29 grudnia 2013

Trucizna.

Czas znika, rozpływa się, cieknie przez palce jak woda, a czasem stoi, tyka jak bomba z opóźnionym zapłonem, biegnie, wlecze się albo rozciąga się jak guma w majtkach. Czas. Wiecznie go za mało, choć bywa i tak, że wydaje się, że jest go pod dostatkiem albo nawet zbyt wiele. 

Od ostatniego wpisu tutaj miałam taki czas, że zamknęłam się na wszystko i na wszystkich. Z trudem przeżyłam Boże Narodzenie. Właściwie prawie nikomu nie złożyłam życzeń. Zapomniałam. Nie miałam ochoty z nikim rozmawiać, nie miałam ochoty pisać, ani też widywać się z ludźmi. Jestem zmęczona ciągłą ludzką obecnością. Nie lubię tego. Zaczyna mnie to okropnie drażnić. Tak jak i drażnią mnie dźwięki w nocy, gdy jestem zmuszona zasypiać w tzw. ciemności i ciszy. Męczy mnie to. Nie lubię pozasłanianych okien i braku muzyki przy zasypianiu. Przez coś takiego moje uszy robią się bardziej wrażliwe na dźwięki i irytuje mnie nawet odgłos wcierania kremu w ręce. Irytuje mnie to w takim stopniu, że mam ochotę wstać z łóżka i nawrzeszczeć. Skoro zmusza się mnie do zasypiania w jakiejś cholernej ciszy, to niech to będzie bęzwzględna cisza, a nie odgłosy, które doprowadzają mnie do szału i 3 razy zdążą mnie obudzić, a potem nockę mam z głowy. 

Potrzebowałam być sama ze sobą. Szukałam miejsc odosobnienia i świętego spokoju. Bez ludzi. Wyciszenie. Spokój. Równowaga. Potrzebne mi było to tym bardziej, że do naszej chałupy wprowadził się nowy człowiek. Zanim to się stało, czułam przez skórę, że się z nim nie dogadam. I kiedy już tu zamieszkał, okazało się, że to totalnie nie moja bajka. Zupełnie nie pasuję do towarzystwa w mojej chałupie. I o ile dwie pozostałe osoby toleruję, akceptuję i jest z nimi nieźle, to na tę trzecią mam alergię. Nie jestem w stanie przebywać z tą osobą w tym samym czasie w jednym pomieszczeniu. Od lat nie zdarzyło mi się coś takiego, żeby do takiego stopnia ktoś źle na mnie działał. Czuję się wręcz chora w obecności tej osoby. Są tu w okolicy jeszcze ze trzy-cztery osoby, od których trzymam się z daleka, bo też nie czuję się dobrze w ich towarzystwie.

Nie mam pojęcia, czy jestem wyjątkiem, czy inni ludzie mają podobnie. Chodzę poirytowana, podminowana, czuję się słaba i chora gdzieś w środku. Czy inni ludzie mogą na nas działać jak trucizna? I jak bardzo mogą nas zatruć?

Przypominałam zombie. Ciemne cienie wokół oczu. Skóra bardziej blada niż zwykle, prawie przezroczysta. Nieistniejący apetyt. Przyswajałam tylko herbatę, mleko, mandarynki i czekoladę. 

Nie powinno się zawczasu uprzedzać do ludzi, ale z drugiej strony, po cóż włazić w ogień? Dlaczego obecność jednym ludzi działa na nas kojąco, wręcz nas leczy, a obecność innych niszczy nas? Dlaczego, choć ludzi widzimy pierwszy raz na oczy, przy jednych czujemy się dobrze, bezpiecznie, a od innych chcemy natychmiast uciec? Czyżbyśmy wydzieliali fluidy dobroci i zła? 

Jakkolwiek dziwnie to zabrzmi... Czuję ludzi. Bardzo silnie odbieram zarówno dobre, jak i złe fluidy. Widzę maski i to co pod nimi. Obserwuję to fascynujące zjawisko zwane człowiekiem. Czasem jest to piękne, czasem przerażające. 

Chyba znalazłam lekarstwo, które pozwoli mi uporać się z trucizną, z chorobą, spowodowaną obecnością paru ludzi, zwłaszcza jednego osobnika. 

Mimo wszystko, gdzieś tam we mnie nadal krąży myśl, że jak tak można? Przecież każdemu należałoby dać szansę. Tylko czy na pewno? Ilu z nas przekonało się o tym, że ciało jednak lepiej wie? 

Skoro ciało pamięta, nawet jeśli my zapomnimy, choćby np. o takiej rocznicy śmierci. Pojawia się złe samopoczucie, bóle głowy, migreny i inne takie. A dotyk? Kiedy komuś podajemy rękę... jednej ręki nie chcemy puścić, a dotyk innej powoduje, że zaraz tę rękę wycieramy w spodnie czy biegniemy do łazienki umyć.

Może jednak ciało wie, kiedy ktoś nas zatruwa albo działa jak balsam?

16 grudnia 2013

Żyję. I nawet nie najgorzej się miewam ;)

Miesiąc minął jak jedna chwila. Długo mnie tu nie było, ale też wiele się działo. Dużo spraw się zbiegło w czasie, a ich rozwiązanie nie mogło się obyć bez mojej osoby. Nie bardzo wiem, od czego zacząć. To może codziennie po troszku. Czuję się chora z tęsknoty z jednej strony, a z drugiej konsekwentnie działam.

W tym roku dzieją się dziwne rzeczy. Spełnienie drobnych i większych marzeń mam na wyciągnięcie ręki. Wystarczy złapać, zadziałać. Wykorzystać swoją szansę. 

Rano jechaliśmy sobie do pracy autem. Wyjątkowo grało radio. I tak się jakoś złożyło, że były to same świąteczne piosenki - stare i bardzo stare, co nie przypadło do gustu pasażerom, ale nikt nie upierał się przy wyłączeniu. Po świątecznej serii usłyszałam dźwięki "When i fall in love" i głos Nat King Cole'a. To była ostatnia piosenka przed pracą. Siedziałam w aucie ze łzami na policzkach, dziwnie wzruszona. Nagle zapragnęłam świąt i zaczęłam się cieszyć na nie. Pierwszy raz od lat. Poczułam się tak, jakby święta już rozpoczęły roztaczanie swojej magii. 

W tym tygodniu rzecz będzie o spotkaniach z ludźmi, nocno-dziennej podróży do Gniezna, grillu w grudniu, o Deventer, Ootmarsum i Enschede, będzie też o Den Haag, a także o tym, co piszę poza tym miejscem.... dwie sztuki na ukończeniu, pomysł na trzecią już jest przekuwany w słowa, opowiadania, bajki i opowiastki świąteczne. Poza tym kilka tekstów, dzięki którym blog drugi wróci do życia. A wróci. No i jest też trzecie miejsce. Anglojęzyczne, ale o tym na razie ciiiii(cho)szaaaa jeszcze przez chwilkę. 

Lubię być sobą. I jestem ze sobą szczęśliwa. Dobrze, że mam siebie.