Niedawno rozmawiałam z moim wieloletnim przyjacielem i tak nam zeszło na sprawy osobiste. Trochę pogawędziliśmy, a rozmowa skręciła na tory potomstwa. I tak od słowa do słowa zapytałam mojego przyjaciela, czemu się nie umówi z kobietą, któa jest matką. Odpowiedział mi, że nie chce wychowywać cudzego dziecka, więc mówię mu, że wiele kobiet, które mają dzieci są świetnymi kobietami, a że im nie wyszło? Czasem facet zmarł albo zostawił przyszłą matkę w ciąży, uciekając od odpowiedzialności. Nie zawsze to wina kobiety. On mi na to, nie chce wychowywać cudzych genów. Wkurzył mnie w pierwszej chwili, bo myślę sobie, czy to wina dziecka, że jego ojciec nie jest z matką i nie opiekują się nim razem? Czy to zawsze wina matki? Czy dla fajnych kobiet z dziećmi nie ma szansy, bo facet nie chce wychowywać cudzych genów? Ale przecież jedno czy dwoje dzieci partnera, nawet więcej, nie wyklucza posiadania tychże z nowym partnerem, no chyba że biologicznie nie da rady.
Kwestia genów nie dawała mi spokoju. Zaczęłam się nad tym zastanawiać i przypomniało mi się coś, co powiedział mi kiedyś pewien znajomy. Rozmawialiśmy sobie również o związkach, dzieciach itp. itd. I ten znajomy mówi mi, że facet został stworzony do reprodukcji i przekazywania swoich genów. Musi zapewnić przetrwanie swojemu rodowi i płodzić, aby jego geny nie zniknęły.
Myślę sobie, co jest do licha ciężkiego? Ale znam też wiele kobiet, które nie wyobrażają sobie adopcji czy wychowywania dzieci faceta. Są nastawione na to, aby zajść w ciążę i urodzić, bo tylko to jest dla nich prawdziwym macierzyństwem. Przyznam, że sama chciałabym zajść kiedyś w ciążę, mieć dziecko z ukochanym, ale to nie wyklucza ewentualnego wychowywania potomstwa tegoż, czy adopcji.
Może coś ze mną nie tak, ale ja nie rozumiem, dlaczego niektórzy są tak anty nastawieni do wychowywania dzieci, które biologicznie nie są ich. Czy to jakaś ujma czy jak? Jeśli o mnie chodzi, zupełnie nie mam z tym problemu czy dziecko urodziłabym ja czy nie. Kochałabym tak samo, nawet gdybym wychowywała biologicznie swoje i nie swoje dzieci. (Jak to brzmi! Nie swoje... ) Wychodzę z założenia, że rodzicem jest nie tylko ten kto płodzi, ale i ten kto wychowuje.
Myślcie sobie, co chcecie, ale nie mogę pozbyć się odczucia, że takie nastawienie na biologię, na geny własne, koajrzy mi się z buhajem rozpłodowcem albo z samicą reprodukcyjną. Nie mogę się tego pozbyć. Krzywdzące z pewnością mam to podejście dla tych ludzi, ale co komu zrobiło dziecko? Samo na świat się nie prosiło. To że oboje rodzice, czy tylko jedno z nich, nie mogą czy nie chcą się nim zająć, to nie dziecka wina. I co? Całe życie ma cierpieć?
Zastanawia mnie jeszcze jedno. Wyobraźmy sobie kobietę, która poznaje mężczyznę. Oboje się sobie spodobali, ale że poznają się jeszcze, opowiadają sobie o tym i owym. Kobieta chce być szczera z facetem i mówi mu, że ma dziecko. Facet mówi, ok ok, mi to nie przeszkadza, po czym bez słowa znika na zawsze z jej życia. Co z tego, że kobieta fajna, ze mu się podobała, ale przecież on nie będzie cudzych genów wychowywał. Może być też tak, że facet powie kobiecie, że owszem bardzo mu się podoba, ale on nie będzie cudzych błędów brał na siebie i nie będzie wychowywał nie swojego dziecka. Oczywiście może być na odwrót też, że to kobieta tak się zachowa wobec mężczyzny.
Jak dla mnie, taka sytuacja to paranoja. Nie rozumiem. Nie potrafię.
