełniała mnie miłość i dziwny spokój. Przytuliłam go, przytuliłam policzek do czoła taty, żeby czuł, że jestem przy nim, że nie jest sam, że bardzo go kocham i że może czuć się ze mną bezpiecznie. 

Tatuś. Cudowny człowiek. Pełen optymizmu, radości życia, z fantastycznym poczuciem humoru. Uwielbiał żartować. Przez całe życie związany był z wodą i żeglarstwem - to była jego praca i pasja. Dzięki niemu i ja to pokochałam.

Tyle jeszcze chciałabym mu powiedzieć. 

Nie wiem, czy byłam dobrą córką. Nie wiem, czy potrafiłam ulżyć mu w cierpieniu. Nie wiem, czy jest ze mnie dumny. Jednak wiem, że bardzo mnie kochał. 

Miałam tak kochającego i cudownego ojca jak to tylko można sobie wymarzyć. Nie zawsze się zgadzaliśmy ze sobą. Oboje z trudnymi charakterami, uparci cholerycy, a jednak mieliśmy ze sobą świetny kontakt. 

Podziwiam go za wytrwałość, siłę psychiczną, ogromną empatię, łatwość nawiązywania kontaktu z ludźmi. Szanuję go jako ojca i jako człowieka. Przez całe życie uczył mnie optymizmu, pozytywnego myślenia i radości życia. 

Jeszcze Wam o nim opowiem.

Bardzo za nim tęsknię. I bardzo mi go brakuje. I choć ból w sercu i duszy z każdą godziną daje bardziej o sobie znać, to spokój łagodzi go. Śmierć to wolność, drzwi do światła. 

Tatusiu - dziękuję. Nauczyłeś mnie tylu rzeczy. Pokazałeś mi świat, odkryłeś przede mną piękno natury i zaszczepiłeś zamiłowanie do wody oraz do żagli. Wczoraj pokazałeś mi, że śmierć to piękny dar, a miłość, którą po sobie się zostawia jest najcenniejszym darem dla bliskich nam ludzi. Pokazałeś mi, że śmierci nie trzeba się bać. Dziękuję Ci kochany Tatulku, że przez te wszystkie lata się mną opiekowałeś i wiem, że teraz będziesz wraz z Mamusią czuwał nade mną, nad moimi siostrami, nad całą rodziną. 

 

10 października 2012

Okrucieństwo?

To wyjątkowe kurewstwo zmuszać nas kobiety do rodzenia ciężko chorych dzieci i odwracać się do nas i do nich plecami, gdy one przyjdą na świat. 

Sejm zdecydował o kontynuowaniu prac nad zaostrzeniem przepisów ustawy antyaborcyjnej. 

Usunięcie ciąży powinno być sprawą sumienia matki. Tak! Matki! Czemu odsuwam ojca dziecka na bok? Z prostej przyczyny - znam sporo przypadków, gdy ojcowie deklarowali pomoc itp., a gdy przyszło co do czego matki zostawały same z opieką nad dziećmi. Oczywiście znam sytuacje odwrotne, ale... Mimo wszystko to najczęściej kobiety głównie opiekują się swoimi chorymi dziećmi.

Jestem przeciwko zaostrzaniu przepisów antyaborcyjnych. Jestem za ich liberalizacją i zwróceniem nam kobietom prawa do decyzji zgodnej z naszymi poglądami, religią i sumieniem. Czy liberalizacja przepisów zmusiłaby kobiety do aborcji? Nie. Co da zaostrzenie przepisów? Pogorszy sytuację kobiet i w żadnym razie nie przyczyni się do poprawy sytuacji dzieci wymagających szczególnej opieki. 

