31 stycznia 2010

Śmiało panie sędzio...


Nic dodać, nic ująć.

Szkoda dzisiejszej pierwszej połowy meczu... Jednak takie mecze, jak wczoraj mocno zapadają w psychikę. Porażka boli.
Piłką ręczną rządzi Europa, a nasi chłopcy są w światowej czołówce.
Jestem dumna z naszej drużyny. Mają przed sobą przyszłość. Mają serce, ambicję i najlepszego bramkarza, a Wenta to wódz z prawdziwego zdarzenia.
4 miejsce... niedosyt, ale z drugiej strony duży sukces.


ps. To kto się wybiera na wakacje do Norwegii ;)?

28 stycznia 2010

So real

Love, let me sleep tonight on your couch
And remember the smell of the fabric
Of your simple city dress

Oh... that was so real

We walked around 'til the moon got full like a plate
The wind blew an invocation and I feel asleep at the gate
And I never stepped on the cracks 'cause I thought I'd hurt my mother
And I couldn't awake from the nightmare that sucked me in and pulled me under
Pulled me under

Oh... that was so real

I love you, but I'm afraid to love you
I love you, but I'm afraid to love you


Jeff Buckley - So real

26 stycznia 2010

Zimno...

Miewam czasem takie dni. Kulę się w sobie, nie mam ochoty z nikim rozmawiać, nikogo widzieć, a z drugiej strony oddałabym w takich chwilach wszystko za bliskość, za milczące przytulenie, za dotyk...

Rodzina mówi, że jestem trochę jak dziecko, potrzebuję przytulania, głaskania, trzymania za rękę. Potrzebuję dotyku, ale bez podtekstu erotycznego, dobierania się do mnie.

Miewam sny... jest wtedy blisko, przytula mnie, przytula się do mnie. Przestaje mi być zimno, przestaję się tak okropnie trząść z zimna... dopiero wtedy. Warstwy ubrań, bluza z kapturem, wełniane skarpety, kołdra z narzutą i kocem to zbyt mało, aby zrobiło mi się ciepło. Leżę w ciemnościach i drżę. Zimno mi... w środku... gdzieś tam głęboko... Leżę i kulę się w sobie.

Strużki wymykają się spod firanek rzęs...

Za dotyk... za ułamek sekundy... przy cieple... mogę oddać wszystko...

25 stycznia 2010

Kiedy zabraknie prądu...

Dzień jak co dzień - świeci słońce, duży mróz na dworze, śnieg, sople lodu tu i ówdzie, widać było nawet "zamek" na horyzoncie. Myślę sobie, że będzie mi się dobrze pisało. Wracam do domu... domofon nie działa, więc zmarzniętymi dłońmi grzebię po kieszeniach w poszukiwaniu kluczy. Wygrzebałam w końcu, otworzyłam zmarznięty zamek, a w klatce ciemno. Podeszłam do ściany, a tu światło się nie pali. Usiłuję wcisnąć przycisk windy, a ten się nie daje... No tak. Nie ma prądu. Dobrze, że akurat nie miałam dużych zakupów, bo wdrapywanie się z tobołami na dziewiąte piętro do przyjemnych nie należy.

Zaklęłam cicho, drepcząc korytarzem do schodów. Brak prądu w tak dużym bloku sprawia mnóstwo problemów. W mojej klatce mieszkają głównie starsi schorowani ludzie albo młode małżeństwa z malutkimi dziećmi. Nieczynna winda... i same kłopoty. Gdyby komuś się coś stało... albo ludzie po wyjściu ze szpitala mieliby dreptać po schodach... Innej możliwości nie ma. Dobrze chociaż, że w mojej klatce są schody z jednej i z drugiej strony korytarza. Te jedne są dość szerokie, więc gdyby trzeba było kogoś na noszach wnosić, nie byłoby problemów, ale w innych klatkach...
Kiedy w bloku nie ma prądu to po 2-3 godzinach nie ma i wody na wyższych piętrach... Nie wyobrażam sobie, aby ktoś z tych starszych schorowanych ludzi biegał po schodach z wiadrami wody.

Kiedy tak pogrążona w myślach szłam po tych schodach, minęłam bezdomnego, który siedział na półpiętrze. Gdyby nie ten mróz to grzecznie, aczkolwiek stanowczo wyprosiłabym pana z bloku. Bezdomni nie raz zostawiali po sobie duży syf i załatwiali potrzeby fizjologiczne na schodach, na korytarzach, a nawet pod drzwiami mieszkań. Mieszkańcy po prostu ich wypraszają i ja robię to samo. Od nocowania są noclegownie, domy pomocy, a nie klatki schodowe. Mniejsza o to. Przy prawie -20 nie wyproszę przecież człowieka na dwór. Zresztą nie miałam czasu na wdawanie się w dyskusje i dzwonienie do ośrodka pomocy. Trzeba było odebrać ojca, zrobić obiad cioci, która ma popękane kości w stopie, a tu jak na złość prądu jak nie było, tak nie było.