Dlaczego mały człowiek, ba nawet ten trochę większy, jest przez niektórych traktowany jako błąd? Jako przeszkoda?
Nie będę z Tobą, bo masz dziecko?
A nie powinno być tak...?
Kocham Ciebie, więc kocham każdą cząstkę Ciebie, również tę, która jest w tym małym czy większym człowieku. Przecież w nim jesteś ty.
ps. Adamek dał lanie Gołocie :) Wiedziałam!
Kwestia genów nie dawała mi spokoju. Zaczęłam się nad tym zastanawiać i przypomniało mi się coś, co powiedział mi kiedyś pewien znajomy. Rozmawialiśmy sobie również o związkach, dzieciach itp. itd. I ten znajomy mówi mi, że facet został stworzony do reprodukcji i przekazywania swoich genów. Musi zapewnić przetrwanie swojemu rodowi i płodzić, aby jego geny nie zniknęły.
Myślę sobie, co jest do licha ciężkiego? Ale znam też wiele kobiet, które nie wyobrażają sobie adopcji czy wychowywania dzieci faceta. Są nastawione na to, aby zajść w ciążę i urodzić, bo tylko to jest dla nich prawdziwym macierzyństwem. Przyznam, że sama chciałabym zajść kiedyś w ciążę, mieć dziecko z ukochanym, ale to nie wyklucza ewentualnego wychowywania potomstwa tegoż, czy adopcji.
Może coś ze mną nie tak, ale ja nie rozumiem, dlaczego niektórzy są tak anty nastawieni do wychowywania dzieci, które biologicznie nie są ich. Czy to jakaś ujma czy jak? Jeśli o mnie chodzi, zupełnie nie mam z tym problemu czy dziecko urodziłabym ja czy nie. Kochałabym tak samo, nawet gdybym wychowywała biologicznie swoje i nie swoje dzieci. (Jak to brzmi! Nie swoje... ) Wychodzę z założenia, że rodzicem jest nie tylko ten kto płodzi, ale i ten kto wychowuje.
Myślcie sobie, co chcecie, ale nie mogę pozbyć się odczucia, że takie nastawienie na biologię, na geny własne, koajrzy mi się z buhajem rozpłodowcem albo z samicą reprodukcyjną. Nie mogę się tego pozbyć. Krzywdzące z pewnością mam to podejście dla tych ludzi, ale co komu zrobiło dziecko? Samo na świat się nie prosiło. To że oboje rodzice, czy tylko jedno z nich, nie mogą czy nie chcą się nim zająć, to nie dziecka wina. I co? Całe życie ma cierpieć?
Zastanawia mnie jeszcze jedno. Wyobraźmy sobie kobietę, która poznaje mężczyznę. Oboje się sobie spodobali, ale że poznają się jeszcze, opowiadają sobie o tym i owym. Kobieta chce być szczera z facetem i mówi mu, że ma dziecko. Facet mówi, ok ok, mi to nie przeszkadza, po czym bez słowa znika na zawsze z jej życia. Co z tego, że kobieta fajna, ze mu się podobała, ale przecież on nie będzie cudzych genów wychowywał. Może być też tak, że facet powie kobiecie, że owszem bardzo mu się podoba, ale on nie będzie cudzych błędów brał na siebie i nie będzie wychowywał nie swojego dziecka. Oczywiście może być na odwrót też, że to kobieta tak się zachowa wobec mężczyzny.
Jak dla mnie, taka sytuacja to paranoja. Nie rozumiem. Nie potrafię.
Dlaczego mały człowiek, ba nawet ten trochę większy, jest przez niektórych traktowany jako błąd? Jako przeszkoda?
Nie będę z Tobą, bo masz dziecko?
A nie powinno być tak...?
Kocham Ciebie, więc kocham każdą cząstkę Ciebie, również tę, która jest w tym małym czy większym człowieku. Przecież w nim jesteś ty.
ps. Adamek dał lanie Gołocie :) Wiedziałam!
Cześć Lenko, nie chciałabym się tutaj powtarzać, ale w tym względzie też myślę podobnie jak ty... gdybym poznała faceta i zaserwowałby mi taką właśnie opowieść że cudzych genów nie będzie wychowywał, poprostu odwróciłabym sie na pięcie i już by mnie tam nie było... może ktoś będzie miał inne zdanie, ale u mnie sprawa jest prosta, nie można winić dziecka że ma np innego ojca, bywa tak że właśnie w takich związkach często się zdarza że dzieci cierpią, wolałabym już być sama niż trafić na takiego mądralę... oczywiście jeśli miałabym pokochać np nie moje pociechy, nie miałabym z tym żadnego problemu, bo kochałabym przecież ich ojca, no nie? :) miłego dnia.