Gdzie są obrońcy życia, Kościół Katolicki, państwo i inni tacy, gdy chore dziecko się urodzi? Gdzie oni są? Rodzice, a bardzo często matki, zostają sami z tą trudną sytuacją. Chore dzieci wymagają szczególnej opieki, a co za tym idzie, nie tylko miłości, bliskości i poczucia bezpieczeństwa, ale czasu i pieniędzy. Państwo wcale nie ułatwia rodzicom tych dzieci życia, nfz ma ich w głębokim poważaniu, a większość obrońców życia poczętego potrafi tylko krzyczeć, że ciąży nie wolno przerywać z żadnego powodu. Przecież matki, które opiekują się swoimi ciężko chorymi dziećmi właściwie nie mają możliwości podjęcia pracy zawodowej, a bardzo często pracy, którą wykonują w domu, opiekując się dzieckiem, po prostu się nie docenia. One nie dostają za to wynagrodzenia ani adekwatnej pomocy.

Swoją drogą, to ciekawe ile z osób, które domagają się obrony życia poczętego za wszelką cenę, opiekuje się ciężko chorymi dziećmi albo wychowuje dzieci poczęte np. z powodu gwałtu. Ilu zwolenników zaostrzenia ustawy antyaborcyjnej zastanowiło się nad tym, co będzie się działo z kobietą i dzieckiem po porodzie, gdy zacznie się normalne i w dodatku trudne życie? Ilu zastanowiło się nad tym, co stanie się z chorym dzieckiem, które straci matkę, rodziców czy opiekunów? Jeśli pada pytanie o to, co później, często słyszy się odpowiedzi, że przecież medycyna idzie tak do przodu... 

W dodatku nie widzę sensu w mieszaniu w tę sprawę religii i kościoła, ponieważ Polska jest krajem świeckim, w którym mieszkają nie tylko katolicy. Nie można narzucać ateistom czy wyznawcom innych religii wartości, którymi kierują czy powinni kierować się katolicy.

Uważam, że zaostrzenie przepisów, wcale nie zmniejszy ilości dokonywanych aborcji. W dodatku nie przyczyni się do niczego dobrego, co najwyżej przyrost naturalny ma szansę w jakimś marnym ułamku procenta się zwiększyć. Tyle tylko że ciężko chore dziecko na emerytury pracować nie będzie. Jego matka raczej też nie. Za to oboje będą walić głowami w mur obojętności i znieczulicy państwa, kościoła, itp.

Łatwo być dobrym, gdy nad głową wiszą zakazy. O ile trudniej być dobrym, podejmować bohaterskie decyzje, gdy ma się cały wachlarz możliwości.

Drodzy Czytelnicy,
możecie się ode mnie odwrócić plecami, możecie mnie wykląć, możecie mnie nawet wyzwać za to, co teraz napiszę, ale nie będę udawać. Gdybym dowiedziała się, że moje dziecko urodzi się chore i najprawdopodobniej nie będzie zdolne do samodzielnej egzystencji (oczywiście w przypadku takiej wiadomości na konsultacji z jednym lekarzem by się nie skończyło), byłabym zdolna do przerwania ciąży i odebrania życia swojemu choremu nienarodzonemu dziecku. Nie mogłabym znieść myśli, że kiedy mnie zabraknie, moje dziecko zostanie pozostawione samo sobie, będzie się tułać nie wiadomo gdzie i w jakich warunkach, narażone na jeszcze większe cierpienie. 
Pierwszy raz myśl ta przeszła mi przez głowę, gdy pewna kobieta - matka bardzo ciężko chorego dziecka, powiedziała mi płacząc, że cieszy się, że jej dziecko jest już z aniołami jeszcze za jej życia, ponieważ odkąd się urodziło ona wciąż myślała tylko o tym, co się z nim stanie, gdy jej zabraknie. Kiedy sama również zachorowała, myśl ta jej już nie opuszczała nawet na chwilę. Po śmierci syna, powiedziała mi, że mimo rozpaczy i bólu jest szczęśliwa, bo wie, że jej dziecko jest bezpieczne, nie cierpi i nikt nie może go skrzywdzić.

Według mnie, okrucieństwem nie jest przerwanie ciąży. Lecz jest nim pozostawienie dziecka i matki samych, odwrócenie się od nich plecami, odmawianie pomocy czy ułatwienia życia. Okrucieństwem jest niepozostawienie wyboru i zmuszenie kobiety do urodzenia ciężko chorego dziecka oraz przyjęcie pod przymusem całego dobrodziejstwa problemów, które się z tym wiążą. 

