30 listopada 2011

Jędza.

W pewnym mieście przy ulicy X mieszkał mężczyzna. Nie wyróżniał się specjalnie wyglądem spośród innych mężczyzn, nie był ani wyjątkowo przystojny, ani wyjątkowo brzydki. Był najzupełniej zwyczajny. Jednak jeśli zaczynał z kimś rozmowę, rozmówca miał wrażenie jakby od lat się znali, jakby rozmawiał z przyjacielem. Nie było takie człowieka, który tak właśnie nie czułby się, dyskutując z owym mężczyzną. Nazywano go różnie, najczęściej Magiem, Wędrowcem. Z czasem zaczęto mówić o nim Wędrowiec-Mag. Wtedy był bardzo radosnym człowiekiem, czesto się uśmiechał. Tak było do czasu...


Na tę historię zapraszam w najbliższych dniach.


Czasem z człowieka wychodzą bardzo brzydkie cechy, bardzo brzydkie uczucia. I ze mnie też wyszły dzisiaj. Bezlitosna, bezwzględna, złośliwa, wredna, zimna, szczera bardziej niż do bólu, z wyjątkową precyzją i dokładnością egzekwująca wykonanie wszelkich obietnic. Jednym słowem - jędza. I taka bywam. Wyjątkowo. Dla wybranych. Ale na to trzeba sobie porządnie zasłużyć. To taki zimny prysznic, gdy czasem kubeł zimnej wody to zbyt mało. Kubła pomyj staram się unikać, jak tylko mogę. To ostateczność.

28 listopada 2011

Dwa tygodnie.

Ażurowe koronki drzew, jezioro zmarszczone jak skórka jabłka albo twarz czy dłonie staruszki... Spoglądam przez okno na gałęzie, które mocują się z wiatrem, grzeję zmarznięte dłonie kubkiem gorącej herbaty.

Tęsknota i łzy ściskające gardło. Samotność nocą. Złość. Żal. Ból. Strach. Bezsenne noce bardziej jeszcze snu pozbawione, bez chwili na spokojny oddech, z lękiem schowanym pod poduszką i w szafie.

Nigdy nie przypuszczałam, że tak bardzo związana jestem z ojcem. Z drżeniem serca pilnowałam jego oddechu, siedząc noc w noc przy jego łóżku. Z niego cień i ze mnie cień. Dwa cienie. Zmęczone. Boję się, że z następnym kryzysem nie damy już sobie rady, że może być ostatnim. Życie na kredyt, wyrok odroczony, a ja paradoksalnie choć go akceptuję, nie chcę się z pogodzić z tym, że nadejdzie taki dzień, który będzie ostatnim.

Najcenniejszą rzeczą, którą obdarzył mnie ojciec jest jego zaufanie. Otworzył się przede mną tak, jak przed nikim. Otworzył serce, duszę, opowiedział o sprawach, uczuciach, zdarzeniach, wspomnieniach, którymi z nikim się nie dzielił, choć mógł. A ja zdałam sobie sprawę z tego, jak bardzo oboje jesteśmy do siebie podobni... To po nim mam samotność w duszy i smutek w oczach. Ale po nim mam też siłę, wrażliwość.

Nie wiem, co przyniesie dzień jutrzejszy, tydzień kolejny czy miesiąc, ale cieszę się z każdej kolejnej darowanej chwili i mam cichutką nadzieję, że jeszcze spora garść wspólnych chwil nam została. Cicho... cichutko... jak skrzydła motyla chwile piękne, cenniejsze niż złoto szczere... zbieram perły łez szczęścia, zanim zbierać zacznę te smutkiem się mieniące.

14 listopada 2011

Związek. Związkiem. O związku. W związku ze związkiem.

Związek. Powiązanie. Forma relacji, reakcji między dwoma (lub więcej) podmiotami, przedmiotami, itp.

Szczerze mówiąc, nie lubię tego słowa. Może dlatego że gdzieś w mózgu wytwarzają mi się takie oto skojarzenia:
związek---->przywiązanie
przywiązanie--->przyzwyczajenie
przyzwyczajenie---->zniewolenie
Pomijając zawartość wewnętrzną mojego rozumowania dochodzę do czegoś takiego:
związek=zniewolenie

Myślenie moje może okazać się błędne albo i nie.

Pewne jest jedno - nie potrafię stworzyć trwałego związku innego niż przyjaźń.

Wkurzają mnie podchody znajomych, rodziny, czemu ja nie mam jeszcze męża. A ja się tylko pytam - a powinnam?! I zaczynają się pytania i odpowiedzi w stylu...
- nie, nie jestem lesbijką
- nie, nie potrzebuję terapii
- nie, nie mam problemu z akceptacją siebie
- nie, miałam dobry wzorzec we własnej rodzinie
- itd.
Po czym słyszę te same frazesy... pokochaj siebie, poznaj siebie, pomyśl o tym czego oczekujesz, postaw na wiarę i Bóg Ci ześle męża (w sklepie go kupi, w fabryce zamówi czy może z wystawi na aukcji na allegro), nie pakuj się pochopnie w związki, przestań być taką egoistką, jak możesz odrzucać kogoś kto cię kocha, itd.