OdpowiedzUsuńTo naprawdę smutne, ale te atawistyczne zachowania zdarzają się nagminnie. Bajka o złej macosze, która hołubi własne córki a źle traktuje pasierbicę sprawdza się też w stosunku do mężczyzn. Mam przykład we własnej rodzinie, gdy mój dorosły już bratanek opowiedział mi, jak był w dzieciństwie traktowany przez ojczyma, a jak jego przyrodni brat. Wprawdzie umiał to sobie wytłumaczyć trudnym dzieciństwem tegoż ojczyma, ale myślę, że jakieś ślady w psychice pozostawiło i będzie się wlekło, bo teraz z kolei bratanek miał trudne dzieciństwo. Więc widzisz, czasem facet nie deklaruje na początku, że nie będzie wychowywał cudzych genów, a potem... Ciekawa jestem (nie dowiedziałam się tego jeszcze, mamy zbyt luźny kontakt) gdzie była matka, gdy jej mąż źle traktował jej syna. To jest straszne ryzyko zafundować dziecku nowego tatusia. Myślę, że to też jest przyczyna dlaczego tyle matek samotnie wychowuje swoje dzieci.
OdpowiedzUsuńW mojej rodzinie to mój siostrzeniec jest w podobnym położeniu... nie zapomnę jak szwagier uczył go wyrywać chwasty z trawnika stojąc nad nim jak esesman i wydzierając się na całą okolicę,akurat wtedy przyjechałam do siostry i myślałam że faceta uduszę... zresztą kwestja siostrzeńca swoją drogą. Mąż mojej siostry to taki lisek chytrusek, cwaniaczek... haha i nawet tak wygląda bo ma rozbiegane małe oczka, a jak bywa że z nim zamienie kilka słów to nawet na mnie nie patrzy ... siostra jest niestety wpatrzona w niego jak w obrazek, bo on ma głowę do interesów, świetnie im się powodzi, no i nie musi pracować i wogóle niczym martwić... śmiech na sali... zwłaszcza że moi rodzice kupili im dom... ok, odwiedzam siostrę bo ją kocham, ale szwagra znieść niestety nie mogę... no, ale dałam do pieca, sory bo mnie poprostu poniosło.
OdpowiedzUsuńCzesc dziewczyny.
OdpowiedzUsuńSpotykałam sie z niespełna 40letnim wdowcem , ktory miał 4letnie dziecko i nie widzialam zadnego problemu.Dziecko bardzo łatwo mozna pokochać, czasem nawet łatwiej niz męzczyzne;)
Zreszta, zawsze drugie mozna miec wspolne, prawda? Dlatego nie rozumiem tych, co mowia ze cudzych genow nie chca wychowywać.
Po za tym...mam przyjaciólkę, której ojciec jej dziecka jest nierobem, leniem i patologicznym kłamcą. Jako,ze ona jest piękną, młodą kobieta- i obecnie juz wolną, nie ma ona własciwie zadnego problemu ze znalezieniem "chetnego" na wychowywanie z nią jej cudnego dziecka. Tyle, ze ona teraz bardzo uwaznie patrzy na męzczyzn(nie dziwota).
Witaj Czarodziejko :) Mi się czasem wydaje, że nam kobietom jakoś tak łatwiej to przychodzi i my chyba zbyt często nie mówimy o dziecku per "cudze geny".
OdpowiedzUsuńJa też mam kilka koleżanek, które są wolne, wychowują dziecko i faceci się do nich garną, są chętni aby tworzyć z rodzinę z kobietą i jej dzieckiem.
Bardzo dobrze, że Twoja przyjaciółka uważnie patrzy, bo po co jej jakiś leń, nierób itp.
Viola, to masz nie za fajnego szwagra. Przykre, że siostra widzi w nim wygodne życie, a nie to, jaki jest. Wiesz, no ja bym rozszarpała, gdyby facet tak traktował dziecko. Dziecko ma rozum, można do niego normalnie mówić i zwykłymi słowami, no ale jak się nie ma autorytetu i jest się małym człowieczkiem, to trzeba podkreślać swoją pozycję krzykiem i siać postrach.
