24 października 2009

Wychowywać cudze geny? Nie. Dziękuję.

Niedawno rozmawiałam z moim wieloletnim przyjacielem i tak nam zeszło na sprawy osobiste. Trochę pogawędziliśmy, a rozmowa skręciła na tory potomstwa. I tak od słowa do słowa zapytałam mojego przyjaciela, czemu się nie umówi z kobietą, któa jest matką. Odpowiedział mi, że nie chce wychowywać cudzego dziecka, więc mówię mu, że wiele kobiet, które mają dzieci są świetnymi kobietami, a że im nie wyszło? Czasem facet zmarł albo zostawił przyszłą matkę w ciąży, uciekając od odpowiedzialności. Nie zawsze to wina kobiety. On mi na to, nie chce wychowywać cudzych genów. Wkurzył mnie w pierwszej chwili, bo myślę sobie, czy to wina dziecka, że jego ojciec nie jest z matką i nie opiekują się nim razem? Czy to zawsze wina matki? Czy dla fajnych kobiet z dziećmi nie ma szansy, bo facet nie chce wychowywać cudzych genów? Ale przecież jedno czy dwoje dzieci partnera, nawet więcej, nie wyklucza posiadania tychże z nowym partnerem, no chyba że biologicznie nie da rady.

Kwestia genów nie dawała mi spokoju. Zaczęłam się nad tym zastanawiać i przypomniało mi się coś, co powiedział mi kiedyś pewien znajomy. Rozmawialiśmy sobie również o związkach, dzieciach itp. itd. I ten znajomy mówi mi, że facet został stworzony do reprodukcji i przekazywania swoich genów. Musi zapewnić przetrwanie swojemu rodowi i płodzić, aby jego geny nie zniknęły.

Myślę sobie, co jest do licha ciężkiego? Ale znam też wiele kobiet, które nie wyobrażają sobie adopcji czy wychowywania dzieci faceta. Są nastawione na to, aby zajść w ciążę i urodzić, bo tylko to jest dla nich prawdziwym macierzyństwem. Przyznam, że sama chciałabym zajść kiedyś w ciążę, mieć dziecko z ukochanym, ale to nie wyklucza ewentualnego wychowywania potomstwa tegoż, czy adopcji.

Może coś ze mną nie tak, ale ja nie rozumiem, dlaczego niektórzy są tak anty nastawieni do wychowywania dzieci, które biologicznie nie są ich. Czy to jakaś ujma czy jak? Jeśli o mnie chodzi, zupełnie nie mam z tym problemu czy dziecko urodziłabym ja czy nie. Kochałabym tak samo, nawet gdybym wychowywała biologicznie swoje i nie swoje dzieci. (Jak to brzmi! Nie swoje... ) Wychodzę z założenia, że rodzicem jest nie tylko ten kto płodzi, ale i ten kto wychowuje.

Myślcie sobie, co chcecie, ale nie mogę pozbyć się odczucia, że takie nastawienie na biologię, na geny własne, koajrzy mi się z buhajem rozpłodowcem albo z samicą reprodukcyjną. Nie mogę się tego pozbyć. Krzywdzące z pewnością mam to podejście dla tych ludzi, ale co komu zrobiło dziecko? Samo na świat się nie prosiło. To że oboje rodzice, czy tylko jedno z nich, nie mogą czy nie chcą się nim zająć, to nie dziecka wina. I co? Całe życie ma cierpieć?

Zastanawia mnie jeszcze jedno. Wyobraźmy sobie kobietę, która poznaje mężczyznę. Oboje się sobie spodobali, ale że poznają się jeszcze, opowiadają sobie o tym i owym. Kobieta chce być szczera z facetem i mówi mu, że ma dziecko. Facet mówi, ok ok, mi to nie przeszkadza, po czym bez słowa znika na zawsze z jej życia. Co z tego, że kobieta fajna, ze mu się podobała, ale przecież on nie będzie cudzych genów wychowywał. Może być też tak, że facet powie kobiecie, że owszem bardzo mu się podoba, ale on nie będzie cudzych błędów brał na siebie i nie będzie wychowywał nie swojego dziecka. Oczywiście może być na odwrót też, że to kobieta tak się zachowa wobec mężczyzny.
Jak dla mnie, taka sytuacja to paranoja. Nie rozumiem. Nie potrafię.

Dlaczego mały człowiek, ba nawet ten trochę większy, jest przez niektórych traktowany jako błąd? Jako przeszkoda?
Nie będę z Tobą, bo masz dziecko?

A nie powinno być tak...?

Kocham Ciebie, więc kocham każdą cząstkę Ciebie, również tę, która jest w tym małym czy większym człowieku. Przecież w nim jesteś ty.






ps. Adamek dał lanie Gołocie :) Wiedziałam!