Nie uważam aborcji za dobrą, bo taka wcale nie jest. Jest tylko pewnym rozwiązaniem, możliwością, drogą, którą wcale nie trzeba kroczyć. Jednak nie powinno się zmuszać nas kobiet poprzez zaostrzanie przepisów, abyśmy w ogóle tej drogi pod uwagę nie brały. Jest wolna wola i jest sumienie. Niech decyzja o aborcji stanie się decyzją woli i sumienia. Liberalne prawo aborcyjne nie zmusza nikogo do przerywania ciąży. Jedynie na to zezwala. Natomiast zaostrzone przepisy dotyczące aborcji, w tym całkowity jej zakaz, zmuszają ludzi do poświęceń. Do heroizmu i bohaterstwa się nikogo nie zmusi! 

Mam nadzieję, że przepisy dotyczące aborcji, nie zaostrzą się. Obecny ich kształt jest jakimś kompromisem. Na liberalizację póki co nie można w tym zakresie liczyć, ale prace nad zaostrzeniem są przejawem głupoty i nieodpowiedzialności rządzących oraz sejmu. Cóż to za dziwna polityka kraju i partii, które w dupie mają żyjących (także te chore dzieci wymagające szczególnie troskliwej opieki), a wolą zajmować się zawłaszczaniem kobiecych brzuchów i macic.

18 września 2012

Punkt widzenia. O różnicach damsko-męskich.

miejsce: auto, kawiarnia, park
osoby: CzG, A

CzG: Nie ogarniam tej rzeczywistości.

A: No coś ty. Ja też nie. Na ilu facetów naraz można lecieć?

CzG: A bo ja wiem... No na kilku można. A co? Harem zakładasz?

A: Skąd. Nie będę ci robić konkurencji.

CzG: Bardzo śmieszne. Sami się pchają. Co prawda posiadanie kilku mężów nie byłoby takie głupie, oczywiście wraz z matriarchatem. Tylko wiesz, każdy pewnie by chciał mieć dziecko z żoną własną... Daj spokój. Na cholerę mi to. Cięższa praca niż w kopalni. 

A: Fakt. Tylko że ja się nie umiem zdecydować. Sama nie wiem, czego bym ja chciała.

CzG: Też mam z tym problem, ale może mogę Ci jakoś pomóc.

A: Poznałam kogoś. W sumie nie jest jedyny. Ale wiesz... dobrze się rozumiemy i właściwie zdecydowałabym się od razu, ale...

CzG: Tak? 

A: Jest dużo starszy i... no wiesz sama... przecież masz znajomych i przyjaciół w bardzo różnym wieku. No spotykałaś się...

CzG: Tak. Tylko widzisz... związki i w ogóle relacje z dużą różnicą wieku, z bardzo dużo są nieakceptowalne społecznie. Takie 100 czy 200 lat temu nikt się zbytnio nie gorszył, nie dziwił, że kobieta ma znacznie młodszego czy znacznie starszego partnera. Dziś wiesz jak jest... Do 10-15 lat jakoś przejdzie, choć łatwo może nie być. Otoczenie powinno przełknąć.

A: A więcej?

CzG: Więcej...? Tak ze 20-30 i więcej... Wiesz jakie panują stereotypy.

A: Tjaaa. Kryzys. Kasa. 

CzG: Dokładnie, ale nie tylko. Teksty typu, że stary dziad znalazł sobie opiekunkę na starość albo że młoda laska chce się wygodnie ustawić, bo przecież nikt normalny nie sypiałby z takim rupieciem za darmo, będą na porządku dziennym. Przykre, ale prawdziwe. 

A: To mam problem.

CzG: Wpadłaś jak śliwka w kompot?

A: Wiesz, jakby miał z 15 lat mniej nie zastanawiałabym się ani chwili. Moja rodzina tego nie zrozumie. Pomyślą, że zwariowałam. Boję się nawet spróbować, ale tak bardzo bym chciała. Tylko wciąż słyszę, że takie związki są bez przyszłości, że tam nie ma przyszłości.

CzG: Skąd ja to znam... 10, 15, 20, 30..... 

A: Jak to jest?