OdpowiedzUsuńWitaj Aniu :) Bo tak jest, co piszesz, ale na szczęście jest wielu ludzi, którzy zachowują się inaczej, choć jak na moje, zbyt mało takich ludzi wciąż. Wiesz, myślę, że niektórym wydaje się, iż skoro to nie ich dziecko, to nie muszą się za bardzo starać, nie patrzą na relację z tym dzieckiem, na to, że ono czuje przecież, a oni je krzywdzą. Wydaje mi się, że nie dopuszczają do siebie odpowiedzialności, bo to nie ich...
OdpowiedzUsuńBardzo możliwe, że tyle matek same wychowują dzieci, bo albo facetowi przeszkadza dziecko albo one się obawiają. Są też i inne przyczyczy, ale zgadzam się, że te dwie są najważniejsze.
Viola i ja wychodzę z tego samego założenia, kocham człowieka, to kocham każdą jego cząstkę, w tym dziecko, jeśli je posiada. Dla mnie to zupełnie naturalne.
OdpowiedzUsuńMam nadzieję, że nie dostanę przez łeb od przyjaciela za to, że wyjechałam z tymi genami. Ale nie podoba mi się taka postawa, którą opisałam i już.
OdpowiedzUsuńPrzypomniało mi się jeszcze coś. Znacie pewnie książki Musierowicz. Ja miałam taki okres, że zaczytywałam się w nich, gdy jeszcze w podstawówce cały miesiąc spędziłam w łóżku, bo przechodziłam anginę... Mniejsza o to. Jest taka książka Musierowicz "Brulion Bebe B.". Jest tam taka sytuacja, kiedy Aniela poznaje Krystiana (chyba tak miał na imię), przystojnego dentystę. A że Anielcia miała skłonności do ściemniania, to powiedziała mu, że opiekuje się dziećmi zmarłej przyjaciółki. (W rzeczywistości nastolatki były dziećmi kuzynki jej matki, jakoś tak;), która wyjechała zarabiać do Stanów, więc Aniela z nimi mieszkała i się "opiekowała" nimi.)
OdpowiedzUsuńSytuacja z dentystą pięknie się rozwijała, aż do momentu, gdy Aniela mu się oświadczyła. On się zgodził i pozornie było ok. Ale później w domu, gdy Aniela siedziała w kuchni z kolegą Bernardem (tak na marginesie Bernard kojarzy mi się z naszym Bigoskiem ;), zadzwonił telefon. To był Krystian. Mówi Anieli, że wszystko ładnie, pięknie, ale przeszkadzają mu dzieci. Postawił Anieli ultimatum, że albo one albo on, bo on nie chce nawet swoich dzieci, a już tym bardziej cudzych. Aniela wybrała dzieci, bo wkurzył ją jego postępek. Później wyznała koledze Bernardowi jaka jest prawda, a Krystian odpłynął w siną dal :) ha ha ha I dobrze mu tak :)
Ano,Gruszeczko, patrzy uwaznie ta moja przyjaciólka, bo teraz jest juz odpowiedzialna nie tylko za siebie.
OdpowiedzUsuńPo za tym raz juz błąd popełniła, wiec... :-(
I cos w tym jest co pisze powyzej Anna, ze ciezko jest dziecku zafundować nowego tatusia, zaryzykowac np.ze się nie sprawdzi w roli ojca i męza, wiec wiele kobiet woli samej wychowywać dziecko.
.... A Aniela przypadkiem potem z Bernardem nie byla? (a Bernard byl wielki, zwalisty, niedziedziowaty i chyba Bigos taki nie jest:))
OdpowiedzUsuńByła była Czarodziejko, nawet bliźniaki mieli ;) A z Bigosem to mi nie chodziło o wygląd tylko o pewne cechy, o coś wewnątrz. Hmmm o pewną podobną wrażliwość. A z kolei pewien znany blogger ;) kojarzy mi się z panem Rochesterem, od Charlotte Bronte.