Zrobiłam sobie herbatę i usiadłam przy oknie, rozmyślając. Na co nam ta cała cywilizacja, jeśli prawie wszystko jest na prąd. Wyłączą.... i człowieka może trafić szlag, bo bateria ma swoje ograniczenia. Nie ma prądu, nie można jej naładować. Nie działa wiele urządzeń, nie ma światła, a jeśli kuchenka jeszcze jest na prąd, to i herbaty człowiek sobie nie zrobi.

Oglądałam kiedyś program o zautomatyzowanych domach - sterować wszelkimi urządzeniami - od włączania oświetlenia aż po alarm - można przy użyciu tylko jednego pilota. Wszystko ładnie, pięknie... dopóki jest zasilanie. A kiedy go nie będzie? Czyżby człowiek stał się więźniem we własnym domu?

Nowe technologie, wciąż coraz to nowocześniejsze urządzenia, a wszystko to działa na prąd. Wystarczy odciąć ludziom zasilanie... Zastanawiam się, ile osób potrafiłoby nawet nie żyć, ale poradzić sobie bez prądu, centralnego ogrzewania, wody, która "leci ze ściany", itp. itd.

Jeśli kiedyś będę mieć dom, to musi mieć koniecznie kominki, baterie słoneczne i wiatrak, studnię z pompą, kuchnię na drewno i dobrze by było mieć przydomową oczyszczalnię ścieków.

Kiedy nie ma prądu, większość ludzi nie wie, co ze sobą zrobić. A ja sobie siedziałam przy oknie w kuchni, pijąc herbatę, jedząc migdały i zastanawiałam się, dlaczego, kiedy jestem w domu, zawsze nie ma prądu, gdy jest środek dnia, milion rzeczy do zrobienia, a prąd wręcz niezbędny. Mogłoby go w końcu zabraknąć wieczorem, w czasie odwiedzin gościa....... ;)

24 stycznia 2010

Uparta.

Upór. To jedna z wielu cech mojego charakteru. Cecha, która wyjątkowo się wyróżnia. Jestem człowiekiem niesamowicie upartym, zwłaszcza w dążeniu do celu, ale przy tym swoim uporze, nie walczę z wiatrakami.

Już we wczesnym dzieciństwie byłam uparta bardziej niż stado osłów. Mój upór to taka cecha, z którą się nie wygra, nie da rady. Z tym moim uporem zawsze było tak, że nie upieram się przy swojej racji, kiedy wiem, że jej nie mam. Nie upieram się i nie walczę o coś, dla samego posiadania czy dla samego zwycięstwa. Nie zapieram się jak stado osłów tylko po to, aby coś komuś udowodnić albo aby zrobić na złość. Po co? Aby się ośmieszyć, aby zrobić z siebie kretynkę denną czy dla jakiejś chorej satysfakcji? Po co?

Upieram się tylko, kiedy mam rację, a ktoś usiłuje mi wmówić, że tak nie jest albo próbuje mi udowadniać bezsensowne racje, próbuje mnie nakłonić do zmiany zdania. Kiedy mam rację, kiedy moja decyzja jest właściwa, bez szkody dla ludzi, nie ma sensu mnie przekonywać. Zaprę się i tyle osoba wskóra, że zniechęci mnie do siebie.

Upieram się też kiedy zależy mi na kimś albo w dążeniu do jakiegoś celu, na ktorego osiągnięciu, zależy mi. Musi mi naprawdę zależeć na kimś, na czymś, abym z uporem parła, nie poddawała się. Można mnie drzwiami wywalić, wejdę oknem, a jak się oknem nie uda, to przez komin czy piwnicę, nawet ścianę zburzę jak potrzeba. Na mój upór nie ma lekarstwa. Przy tym jednak, nie będę parła po trupach, bez rozwagi. Zanim podejmę decyzję (mimo że decyzje podejmuję intuicyjnie) rozważę jej możliwe konsekwencje, a także to, czy jestem pewna, czy mi zależy, czy ja naprawdę chcę. Uważam, że nie ma sensu angażować się w przedsięwzięcia oraz w relacje z ludźmi, jeśli człowiek nie wie, czy chce, czy mu zależy. Kiedy się już decyduję na coś, jestem uparta i konsekwentna, nie rezygnuję. Jeśli potrzeba przeczekam, na tysiąc sposobów mogę próbować, tygodniami, miesiącami, latami.

Co niektórzy mogli się przekonać, czym jest upór w moim wykonaniu. Ktoś mi niedawno powiedział, że z jednej strony nienawidzi tego mojego uporu, a z drugiej - uwielbia go.