CzG: Normalnie. Przecież nigdy w żadnym związku nie masz gwarancji, że to już na zawsze, że cię nie zdradzi, że nie wydarzy się coś takiego, że nagle życie wywróci się do góry nogami i trzeba się będzie partnerem opiekować albo że odejdzie... Nigdy. Zresztą wiek ma małe znaczenie jeśli ludzie naprawdę chcą być ze sobą, tworzą udany związek. Myślę, że inne rzeczy bardziej dzielą. Wiesz, znam różne pary. B. i M. dzieli różnica 10 lat. Ona jest starsza od niego. Znam też kilka takich par, które dzieli naście lat - albo on jest starszy albo ona. A pamiętasz jak ci opowiadałam o tej parze z mojego osiedla? Ponad 40 lat różnicy, a on ma lepsze zdrowie i więcej energii niż sporo facetów w naszym wieku. Popatrz na przykład na Polańskiego. Emmanuelle Seigner jest młodsza od niego bodajże o 33 lata, a znów Woody Allen ma żonę młodszą o 34 albo o 35 lat, Catherine Zeta-Jones jest młodsza od Douglasa o 25 lat. A znów nasza Szumowska znalazła sobie męża młodszego od niej o 13 lat. I oni wszyscy jakoś żyją, i nikt się jakoś ich nie czepia. 

A: No masz rację. Trochę się boję. Nie wiem, co mam ze sobą zrobić.

CzG: A. nie powiem ci, rzuć się w to albo nie rzucaj się. To twoja decyzja. To ty masz być szczęśliwa. Widzisz, ze mną jest inaczej. Ja po prostu lubię być sama. Matką boję się panicznie zostać i w ogóle pojęcia nie mam jak miałabym wybrać ojca dla dziecka. Każde mieć z innym? Masakra. A jeśli będę miała kiedyś męża to pewnie bardziej z rozsądku i jego sugestii, że może warto byłoby z różnych względów.

A: Ty to w ogóle jesteś dziwny przypadek. 

CzG: Z punktu widzenia społeczeństwa - patologiczny.

A: Ale i tak cię lubię. Jakbym go zaprosiła na obiad, rodzice chyba by zawału dostali. On mógłby być kolegą mojej matki i moim ojcem. Jest tylko o 5 lat młodszy od mamy. 


I tak się dalej toczyła między nami rozmowa na tematy damsko-męski. Efekt był taki, że zaczęłam się zastanawiać nad tym, czy należy się kierować w doborze partnera? Wiekiem? Tym co łączy partnerów? Tym jak ludziom jest ze sobą? Dopasowaniem w łóżku? Zdaniem otoczenia? Nie wiem. W każdym razie tak sobie myślę, że jeśli dwoje ludzie świadomie chce być ze sobą z jakichś powodów, żadne nie manipuluje drugą osobą, nie wchodzą w relację krzywdy osób trzecich, to niech sobie będą. Co kogo to obchodzi. Lepiej przeżyć rok w szczęściu niż 50 lat w udręce, łzach i samotności w związku. Co zaś się tyczy mnie... lubię być sama. Związki? To chyba nie da mnie. A jak będzie? Czas pokaże, życie zweryfikuje.
 

11 września 2012

O paraolimpiadzie słów kilka.

36 medali - 14 złotych, 13 srebrnych, 9 brązowych

5 rekordów świata

i zero czasu transmisji w tvp

Nasi Olimpijczycy nie zawiedli nas na paraolimpiadzie w Londynie. Na nich zawsze można liczyć. Dla mnie są bohaterami. Herosi. Nadludzie. Superludzie. Podziwiam ich siłę psychiczną i fizyczną, waleczność, determinację. Możemy być z nich naprawdę dumni. Gratuluję im. Ten wielki sukces odnieśli dzięki swojej ciężkiej pracy dzięki swoim trenerom i wbrew przeciwnościom. 