OdpowiedzUsuńAnia ma rację i ja się nie dziwię, że kobiety się obawiają. Zresztą faceci też się boją zafundować dziecku nową mamusię... ehhh
OdpowiedzUsuńO ciepło takie wewnetrzne Ci pewnie chodzilo, ze podobne z Bigosem, tak?:-)
OdpowiedzUsuńJa Bigosika wciąz za mało,niestety,znam :) Ale wydaje się być dobrym człowiekiem,interesującym męzczyzną z piękną pasją.
(ooo da nam po głowach, za plotkowanie:DDDD)
A co do pewnego znanego bloggera;) to mnie osobiscie sie kojarzy raczej z Heatcliffem,tak samo impulsywny, porywczy wojownik. Taki samotnik opanowany namiętnosciami i tak samo ciezko go zrozumiec miejscami(hmm, zwłaszcza ostatnio;-p)
Też też :) Jeśli chodzi o Heatcliffa też mi się kojarzy. Właściwie to takie połączenie H. z panem R. - impulsywność, wojowniczość, ale też pewnego rodzaju smutek, który miał pan R. i obu ciężko zrozumieć było, przynajmniej czasami pewne motywy ich działania... Dobraaaa idę do obiadu, bo robię go ratami... uhhhh ;)
OdpowiedzUsuńHahahaha no ładnie :)
OdpowiedzUsuńŚwięte słowa, jak naprawdę kochasz kobietę to kochasz tym samym wszystko co do niej należy, od pończoszki poprzez kota do dziecka... nie musisz kochać tylko teściowej ;)
A jeśli już zahaczyłyście o ten temat, kto do kogo podobny i dlaczego...to mi tamten bloger przypomina doktora Jekylla i pana Hyde'a...teraz się kumpluje ze swoimi wrogami, ło matko jedyna i to w dodatku z kim? z tym kto pluł na Jego rodzinę...oj krótką ma pamięć albo rodzina jakaś zmyślona więc mu w sumie wszystko jedno teraz...jak dla mnie brak słów i szacunku...psikro i już.
Kurcze, co do Was drogie damy to nie mam porównań gdyż każda kobieta to dla mnie tajemnica i ciężko tak naprawdę cokolwiek powiedzieć na bank...natomiast wszystkie wrażliwe, mądre i zadziorne to dla mnie takie Anny Shirley ;)
Wiesz Choco, ja nawet nie wyobrażam sobie takiej sytuacji, jak ta opisana w twoim poście.
OdpowiedzUsuńBardzo źle świadczy o człowieku ten rodzaj wartościowania, który dzieli innych na "moich" i "nie moich". Inne geny są już "nie moje", zatem ich nosiciel nie jest nic wart...
Smutne to. Przerażające.
Bywam czasami bezkompromisowa, zatem ten ktoś szybko dowiedziałby się co o myślę o jego (bez)wartości!
A los bywa przewrotny;)
Dmucha nam w oczy tym, czym sami wydychamy...
choćby z tego powodu lepiej unikać jadu;)
czyż nie?
Bigosik, ale on nie powiedział, że go lubi. Mniejsza z tym. Nie nasza sprawa. Dla mnie to i tak jest połączenie Rochestera z Heatcliffem ;)
OdpowiedzUsuńa Ty jesteś jak Bernard i już, o!
Bigosik, ale takie przypadki są nagminne niestety i sama znam ich sporo. Nie moje geny? Nie. Dziękuję. A w ogóle miło Cię widzieć :)
OdpowiedzUsuńChoco, pozwól, że wykorzystam twój muzyczny link, bo bardzo pasuje mi do tego, co poczułam czytając notkę:
OdpowiedzUsuńhttp://www.youtube.com/watch?v=x0dMBqtGtOU
(pożyczę sobie tego Stinga, co?;))
Cześć madame :)
OdpowiedzUsuńA wiesz, znam zbyt wiele takich przypadków i mnie to po prostu wkurza, nawet jeśli moi przyjaciele tak się zachowują i mają takie poglądy. Wg mnie postawa taka jest krzywdząca, bo to patrzenie na drugiego człowieka, na osobę przez pryzmat genów, takie uprzedmiotowienie. I to co mówisz, zahacza to o wartościowanie.... i tak właśnie jest, los dmucha w oczy tym, co wydychamy.
oczywiście, że możesz madame :)
OdpowiedzUsuńZastanawiam się, czy ktoś, kto ma odmienne zdanie, wypowie się i uargumentuje? Chętnie bym podyskutowała :)
OdpowiedzUsuńWiesz co, Ty jak zwykle za Nim...Matka Tereska ;)
OdpowiedzUsuńNie będę nawet wywlekał Jego dwulicowości w stosunku do Ciebie...mi się na ten przykład to nie podoba i zdania nie zmienię.