Upór mi nie zaszkodził. Nie odbił się czkawką. Nie mogę do końca powiedzieć o nim, że to "zdrowy" upór, ponieważ uparciuch ze mnie większy niż stado osłów, a mimo to na dobre mi wychodzi. Dzięki niemu osiągam cele, dążę do realizacji decyzji, jestem szczęśliwa. Pomaga mi wytrwać w trudnych chwilach, w podłamaniach, dzięki niemu jestem konsekwentna, choć z punktu widzenia innych ludzi mogę być głupia. Nic mnie to nie obchodzi. Nie zamierzam być mniej uparta. Jestem uparciuch lub jak wolą niektórzy uparciuszek ;) I dobrze mi z tym.

Cóż... upór bywa i zaletą i wadą. Zależy od punktu widzenia i sytuacji.

21 stycznia 2010

idź

idź
stąpaj po bezkresnych morzach codzienności
w szarawym pyle zgubiony
za zasłoną wymówek obowiązków
wszystkie za i przeciw świecą przed twoimi oczami jak neony

gruchnęło
z nieba posypał się blask jasność
uśmiechasz się
widzisz jak skrzy się i migocze
nadzieja

sięgasz ręką do kieszeni
szukasz...
jutra?
a może nie wiesz gdzie zgubiło się twoje wczoraj?
tę chwilę też pokryje kurz historii
zapomnisz?

zwróć swe oczy ku wschodowi
biegnij na południe
wahając się na rozstajach
zaufaj sobie
stąpając po bezkresnych morzach codzienności
idź

20 stycznia 2010

Kiedy bywam zmęczona i zestresowana...

Jestem ostatnio zabiegana, mam wiele obowiązków. Wieczorami jestem po prostu wykończona. Na zmęczenie, odstresowanie najlepszy jest sen. Cóż... w moim przypadku raczej się ten doskonały sposób nie sprawdzi. Nocą sypiam rzadko, prawie wcale, raczej źle. Mam jednak inne sposoby na relaks, odpoczynek, uwolnienie się od stresu.

Jednym z nich są ćwiczenia, głównie rozciągające, trochę jogi. Dzięki nim się uspokajam, wyciszam.

Świetnie działa także relaksująca kąpiel w bardzo ciepłej wodzie, z dodatkiem zwykłej soli morskiej, czasem z kroplami olejku lawendowego. Kąpiel rozluźnia mi ciało, jest mi po prostu dobrze. Zresztą woda, sama jej obecność choćby w postaci jeziora, rzeki w okolicy już daje mi ukojenie. Wiecie, że bardzo bardzo lubię wodę i mogę w niej przebywać godzinami.

Książki i muzyka, bez których zupełnie nie wyobrażam sobie życia. Uwielbiam wyciągnąć się na moim deskowatym łóżku (na desce leży tylko cienka gąbka, więc łóżko do miękkich nie należy, ale mój kręgosłup jest przeszczęśliwy) z książką, słuchając muzyki. Czasem po prostu sobie leżę z zamkniętymi oczami i wsłuchuję się w ukochane dźwięki, których niewielką próbkę zostawiłam z boku bloga.

Gotowanie i pieczenie to czynności, które niesamowicie szybko zmniejszają mój poziom stresu. Mają tylko jeden skutek uboczny... dużą ilość jedzenia, które ktoś musi zjeść ;) Ja nie dam rady tego przerobić, za to inni zwykle korzystają.

W ogóle wszelkie czynności manualne są dla mnie znakomitymi odstresowaczami. Wszelkie dzierganie, bawienie się gliną, wyginanie drucików i wyplatanie z nich biżuterii przy pomocy szydełka i węzłów, itd. zajmują nie tylko moje ręce, ale i pochłaniają moją uwagę, więc zapominam o tym, co mnie stresuje.

Zabawa dźwiękami i obrazem, taniec - dla mnie to sama przyjemność, odpoczynek dla umysłu.

Bliskość drugiego kochającego człowieka również wpływa na mnie kojąco, uspokajająco. Stres odchodzi w niepamięć. A dotyk, masaż, przytulanie, pocałunki i inne takie sprzyjają odreagowaniu, rozluźnieniu, wyciszeniu wewnętrznemu.

Herbatka z melisy... hmmm... bardziej "siekiera" niż herbatka.... taka esencja czasami..... pomaga moim bebechom w sytuacjach dużego stresu, nie umieram z bólu. Stres tłumię zwykle wewnątrz, a po mnie zupełnie nie widać, że czymś się denerwuję. Także w głosie nie słychać nerwów. Za to w bebechach aż mi się gotuje, skręca mnie wręcz, a brak apetytu w takich chwilach sprzyja bólowi stresowemu, ale meliska pomaga, a w połączeniu z koprem włoskim jest idealnym rozwiązaniem. Szkoda, że zaden producent soków, napojów nie wpadł na to, aby robić napoje z melisą. Jestem pewna, że miałyby powodzenie.