Bardzo żałuję, że relacji z ich występów trzeba było poszukiwać na zagranicznych kanałach, bo polska telewizja nie zadbała o transmisję. Tylko czemu? Bo paraolimpiada nie jest medialna? Bo przecież nie byłoby zainteresowania relacjami? Bo kto by zasponsorował relację? Dziwne tylko, że zmagania na stadionie olimpijskim odbywały się przy komplecie publiczności...
Moim zdaniem można było w tvp zmniejszyć liczbę godzin transmisji z olimpiady i chociaż 50 godzin przeznaczyć na relację z paraolimpiady.  Zamiast tego serwowano nam jedynie krótkie kilkuminutowe kroniki - obrazki bez słów, żadnego studia olimpijskiego, pokazywania wręczania medali, zdarzało się, że nawet nie wymieniano naszych medalistów z nazwisk. Jakoś na portalach w sieci można było przeczytać o osiągnięciach naszych sportowców, ale żeby pokazać cokolwiek w telewizji to już wymagało zbyt wiele zachodu, bo przecież nie starczyłoby pieniędzy na wypłaty dla rodzimych pseudogwiazdek.
Myślę, że zmagania naszych paraolimpijczyków miałyby znacznie większą oglądalność niż kolejne powtórki filmów, seriali czy kolejny nudny program dla celebrytów.

Ministerstwo sportu z panią, jak chce, aby ją nazywać, ministrą miało naszych niepełnosprawnych sportowców gdzieś. O połowę obcięto im budżet na przygotowania do paraolimpiady, na ślubowaniu nie było żadnych przedstawicieli władz. Nagrody za medale... to jakaś kpina. Żeby za złoto z paraolimpiady dać tyle samo co za brąz olimpijski? (Mam tu na myśli nagrody ustawowe, bo na premie i dodatkowe nagrody pieniężne paraolimpijczycy nie za bardzo mogą liczyć. Ah gdyby oni też mogli dostać tak wysokie premie jak olimpijczycy...) To jest po prostu oburzające. No ale skoro tak zostało napisane w kolejnym durnym rozporządzeniu, że taka podstawa i regulamin... Tyle tylko, że złoto, srebro czy brąz z paraolimpiady mają taką samą wartość jak te z olimpiady, a może nawet... trochę większą. Szkoda tylko, że jakimś dziwnym trafem nie można było potraktować równo olimpijczyków i paraolimpijczyków... Co z tego, że odnoszą się do nich dwa rozporządzenia, ale co stało na przeszkodzie, aby paraolimpijczykom wypłacić nagrodę w tej samej wysokości? 


Tak sobie myślę, że gdyby nie wpisy tysięcy obywateli na blogach, forach internetowych, na facebooku i w innych takich miejscach, to nawet pod koniec paraolimpiady ani media, ani ministerstwo i politycy nie poświęciliby trochę więcej uwagi naszym sportowcom oraz ich dokonaniom na londyńskiej paraolimpiadzie. Teraz pewnie zaczną się obietnice i inne takie, a ja bym chciała, aby za tymi obietnicami szły konkretne działania. Zamiast płacić kasę i to dużą kasę jakiemuś facetowi za to, że nie wywiązał się z umowy i spierdzielił powierzone mu zadanie, zamiast wypłacać premie za porażki i łaskawe wzięcie udziału w turnieju, może należałoby te pieniądze wykorzystać lepiej - na przykład przeznaczyć je dla niepełnosprawnych sportowców na przygotowania do paraolimpiady. Mam nadzieję, że na obietnicach się nie skończy i coś się wreszcie zmieni w tym chorym kraju, a pieniądze będą wykorzystane lepiej i z pożytkiem dla ludzi, którzy ich nie zmarnują i którzy nie wychodzą z założenia, że to im się z góry i za nic należy. 

Nie ma co liczyć na to, że sport niepełnosprawnych będzie tak samo traktowany jak sport pełnosprawnych. Jednak przepaść, która w tej chwili dzieli jeden od drugiego jest zbyt wielka. Przecież niepełnosprawni sportowcy są takimi samymi sportowcami jak ci pełnosprawni - trenują, walczą, dają z siebie wszystko i zasługują na dobre warunki treningu, dostęp do sprzętu, pieniędzy i sponsorów, zasługują na równe traktowanie. Niestety w tym kraju mogą czekać na to bardzo długo. Mam jednak nadzieję, że coś się zmieni i będą mieli choć trochę lepiej.  