Nie lubi to po co wdaje się w ogóle z nim w dyskusje, chyba nie muszę przypominać że używał sobie i na Tobie / bagiński rzecz jasna/i na siostrze T....matko kawał sk...i nawet nie ma dyskusji.
Kończę ten temat.
Wszystko zależy od człeka, jeden zaadoptuje dziecko i pokocha a drugi nawet nie chce słyszeć, nad czym debatować?
Bigosik, skończ proszę z tą Matką Teresą, bo się w zaświatach przewraca ze śmiechu ;)
OdpowiedzUsuńMnie zastanawiają argumenty i motywacja nad za i przeciw, bo nie uznaję odpowiedzi typu "nie bo nie" ani "tak bo tak".
No ale sama sobie już odpowiedziałaś.
OdpowiedzUsuńNie - bo nie moje geny, nie moja krew, nie płodziłem , nie uczestniczyłem.
Znam wiele przykładów takiej dobrodusznej adopcji co się czkawką odbiła...dzieciak dorósł, nie słuchał, nawet i wykurzył rodzica z chałupy, argumentując - "nie jesteś moim ojcem"...człek coś takiego widzi, słucha i mu się odechciewa cudzych dzieciaków wychowywać, żeby potem doczekać się tak gorzkich słów?
TAK - jak wyżej napisałem, nie kalkulujesz po prostu kochasz...bierzesz z całym dobrodziejstwem inwentarza ;) z czasem łapiesz się na tym, że to jest już Twój smark i nie ma różnicy czy sam go płodziłeś...Chyba, ja tam nie wiem...i uważam, że nie ma idealnych odpowiedzi i nie ma też gwarancji, że wszystko będzie git jakkolwiek nie postąpisz.
:) i ja się z tym wszystkim zgadzam. Naklepię coś nowego, o! :)
OdpowiedzUsuńTo ja jeszcze swoje trzy grosze. Z pasierbem, czy pasierbicą, uogólniając, trzeba by postępować tak jak pewna teściowa z synową. Twierdziła, że jak na syna nakrzyczy, czy mu nawypomina, to ten jakoś to przyjmie i wybaczy. A stronę synowej musi zawsze trzymać i ją dopieszczać. Pewnie chcielibyście taką teściową, co?
OdpowiedzUsuńBigos pisał o mądrych, wrażliwych i... zadziornych. Muszę to sobie zapamiętać, bo syn mówi o mnie,że jestem kłótliwa baba. To ja mu wtedy : nie kłótliwa tylko zadziorna
OdpowiedzUsuńI dobrze mówisz :) Aniu
OdpowiedzUsuńTo ja wrzucę coś nowego w trochę innym klimacie :)
OdpowiedzUsuńA ja wypowiem się jako patrząca z tej drugiej strony. Jestem macochą i ROZUMIEM Twojego kolegę.
OdpowiedzUsuńZanim doświadczyłam wychowywania pasierbicy, bez wahania podpisałabym się pod Twoim tekstem.
Teraz wiem, że sprawa wygląda zupełnie inaczej.
Od początku bardzo chciałam pokochać moją pasierbicę (6 l.) i nadal bardzo tego chcę. Ale to, co czasami czuję, to obrzydzenie do siebie za to jak potrafię jej nienawidzić. Czasami, bardzo rzadko, jest czułość i uczucie, że jest "moja".
Kto jest rodzicem, będzie wiedział, z jakim poświęceniem wiąże się wychowywanie dziecka. Wielu wytrzymuje lub kocha rodzicielstwo przez to, że dziecko traktują jako przedłużenie "ja" - każdy sukces dziecka jest ich sukcesem, każde niepowodzenie jest ich własnym, w każdy uśmiechu widzą swoje odbicie. Miłość własna - ale któż z nas się jej wyprze?
Ja nie mam tej nagrody. Jej uroda to nie moja zasługa, a zachowanie nie podoba mi się niemal na każdym kroku i nie widzę zmian, mimo że codziennie o nie walczę.