Fakt, bywam szorstka w obejściu, cynizm, ironia nie są mi obce, czasem można by stwierdzić, że jestem wręcz zimna, nieczuła i niewrażliwa. Zwyczajnie nie mam ochoty męczyć siebie i kogoś tylko po to, żeby kogoś mieć, z kimś być, bo tak trzeba, odbierać komuś i samej sobie szansę na szczęśliwe udane życie...

Jak miałam 19 lat myślałam trochę inaczej. Inne też trochę miałam pragnienia i nadzieje. Z wiekiem zmieniłam się ja, zmieniło się moje życie, postrzeganie.

Nie raz i nie dwa pisałam o tej swojej związkowej przypadłości. Ja po prostu nie mogę być z kimś w kim nie potrafię się zakochać, kogo nie jestem w stanie pokochać. Nie przemawia do mnie coś w stylu spróbuj i się przekonasz, bo to nie działa. Rodzi niepotrzebne żale, pretensje i nadzieje w drugiej osobie, a ja jestem sfrustrowana, wkurzona, zwłaszcza na siebie.

Chcesz być ze mną? Nie licz na miłość, nie licz nawet na bliskość, nie licz, że będę z tobą na zawsze, bo pewnego dnia obudzisz się, a mnie nie będzie i nie będziesz wiedzieć, kiedy wrócę i czy w ogóle. Człowieka się bierze w pakiecie. A w moim jest moja samotność, niecierpliwość, depresja, nadwrażliwość, szorstkość, chłód, ogień i woda. Jeśli we mnie rodzi się miłość i kiedy rodzić się zaczyna, staje się nie do zniesienia i nie do uniesienia, jej cena jest zbyt wysoka, abym pochopnie i siłą próbowała ją wzbudzić, zmusić się do niej albo tworzyć namiastkę jak sieć pajęczą, która mnie oplącze i udusi, jak bluszcz pnący się po pniu drzewa, by drzewo w końcu zdusić w swoim uścisku.

13 listopada 2011

Tylko po co... ;)

Listopadowa pogoda za oknem. Wreszcie mogę swobodnie otulać się miękkimi wartswami ubrań, zawijać się w tkaniny, nosić ciepłe swetry na cienkich sukienkach, wkładać rajstopy w intesywnych nasyconych kolorach... Latem ubierałabym się najchętniej tylko na czarno, ale to średnio praktyczne zwłaszcza gdy słonko grzeje jak oszalałe. Za to jesień, zimę i przedwiośnie przechodziłabym w intensywnych kolorach czasem tylko ubierając się cała w czerń. Nawet moje buty, które noszę zimą czyli martensy (inne nadają się tylko do wyglądania, nie do tego, aby było mi sucho i ciepło) są żółte. W sumie powinnam pomyśleć poważnie o zakupie nowych... najchętniej znów widziałabym w mojej szafie żółte... a najlepiej by było mieć jeszcze i czarne, co by czasem nie musieć narażać się na krzywe spojrzenia ludzi gdy przy dużym mrozie np. wybieram się na ślub lub pogrzeb... przydałyby się czarne, bo żółte budzą chyba zbyt wiele kontrowersji, a ja nie mam ochoty marznąć w kozakach, które mają tak cienkie podeszwy jak moje japonki.

Spaliła mi się suszarka. Suszę sobie włosy, a raczej usiłuję do ładu doprowadzić mokrą pofalowaną szopę pomarańczowego czegoś, aby przypominało włosy, aż tu nagle suszarka wypuszcza z siebie dymek, charcze i to by było na tyle. Zaryzykowałam ponowne włączenie... i dobrze, że miałam na tyle rozumu, aby ją wyłączyć, odłączyć od prądu i poczekać aż przestygnie, i dym przestanie z niej ulatywać... bo chwila dłużej i zapaliłaby się... a pewnie i do pożaru daleko by nie było. Dobrze, że to nie była ta moja bardziej lubiana suszarka, bo trafiłby mnie chyba szlag. Na dworze było tylko 0.5 stopnia na plusie, więc z mokrą głową nawet w czapce wyjść nie mogłam, a czekać przez 3 godziny aż mi wyschną włosy... też odpadało. Przypomniałam sobie, że w G. powinna być gdzieś jeszcze jakaś stara bardzo suszarka, która jakimś cudem jeszcze ocalała chyba tylko dlatego że nie powinno się takich rzeczy na śmietnik wynosić i ja w szale porządkowania jej nie wyniosłam. I bardzo dobrze. Suszyłam tym reliktem włosy przez 15! minut zamiast przez 3, ale cel osiągnęłam. Tylko że, żeby to cholera, będę musiała znowu wozić ze sobą suszarkę. A miało być tak pięknie... Chyba potrzebuję większej torebki.