8 września 2012

Wnioski, związki i relacje.

Emocje opanowane. Nie jest źle. Z plecami lepiej, choć ostatnio dały mi się we znaki, bo dość intensywnie pracowałam. Z moim przyjacielem również jest nieźle. Miał dużo szczęścia. Według anatomii, medycyny i wszelkich praw fizyki powinien być trupem. A żyje i ma się nieźle. Wyliże się i śladu nie będzie. 

Za oknem już jesiennie. Śliwki, pomidory i papryka zawróciły mi w głowie. Pomyślałam sobie, że w tym roku powideł trzeba sporo narobić. Przydadzą się. 

Doszłam też do jednego dość hmmm... zadziwiającego mnie wniosku. Lubię być sama. Mam tu na myśli pozostawanie w związku, stworzenie tegoż, itd. No zwyczajnie się nie nadaję, nie umiem i na dłuższą metę właściwie nie lubię. Jedyne co mnie kiedykolwiek do bycia w związku zachęcało to rozum. Tak. Jeśli związek, to z rozsądku. Jeśli dziecko... To sama nie wiem z czego. Bo nie z miłości. Chyba że do dziecka. Bo czy do mężczyzny...? Jakoś nie bardzo wierzę, że to jeszcze możliwe. Być może wynika to jeszcze z jednej sprawy, z tego jak tworzą się moje relacje z ludźmi. A tworzą się tak, aby jak najbardziej zminimalizować ból, starać się nie przywiązywać ludzi do siebie, nie uzależniać ich od siebie, zachowywać dystans, angażować się do wewnątrz, a na zewnątrz różnie... gdy nikt nie patrzy - widzialnie, a w odwrotnej sytuacji - jak najbardziej niewidzialnie. To nie mój wniosek i nie moje spostrzeżenie. Cudze. Ba. Żeby to jedna osoba tak twierdziła.

Czy mogłabym być matką? Pojęcia nie mam. Wciąż mi się wydaje, że ta rola nie jest dla mnie odpowiednia. Odpowiedzialność jest przerażająca i dopóki śmierć... No sami wiecie. Poza tym mam chyba z milion lęków ciążowo-porodowych. Zresztą jakoś wydawało mi się zawsze, że o ile, brzydko mówiąc, ciąża sie nie zdarzy, bo tak jakoś wyszło, to o posiadaniu dzieci myśli się wtedy, gdy spotyka się odpowiedniego partnera, gdy się związek tworzy, tylko w te klocki to ja dobra nie jestem. Nigdy nie byłam. 

Tak sobie myślę, że będzie to, co ma być, bo w życiu na wszystko jest właściwy moment. Pozostaje tylko go nie przegapić. 

Wszystkim życzę radosnej, słonecznej niedzieli.


ps. Wracam z nowymi odcinkami opowiadań i z nowymi historiami na Patykiem i Piórem.




29 sierpnia 2012

Czy nadejdzie jutro?

Mówi się, że aby kogoś dobrze poznać, zjeść z nim trzeba beczkę soli. I nie jest ważne czy będziemy tę sól jeść wolno, czy pochłaniać ją w zastraszająco szybkim tempie. Trzeba spędzić trochę czasu w towarzystwie drugiego człowieka, przeżyć coś razem, zobaczyć jak się funkcjonuje w określonych sytuacjach. Jednak to wcale nie znaczy, że wiemy o sobie wszystko, czy że znamy się tak dobrze, że wiemy, czego się po sobie wzajemnie spodziewać. Bywa i tak, że my sami nie zdajemy sobie sprawy, ile wiedzą o nas nasi najbliżsi, jak dobrze nas znają.