A jakie są Wasze sposoby na zmęczenie i stres?

17 stycznia 2010

Osobowość domu.


Takie domki rysowałam sobie, kiedy pisałam teksty, muzykę... Zawsze cienkopisem, lekko krzywe, z dziwnymi dachami, z dużą ilością okien, tylko na gładkich białych kartkach, obok tysięcy liter, zapisów dźwięków. Domki z osobowością, jak mówi o nich jeden z moich przyjaciół. To mi nasunęło jedną myśl. Każdy dom ma swoją osobowość, osobowość, która jest zlepkiem osobowości jego mieszkańców i ma jeszcze owo coś, co jest charakterystyczne dla danego miejsca.

Każdy dom pachnie inaczej. Czasem jest to zapach bliskich nam ludzi, czasem różnych potraw czy napojów, czasem perfum, kwiatów, drewna, itd. itd. Każdy dom jest inny i mówi swoim głosem.

Mój dom jest trochę podobny do mnie. Niby każdy przedmiot ma swoje miejsce i właściwie nie chomikuję zbędnych rzeczy, a mój dom jest trochę zagracony, lekko nieuporządkowany, jak ja. Jest w nim sporo książek, które zachłannie połykam wręcz nie tylko ja. Oczywiście jest w nim muzyka, która już chyba wcisnęła się nawet w ściany. Jak pachnie mój dom? Kiedy była w nim moja mama, pachniał jej ciastem, miłością i dobrocią, pachniał nią. Pachniał też kawą zbożową, nie jakąś tam ekspresówką, ale taką normalną, hmmm... prawdziwą. Wciąż nią pachnie, a najintensywniej rano. Pachnie też trochę pustką, ale i oczekiwaniem.

Domy są jak ludzie. Zła energia z kłótni, sporów itd. pozostaje w domu, a gdy się do niego wprowadzamy może na nas oddziaływać. Tak samo jest z dobrą energią, z miłością, dobrocią, wzajemną pomocą, które również przenikają dom i działają na jego mieszkańców. Jedne domy są gościnne i zapraszają, aby przestąpić ich próg, a z innych chciałoby się szybko uciec. W jednych nam dobrze, są przytulne, ciepłe, a inne są lodowate, czujemy się w nich dziwnie, nieswojo, źle.

Nasze domy są trochę jak my - ciepłe, zimne, radosne i smutne, rozmarzone i twardo stojące na ziemi, są różne, są jak my.

15 stycznia 2010

Ludzka twarz człowieka czyli słów kilka o pomocy.

Kolejny kataklizm - trzęsienie ziemi na Haiti. Wielu rannych, wielu zabitych, wielu oczekujących na pomoc. A ja się zastanawiam, ile warte jest ludzkie życie? Czy ludzie są warci więcej niż dobra materialne?
Myślę też o tym, kiedy już służby z całego świata uporają się w miarę jakoś z tym, co pozostawiło po sobie trzęsienie ziemi, a słuch o kataklizmie i tragedii tych ludzi ucichnie, to czy świat się czegoś nauczy? Czy ludzie w końcu zrozumieją,że nie mamy nic cenniejszego niż zdrowie, życie i nasi najbliżsi, a w jednej chwili można to wszystko stracić.

Wielkie boom na pomaganie, zbiórki pieniędzy i najpotrzebniejszych rzeczy, a gdy wraca się do szarej codzienności... konflikty zbrojne, kłótnie z bliskimi, odwracanie się plecami do potrzebujących w naszym otoczeniu, podkładanie świń współpracownikom, wbijanie noża w plecy przyjaciołom, gonienie za sławą, za pieniędzmi, za władzą, cięcie wydatków kosztem społeczeństwa... itd. itd.

Pomoc ze szczerego serca, z chęci pomocy czy pomoc, bo inni tak robią, a ja/my nie możemy być gorsi? Bo co inni powiedzą, gdy nie przyłączymy się do zbiórki na to, czy tamto, nie wyślemy sms-a na pomoc dla Haiti czy na jakąś fundację?

Jak to jest z tym pomaganiem? Jak to jest z wartościowaniem? Jak to jest z naszym człowieczeństwem? Akcje pomocowe łatwo wesprzeć sms-em czy jakąś kwotą wrzuconą do puszki, a nasza pomoc na co dzień? Wyciąganie ręki, choćby do najbliższych?

Nie ma się co łudzić, że niewielu z nas może inaczej niż finansowo pomóc ofiarom wszelkich kataklizmów czy tragedii, ale w inny sposób możemy pomagać wokół nas. Gdyby jeszcze rządy państw zamiast wyrywać sobie ochłapy władzy z rąk, pilnować własnych stołków myślały o dobru obywateli...