Zdecydowanie potrzebuję większej torebki. Najlepsza byłaby taka, która zmieściłaby też laptopa... Laptop jak laptop, a co z resztą rzeczy, z upchaniem których i tak jest kłopot... Pomijając standardowe rzeczy typu portfel, telefon, klucze (żeby to jedne), słuchawki, długopis, ołówek, kalendarz, chusteczki, lusterko, szczotkę do włosów i kosmetyczkę wraz z przyległościami, które się w niej nie mieszczą... w torebce mam zwykle:
- wodę mineralną
- zestaw lekomana pierwszej i nawet nie pierwszej potrzeby
- zapalniczkę i zapałki chociaż nie palę
- scyzoryk
- okulary przecisłoneczne i parasol (obie rzeczy zawsze i niezależnie od pogody)
- książkę, którą akurat czytam (pech chce że czasem są cholernie grube i w sztywnej oprawie albo w niestandardowym formacie)
- coś z odzieży w zależności od pogody
- mnóstwo różnych koniecznych mi papierów
- od niedawna znowu nóż
- i jeszcze sporo by się znalazło, ale może zamilczę.

Bywało, że czasem w zależności od potrzeb, nosiłam w niej, oprócz innych rzeczy:
- narzędzia i to wcale nie takie lekkie - młotek, klucze i inne takie
- cegłę, a nawet miałam kiedyś dwie
- worek gipsu
- 30 m liny
- opakowanie długich świec i reflektor
- chochlę i garnek (ale to w takiej bawełnianej, w którą wchodzą rzeczy w różnym kształcie)
- dwa kartony z butami...
Nosiłabym i inne rzeczy, gdyby się tylko zmieściły.

Suszarka już mi się nie zmieści. Fakt, że nie codzienie, ale ze dwa razy w tygodniu, ale nie zmienia to faktu, że większa torebka zaczyna być mi konieczna... Poza tym przyda się, jeśli znowu po drodze będę robić zakupy... ;)

Potrafię wyjść tylko z małą kopertówką... w sumie.

Stałam dziś sobie przy oknie, patrząc jak mgła obejmuje ramionami całą okolicę. Budynki wyglądały jak własne cienie, a po chwili zostały widoczne były tylko zarysy z wnętrzem wypełnionym szarym oddechem mgły. I tylko gdzieś w chmurach w nieba połowie ślad słońca widać było... smugę jakby z malinowego musu... I tak mi się nasunęło myśli kilka... do których czas najwyższy było przyznać się przed samą sobą. Do tego co lubię, co mi zupełnie nie odpowiada, czego pragnę, a co mam totalnie gdzieś. Ale o tym innym razem.

6 listopada 2011

Dyniowo.

Ostatnio pokusiłam się o zrobienie ciasta dyniowego (zdjęcie było bodajże dwie notki temu), które jest taką małą wariacją na temat ciasta marchewkowego. Oczywiście nie byłabym sobą, gdybym nie wypróbowała na sobie innych słodkości z dynią, jak choćby dwóch innych wariantów ciasta dyniowego czy musów dyniowych (np. dyniowo-gruszkowego z migdałami albo dyniowo-pomarańczowego z goździkami i cynamonem).
Poniżej przepis na ciasto dyniowe (wariacja marchewkowa).

składniki:
3 jaja
1 szklanka cukru
cukier waniliowy
2 szklanki dyni startej na tarce jarzynowej (tej o dużych oczkach)
1 i 1/2 szklanki mąki pszennej
2 łyżki mąki ziemniaczanej
łyżeczka proszku do pieczenia
łyżeczka sody oczyszczonej
2/3 szklanki oleju
łyżeczka cynamony
po 1/3 łyżeczki: kardamonu, suszonego imbiru, gałki muszkatołowej i mielonych goździków


Jajka utrzeć mikserem wraz z cukrem i cukrem waniliowym na puszystą masę (zrobi się biała). Następnie dalej ucierać, dodając stopniowo olej. Chwilę miksujemy i na masę przesiewamy obie mąki, proszek i sodę. Ucieramy jakieś 3-4 minuty. Następnie dodajemy cynamom i pozostałe przyprawy, chwilę ucieramy, aby dobrze się wmieszały. Na koniec dodajemy dynię i wszystko delikatnie mieszamy łyżką, najlepiej drewnianą, aby wszystkie składniki dobrze się połączyły.

Ciasto przekładamy do formy (przepis jest na małą formę - może być keksówka, mała tortownica albo prawie kwadratowa blaszka - taka połowa standardowej blachy) wysmarowanej masłem i obsypanej bułką tartą. Pieczemy w piekarniku nagrzanym do 190 stopni przez 40-50 minut. Ja sprawdzam patyczkiem czy już jest gotowe, żeby nie przesuszyć.

Ciasto można polać lukrem albo posypać cukrem pudrem. Można je podawać z którymś z wariantów musu dyniowego ;)
Smacznego!