Czasem kiedy patrzę na cudze dzieci, wydaje mi się, że to czy tamto (wszystkie!) zapewne byłoby łatwiejsze w wychowaniu.
Co z tego, że ona do mnie lgnie? Ja brzydzę się jej fałszywego charakteru, niechlujstwa, mam dość zaborczości i zazdrości. Czuję się przy niej źle też dlatego, że ja muszę zachowywać się fałszywie - przytulając ją i całując (choć na szczęście często przytulenie wyzwala zapomnienie o wszystkim i zwykłą radość z bycia razem). A wiecie kiedy czuję czystą nienawiść? Kiedy ona traci zaufanie - bo to potwierdza to, czego nienawidzę w sobie - że nie jestem jej rodzoną matką, bo rodzonym matkom ufa się z założenia i nie wystarczy się wkurzyć, kiedy gorączkujące dziecko nie chce wziąć leku, aby stracić jego zaufanie.
W podejściu do własnych dzieci, jakie by one nie były, ma się tę nieuświadomioną, predefiniowaną wiarę - WIARĘ WE WŁASNE "GENY". Kiedy cudze jest "inne" i "niedobre", twój umysł odrzuca je, nie dopuszcza do psychicznej adopcji. Do tego dochodzi druga bariera dla umysłu - ta, że ten biologiczny rodzic istnieje i tak jak chce NATURA, będzie dla dziecka zawsze tym pierwszym i jedynym pewnym.
Czasami płaczę, bo tak mi jej żal, żal że nie potrafię jej kochać jak rodzona matka.
Wierze, że to siebie muszę zmienić żeby ją pokochać - przestać porównywać, przestać kogokolwiek i cokolwiek udawać, a przede wszystkim pozbyć się oczekiwań co do niej i co do naszych relacji - musimy stworzyć ich własną niepowtarzalną jakość, bo tych magicznych (!) biologicznych podstaw nigdy mieć nie będą.
Póki co jestem we własnych oczach potworem, choć inni mnie podziwiają.
Niech mój ból i niesprawiedliwość jaka jej dotyka uświadomi wam, dlaczego my macochy i ojczymowie czasem myślimy, że należy zrobić wszystko, aby nikt więcej przez to nie przechodził.
Fajnie by było jakbyś się podpisała, bo ja nie lubię jakoś tak bezosobowo mówić do kogoś ;)
OdpowiedzUsuńDługo trzeba było czekać na taką opinię, ale dobrze, że się pojawiła. Pokazujesz nam swoje spojrzenie, z tej innej strony. Dziękuję.
Wiesz, podobnie jest z osobami, które adoptują dzieci czy wychowują dziecko kogoś z rodziny, siotry czy brata.
To normalne, że człowiek ma wątpliwości, że się zastanawia, że się porównuje, myśli o biologicznych rodzicach, o tym, że dziecko nie jest jego.
Naprawdę nie łatwo znaleźć w sobie miłość do dziecka, które biologicznie nie jest nasze. Wiesz, na początek chyba się trzeba wyzbyć czegoś takiego jak chęć zastąpienia dziecku rodzica. Może lepiej być zwyczajnie sobą i kochać tak, jak się potrafi. Nie bać się tej miłości, nie bać się tego drugiego człowieka. Przecież takie dziecko też boi się, nie wie, czy zostanie zaakceptowane, czy będzie chciane, czy ta druga osoba - ojczym/macocha - nie będzie próbowała odebrać rodzica, jakoś zepsuć tej więzi.
To jest naprawdę trudna sytuacja, w której potrzeba czasu, cierpliwości i przede wszystkim chęci oraz miłości. Dziecko jest zawsze dzieckiem, a dorosły dorosłym. Jeden da radę, a inny nie jest stworzony do bycia macochą/ojczymem, tak jak i nie każdy z nas nadaje się na rodzica. Po prostu.
Wiesz co, myślę sobie, że wystarczy, jak będziesz ją kochać po swojemu, bo rodzica, zwłaszcza jeśli dziecko mocno go kochało i rodzic swoje dziecko, nikt nie zastąpi.
Pozdrawiam i życzę powodzenia :)
Dziękuję :) Mam na imię Paulina i nie podpisałam się, bo pogubiłam się w opcjach "Komentarz jako:"...