Cóż... utopii nie ma i nie będzie. Sprawiedliwości nie ma i nie będzie. A ludzka twarz człowieka? Jest czy jej nie ma? Czy może być? Czy odwracając głowę do szarej codzienności, nasza twarz pozostanie ludzka czy przywdzieje kolejną maskę?

Jest także i spojrzenie na pomoc z innej strony. Pomaganie wszystkim i myślenie o wszystkich, oprócz własnych najbliższych, oprócz najbliższych sercu... Człowiek zbawiać świat chce, a zapomina o tych, których kocha, nie ma dla nich czasu, chwili na rozmowę, nawet uśmiechu, bo zbawia świat.
Nie można dać się zwariować.

Patrząc w lustro widzimy twarz człowieka, ludzką twarz, czy ludzką twarz człowieka? Ja, chciałabym zawsze widzieć to ostatnie, ale nie zawsze mi się udaje.

13 stycznia 2010

Całuj się.

O całowaniu można by napisać wiele. A ja posłużę się kilkoma cytatami:

"Pocałunek wymyślili mężczyźni, aby kobiecie nareszcie zamknąć usta." Magdalena Samozwaniec

"Kobiety pamiętają jeszcze pierwszy pocałunek, gdy mężczyźni zapomnieli już o ostatnim." Remy de Gourmont

"Gdy zakochani całują się po policzkach, to znaczy, że błądzą po omacku, szukając swych ust. Pocałunek tworzy kochanków." Emil Zola

"Pocałunki są tym, co pozostało z języka raju." Joseph Conrad

"Od pocałunków mężczyzny usta kobiety nie bledną, raczej odnawiają się jak księżyc." Giovanni Boccaccio

Uwielbiam się całować. To taki rodzaj intymnego kontaktu, bliskości, kiedy czuje się smak i oddech drugiej osoby. Pocałunki składane na ciele partnera są jak ślady, znaki. Nie lubię, kiedy całuje się z wierzchu moje dłonie, nie lubię tego grzecznościowego muskania kobiecej dłoni przez mężczyzn. Pocałunki są dla mnie formą kontaktu tylko z bliskimi mi ludźmi, nawet jeśli to tylko całus w policzek.

Kiedy stykają się wargi, języki, doświadcza się niesamowitej bliskości. Całowanie jest takim jakby rytuałem. Nie powinno być traktowane byle jak, zdawkowo. Oczywiście dużą rolę odgrywa technika, ale tej można się nauczyć. Ważna jest także relacja, która łączy obie osoby. Całowanie byle jakie, byle tylko przejść dalej, byle tylko do seksu... ma w sobie niewiele z całowania. Na pocałunki trzeba dać sobie czas, skupić się na nich, na tej bliskości, przyjemności, na radości, którą wywołują.

To jak całujemy się z partnerem mówi wiele o łączącej nas z nim relacji. Bywają pocałunki spokojne i bardziej namiętne, pocałunki z lizaniem, kąsaniem, ściskaniem wargami, itd. Pocałunków jest wiele, wszystko zależy od nastroju, sytuacji.

Uwielbiam tę bliskość warg, języka, przesuwanie opuszkami palców po moich wargach, delikatne ssanie i kąsanie warg, języka... Lubię pocałunki na wnętrzu dłoni, na nadgarstkach, na ramionach, na brzuchu i na plecach... Kiedy usta i język zostawiają na skórze niewidoczne ślady, znaczą w drogę... Spokojne, dzikie i namiętne, zmysłowe, delikatne... pocałunki.

Całowanie jest trochę jak splatanie się dusz.


zlizywać słodycz

z warg spijając smak bliskości

oddychać odechem

zacałować się

wcałować się

całować się

12 stycznia 2010

Lubię - nie lubię.

Lubię, kiedy słońce budzi mnie rano i nie cierpię, kiedy muszę spać w pokoju od zachodu. Lubię tę pieszczotę promieni na swoim policzku.

Zanim zasnę, o ile zasypiam (nie lubię, kiedy nie mogę spać), lubię patrzeć w niebo. Czasem jest rozgwieżdżone, czasem zachmurzone, czasem granatowe, każdej nocy jest inne i każdej jest piękne.

Nie lubię mieszkania w bloku, w kamienicach, kiedy za ścianami mam sąsiadów. Zresztą w bloku z wielkiej płyty słychać, co kto robi za ścianą, a mnie to po prostu wkurza.

Nie lubię, kiedy ludzie wyprowadzają swoje psy na spacer i nie sprzątają po nich kup, a one załatwiają swoje potrzeby na chodnikach, wypielęgnowanych trawnikach i w piaskownicach dla dzieci.