Wczoraj pod wpływem tych wszystkich emocji krążyłam po mieszkaniu jak cień. Snułam się albo leżałam. Zrobienie sobie herbaty i wmuszenie w siebie jakiegoś jedzenia, przekraczało moje możliwości. Przemieszczanie się gdziekolwiek było po prostu niewykonalne. Późnym wieczorem przyjechała po mnie moja przyjaciółka, bo stwierdziła, że nie powinnam być sama, ani tym bardziej sama nie powinnam wracać do B. Powiedziała mi dzisiaj, że w takim stanie to mnie dawno nie widziała. A mój głos... wystarczyło, że usłyszała, jak z nią rozmawiam i nie musiałam nic mówić właściwie. Zaskoczyło mnie to, jak dobrze mnie zna, jak uważna jest w naszej przyjaźni. Widzi i czuje tak wiele, wie to, co gdzieś tam w środku duszę w sobie, usiłuję schować, do czego nawet się przed sobą niechętnie przyznaję. Jest jak siostra. Taki przyjaciel to skarb. 

Zanim zdarzyło się to, co się zdarzyło, zanim emocje wezbrały we mnie i tsunami uderzyło mi do głowy, podtapiając racjonalne myślenie i wszelką logikę było dużo dużo wcześniej takie popołudnie. 

Siedziałam z jednym z moich przyjaciół, choć wtedy nie nazwałabym jeszcze tej osoby przyjacielem, przy herbacie i tak żeśmy sobie gadali na trudne tematy. Doszłam do wniosku, że mam do czynienia z uważnym obserwatorem. Zna życie, zna się na ludziach i we mnie też umie czytać. W sumie od początku naszej znajomości nieźle mu to wychodziło. 

Gdy zdałam sobie sprawę, że bez sensu zamykać się w sobie, barykadować, wtykaniem szpilek unikać odpowiedzi albo zmieniać temat, bo on i tak wie, to byłam trochę zła, że tak sobie we mnie czyta jak w książce. Ale i tak nie składałam broni, wszak Don Kichotowi konkurencja się przyda, to może ktoś z wiatrakami w końcu wygra. Gdy stwierdził, że lubi gdy wtykam te swoje szpilki z mieszanki cynizmu, złośliwości, inteligencji, żartu i sympatii, to zostałam kompletnie rozbrojona. 

Nie dość że przterzymał zmasowany atak szpilek, to jeszcze lubi, jak mu je wtykam. W pierwszej chwili pomyślałam, że chyba oszalał i chojraczy. Po czym wyrzekłam: "O ja cież pierdzielę cholera jasna! Ty tak na serio?! Masz dziwne upodobania, ale niech będzie. Jak na faceta jesteś dość inteligentny. ;)" I tak się nasza przyjaźń zaczęła. Dla postronnego obserwatora przyjaźń dziwna i niezrozumiała. Uwielbiam rozmawiać z tym człowiekiem. Inteligencja, kultura i poczucie humoru. Jest jeszcze bardziej niecierpliwy niż ja i bardziej w gorącej wodzie kąpany, serce ma wyjątkowo miękkie, ale tyłek amortyzuje wiele.

Dobrze mieć przyjaciół, lecz o nich nie tak znów łatwo. Czasem zjeść trzeba wiele beczek soli. Im bliższa nam osoba, tym mocniej reagujemy, gdy dzieje się jej krzywda, gdy cierpi, choruje. Bliscy ludzie, prawdziwi przyjaciele to skarb, tylko o te relacje trzeba dbać. Mogę mieć dziurawe kieszenie, dziurawe buty, ubrania z łatami, mogę nie mieć nic z tych rzeczy materialnych, a i tak jestem bogata. Jestem krezusem. Bo są wokół mnie ludzie, którzy mnie kochają, którym na mnie zależy, którzy mnie lubią i szczerze życzą mi dobrze, których kocham i ja, na których szczęściu mi zależy, których lubię, szanuję i podziwiam, ale których nie zawsze potrafię docenić, czasem spotkania z nimi odkładam na później, bo wciąż jest tyle czasu, bo na pewno jutro będzie następny dzień. W poniedziałek otrzeźwiło mnie, że jutra może naprawdę już nie być - dla nich lub dla mnie. 


ps. Wieści są dość dobre, choć obrażenia poważne. Teraz mój przyjaciel potrzebuje spokoju. Jest bardzo słaby. Mam jednak nadzieję, że z każdym dniem będzie się mu poprawiać i że wyjdzie z tego cały, wróci do zdrowia i pełni sił. Trzymam za niego mocno kciuki.