OdpowiedzUsuńMasz oczywiście rację we wszystkim co piszesz.
Moim poprzednim postem chciałam tylko zwrócić uwagę na to, że po pierwsze, za tymi genami coś jednak kryje i nadaje rodzicielstwu biologicznemu charakter jakiego inne nigdy mieć nie będzie (co nie znaczy, że rodzice biologiczni nie potrafią być tak marnymi wychowawcami, przyjaciółmi, po prostu ludźmi, że lepsze wydaje się dla dziecka wychowanie przez obcą-niespokrewnioną osobę). Po drugie, bycie macochą/ojczymem niejednokrotnie (bo nie twierdzę, że w każdym przypadku) okazuje się ogromnie trudne, pomimo najlepszych chęci.
Jeszcze parę słów uzupełnienia do mojego poprzedniego posta: Jestem macochą (nieformalnie) od zaledwie 6 miesięcy (wcześniej znałam i regularnie widywałam małą przez 1,5 roku), więc to pewnie wciąż czas "docierania się". Mój partner wcześniej też nie mieszkał z córką, małą wychowywała babcia a matka odwiedzała raz na czas (i tak jest do dziś, przez co ich więź nie jest silna). Jeszcze ukłon w stronę mojego partnera, któremu wszystkie żale, wątpliwości i obawy mogę wylać tak jak tutaj, a on nie ma za to do mnie pretensji i stara się mnie wspierać.
Na koniec zdradzę, że diabła z rogami widzę w mojej pasierbicy dokładnie przez tydzień poprzedzający miesiączkę... w inne części miesiąca moje spojrzenie jest bardziej optymistyczne, a uczucia łagodniejsze. To może wydać się śmieszne, ale jest bardzo prawdziwe i istotne. Łatwo domyślić się w którym momencie pisałam poprzedniego posta... Dziś dostałam okres i już mi puszcza złość :)
Pozdrawiam również i 3mam kciuki za miłość!
Witaj Paulino :) Miło mi Ciebie tutaj gościć :)
OdpowiedzUsuńZawsze jak masz ochotę pogadać czy coś to możesz pod nową notką, niekoniecznie musi być w temacie. Prywata tu zupełnie nie przeszkadza ;)
Z tym okresem też miałam problem, bo dziś się kilku osobom ode mnie dostało, więc rozumiem te szalejące hormony.
Wiesz, ja myślę sobie, że może Wam na dotarcie się potrzeba więcej czasu. Dobrze, że masz partnera, który Cię rozumie, wysłucha.
Pozdrawiam ciepło!
Napiszę bardzo krótko ... wychowywanie CUDZYCH dzieci (gdy nie posiada się jeszcze własnych) to K O S Z M A R!!!
OdpowiedzUsuń- czy masz ochotę wydaćponad 100 000 złotych (ze swoich ciężko zarobionych pieniędzy)w przeciągu 15 lat by zapewnić przetrwanie czyjegoś genomu??
- czy chcesz być zawsze "tym drugim" w związku?
- czy zniesiesz brak szacunku do Ciebie ze strony dziecka?
- chcez być INTRUZEM W SWOIM DOMU?
- czy poradzisz sobie z faktem kontaktu twojego partnera (partnerki) z byłym (bylą)?
Nie oszukujmy się - życie chyba ma jakiś sens prawda?
Dla mnie to poniżenie - wychowywać komuś dziecko, nic nie znaczyć w swoim domu i żyć w trójkącie z drugim biologicznym rodzicem ...jeszcze wystarczy dołożyć 1/4 swoich dochodów i można już usłyszeć "nie jesteś moim ojcem i gówno dla mnie znaczysz!!"
// właśnie się rozstaję z samotną matką
I NIGDY WIĘCEJ !!!!
Nie polecam najgorszemu wrogowi!
Anonimowy, szkoda że się nie podpisałeś, bo jakoś nie lubię nie wiedzieć, jak się do kogoś zwracać ;)
OdpowiedzUsuńCo zaś się tyczy tematu... rozumiem. I czasem taka jest strona medalu, gdy wychowuje się dziecko partnera albo przynajmniej usiłuje się to robić.
Dziękuję za komentarz, który spowodował we mnie kilka refleksji i chyba popełnię nową notkę na podobny temat.
Pozdrawiam serdecznie :)