Lubię się przytulać. Uwielbiam, ale nie do wszystkich rzecz jasna i nie publicznie. Oczywiście do ludzi, z którymi łączy mnie jakaś bliższa relacja. Lubię się w łóżku przytulać do faceta, oplatać go nogami, a dzięki temu, że nie jestem wysoka, mogę się wtulać, kleić ile wlezie ;)

Całować też się lubię. Ile rzeczy można zrobić ze swoimi i swoimi ustami i językiem....

Lubię obserwować ludzi, zwłaszcza wtedy, kiedy nie zdają sobie z tego sprawy. Przyglądając się tak bez słowa, można naprawdę wiele zobaczyć, także to, co ludzie usiłują ukryć.

Uwielbiam jeść, zwłaszcza owoce i warzywa. Mogę je jeść w każdych ilościach, a gdybym nie mogła i tak bym tego nie przestrzegała albo umarłabym z głodu, bo nie przepadam za mięsem. Najbardziej lubię gruszki, banany, maliny i jeżyny, a z warzyw pomidory, seler i marchewkę. Właściwie nie ma warzyw i owoców, których nie lubię, dotyczy to tych, które znam, miałam okazję spróbować, bo są i takie na świecie, których jeszcze nie jadłam, ale pewnie i tak bym spróbowała.

Uwielbiam też sernik. Lubię wędzone ryby, ryż, chleb z ziarnami, twaróg i sery pleśniowe, nawet te najbardziej śmierdzące ;) Nie lubię parówek, kotletów schabowych, białego barszczu, czerniny, salcesonu, kaszanki i ciepłego mleka. Mleko jako takie lubię, byle nie ciepłe. Szklanka ciepłego mleka...? Brrrrr....! Nie lubię też herbaty z mlekiem. Wg mnie to psucie dobrej herbaty i robieniej z niej pomyj.

Nie lubię zmywania naczyń. Kiedy może za mnie zrobić to ktoś inny, to ja chętnie z tego skorzystam.

Za to lubię gotować i piec. Tylko żeby ktoś to wszystko jadł... ;) i pozmywał później gary ;) ha ha ha

Kocham muzykę, książki, poezję, słowa. Uwielbiam bawić się słowami. Piosenka to dla mnie tekst plus dźwięki, zwracam na obie rzeczy szczególną uwagę. Lubię też grać w scrabble.

Nie lubię gier komputerowych i seriali tv. Może dlatego że zupełnie tego nie rozumiem i zwyczajnie mnie nudzą.

Uwielbiam sport. Jestem wielkim kibicem siatkówki, wręcz obsesyjnym ;) Sporty zimowe i piłkę ręczną też lubię. Nie lubię piłki nożnej i biegania.

Tańczyć bardzo lubię. Czuję muzykę całym ciałem. Nie mogłabym być z kimś, kto nie lubi tańczyć albo nie umie i nie chce tego zmienić.

Nie lubię kłamstwa, oszustwa, dwulicowości. Nie lubię histeryzujących z byle powodu ludzi. Nie lubię bałaganiarzy, którzy nie sprzątają i nawet nowe ubrania walają się u nich po brudnej podłodze, brudne gary zalewają całą kuchnię. Nie lubię syfu i syfiarzy. Nie lubię też brudnych umywalek i brudnej kuchni. Nie lubię wymiętych, nie wyprasowanych ubrań. Nie lubię herbaty w szklance. Nie lubię mieć długich włosów i blond też nie lubię. Nie lubię tipsów, mini spódniczek i stringów. Nie lubię kiedy ktoś mi coś nakazuje, wkurzam się i robię się wtedy bardziej uparta niż zwykle. Nie lubię latać. Nie lubię śpiewać (no chyba że jestem wstawiona ;). Nie lubię się opalać i leżeć plackiem na plaży.

Uwielbiam sunąć łódką na fali. Lubię pływać wszystkim czym się da ;) Lubię wodę, góry, las, naturę. Lubię leżeć na łące i patrzeć w niebo. Lubię zielony, niebieski i czarny. Najwięcej mam ubrań właśnie w tych kolorach. Uwielbiam torebki, szale i chustki, no i buty oczywiście. Lubię sukienki i spódnice, najlepiej takie zaraz za kolano albo zupełnie długie, do samej ziemi. Lubię wełniane swetry i sukienki z wełny. Uwielbiam nosić ubrania warstwowo. Lubię też chodzić na boso i lubię bose stopy u facetów. W facetach lubię... ich zapach, oczy i głos. Lubię szczerość, prawdę i prostotę. Lubię elegancję, ale lubię też wygodę. Lubię przesiadywać w kuchni i rozmawiać.

Lubię wiosnę i lubię jesień, nawet lato też lubię. Lubię, kiedy zimą śnieg pokrywa tę szarość. Lubię jego spokój i czystość.

Lubię.......... ;)

Jest wiele rzeczy, które lubię i których nie lubię. Pozwoliłam sobie opowiedzieć Wam o kilku, a może Wy się podzielicie swoimi lubię - nie lubię, takimi po prostu, codziennymi?

11 stycznia 2010

Obsesje i dziwactwa.

Każdy z nas ma jakieś dziwactwa, obsesję na jakimś punkcie. Opowiem Wam o kilku swoich.

WŁOSY

Niewątpliwie największa z moich obsesji i najbardziej rzucająca się w oczy. Nie lubię, kiedy mnie ludzie głaszczą po włosach, chcą ich dotykać. Nie cierpiałam, kiedy faceci chcieli w nie wplatać palce. To, czy pozwalam głaskać się po włosach, bawić się nimi, zależy od tego jaka mnie łączy z kimś relacja, czy ufam danej osobie, a jeśli chodzi o mężczyzn - czy kocham. Nie ważne czy moje włosy są mokre czy suche, na ogół nie pozwalam ich dotykać i już.

Od lat chodzę do tej samej fryzjerki. Z fryzjerem muszę mieć dobry kontakt, a przede wszystkim muszę mieć pewność, że kiedy wyjdę z salonu, nie będę mieć paskudztwa na głowie. Mojej fryzjerce mogę ze spokojem powierzyć moje włosy, doskonale się rozumiemy w kwestiach cięcia, koloru.

Lubię się bawić swoimi włosami. Są mocne i gęste. Kiedyś były blond, a dziś są w kolorze gorzkiej czekolady. Od lat krótkie. Z długimi miałabym zbyt wiele kłopotu, zresztą byłyby zniszczone, zwłaszcza końcówki. Codziennie myte i traktowane suszarką, bo nie lubię mieć na głowie siana. Zresztą kiedy ich nie suszę, wysychając, zwijają się w fale, każdy włos w inną stronę się wywija. Co rano poświęcam moim włosom sporo czasu, bo nie wyjdę z domu, kiedy nie mam świeżo umytych włosów i porządnie uczesanych. Nawet w warunkach spartańskich, kiedy do dyspozycji jest wyłącznie lodowata woda w jeziorze, włosy muszą być zadbane. Do perfekcji opanowałam ich mycie w dziwacznych warunkach i pozycjach. Nie lubię mieć rozczochranych, z odrostami, z suchymi końcówkami, a jeszcze jakby były przetłuszczone, długie, splątane i w kolorze blond - chyba bym wpadła w furię, przerywaną szlochaniem.

Uwielbiam dłuższe falowane albo kręcone włosy u facetów. Na samą myśl miękną mi kolana...

kolor RÓŻOWY

W makijażu, na paznokciach jak najbardziej tak. Dla mnie to typowo łazienkowo, bieliźniano, pościelowy kolor. Jednak za żadne pieniądzie nie ubrałabym się na różowo i nie wyszłabym tak z domu. Na widok różowych ubrań strzelam takie miny, że można pękać ze śmiechu. Do tak wielkiego stopnia nie akceptuję tego koloru na ubraniach, że nie ubiorę skarpet, które mają różowy paseczek.

GITARA

Czarna, akustyczna. Miałam ich kilka, ale tylko na punkcie tej jednej mam prawdziwą obsesję. Za najdrobniejszą rysę zmieniłabym się w potwora. Pozwalam jej dotykać tylko tym, którzy wiedzą, jak obchodzić się z tym instrumentem., ale i tak patrzę im na ręce. "Profanom" nawet spojrzenie zakazane ;)

CZEKOLADA

Uwielbiam ponad wszystko. Rezygnacja z czekolady? Nigdy i nic mnie do rezygnacji nie przekona.

Inne:
  • nie lubię jak ktoś patrzy mi na ręce, kiedy kroję coś nożem
  • rodzina mówi o mnie, że jestem jak kaczka - uwielbiam się pluskać, kąpać itd.
  • książki i płyty z muzyką - im więcej tym lepiej, czytam i słucham
  • uwielbiam, kocham muzykę i słowa
  • gadam z komputerem i drukarką, kiedy się psują czy mają zawiasy
  • do samochodu też gadam
  • do konia również
  • i do kwiatków także
  • w ogóle dużo gadam
  • nie lubię śledzi, sam ich zapach sprawia, że uciekam
  • czarna czarna i jeszcze raz czarna bielizna, nie znoszę białej
  • mój kubek z autobusem - mój mój i tylko mój, rodzina niech nawet na niego nie patrzy
  • brzydzę się ślimaków, pod każdą postacią
  • mam obsesję na widok trumien, zresztą już Wam mówiłam, w jakiej sytuacji popadam w histerię, na szczęście w tylko tej jednej jedynej
  • obsesyjnie boję się zakopania żywcem, duszenia też
  • przejawiam zupełnie obojętny stosunek do pieniędzy, potęgowany przez antymaterializm
  • maniakalnie grywam w scrabble
I jeszcze kilka by się znalazło ;)

A wy macie jakieś dziwactwa?

10 stycznia 2010

Bajka o Motylce i Muszku ;)

tup... tup... tup.. tup..tup.tup.tuptuptuptuuuuuu......

cholera, no zapadam się, a już myślałam, że ze mnie elf jaki - pomyślała Motylka - jak nic, śnieg zmoczy mi skrzydełka, a tam pan Muszek na mnie z herbatką czeka...


w tym samym czasie...

Gdzie ta Motylka mi się ukryła,
że mnie samego tu zostawiła?

Siedzę i czekam, wyglądam i stoję,
dopóki nie przyjdzie, się nie uspokoję.

auuu.... zaspa i zaspa, tam zaspa kolejna... z nieba coś leci, małego białego, migocze w tych światłach... mokre mam włosy, mokre skrzydełka, tu zakręt, tam las, nigdzie nie widzę upragnionego światełka...

Motylka przedziera się przez śniegi, pola i lasy. Skrzydełka ma mokre, lecieć nie może, a tam chory pan Muszek już na nią czeka... Opatulona w czapkę, szalik i za duże buty (no bo jak tu coś kupić dla Motylki, wszak zwykle latają w zwiewnych kiecuszkach albo i bez...), w jakiś kawał futra wciąż się zapada, bo całe to odzienie cięższe od Motylki... ale Motylka twarda jest...


trzeba mi było wczoraj zawrócić... jak ja wyglądam... jak pokraka jakaś w tych wielkich wełnianych łachach... flaszka jakaś by się przydała, golnąć łyka czy dwa, to by i raźniej się szło, i weselej i cieplej... pan Muszek tam czeka sam jeden biedaczek...

tuptuptuptuptuptuptuptuptuptup..... tuuup... tuuuup.... tuuuup....tuuuuuupppppupuuuppp.... i gleba!


szlag by to... śnieg choć mokry wcale nie smaczny... widzę światełko już biegnę kochany!

Gdzie mi Motylka moja przepadła?
A może ją jaka sowa ukradła?
Przedziera się sama przez lasy, doliny
Do pana Muszka, swego samotnego chłopczyny.

tup tup tup..... gleba! tup tup tup..... gleba! tup tup tup..... gleba!

już widzę światło! Mój Muszek kochany, czeka na mnie w okienku z herbatką i prądem... eeeeeee.... z herbatką z prądem.... ogień się pali w przepięknym kominku, a przed nim skóra....


Już słyszę, już puka kochana, jedyna!
Motylka moja delikatniejsza niż malina!

Łup łup łup! Łup łup łup! - rozlega się walenie do drzwi...

Jestem o piękna, już biegnę, otwieram...
Eeeeeee... ki diabieł?!

To ja Motylka, Twoja ukochana...


Motylka?
Nie wierzę!

Poczekaj... patrz! Nie uciekaj!


Czapka w kąt... szalik też... a za nimi rękawice...


Włącz jakąś muzykę, proszę Cię bardzo i napal w kominku, bo zimno mi będzie.


Muzykę?
Kominku?
Zimno?

Muzyka włączona, kominek się pali (znaczy drewno w kominku)...

Jeden kop... poleciał but... drugi kop.... poleciał i drugi... trzeci... aaaaaa już nie ma czym ;)


Tararararararaaam tadam tadam..... tararararararaaaaaam tadam tadam.....
jeden sweter
drugi sweter
trzeci sweter
czwarty sweter
piąty... aaaaa to już sukienka i jeszcze rajstopy...


Zimno mi Muszku mój drogi jedyny...

Wybacz kochana, ale chyba nie z mojej winy?
Kto ci się kazał rozbierać mój skarbie?


Ale te stępory i wory...
szmaty i łachy....

No chodź tu Maleńka to ciebie ogrzeję.
Masz szczęście, bo wyrośnięta ze mnie mucha,
więc gdzie trzeba to ci nachucham,
byś nie mówiła, że zimno i wieje, ja ciebie rozgrzeję.


Podeszła Motylka do Muszka nieśmiało...
Stanęła na palcach, aby się lepiej całowało...


Chudy masz tyłek moja kochana,


A coś ty myślał, żem gruba jak świnia bez tego łachmana?


K.O.N.I.E.C.








9 stycznia 2010

Zanim wycięłam sobie serce...

Zanim wycięłam sobie serce...

- nie przejawiałam permamentnego talentu do psucia relacji uczuciowych, chyba nawet potrafiłam takowe budować;

- nie płakałam z bezsilności;

- samo bycie wystarczało;

- nie miałam kłopotu z zaufaniem;

- wierzyłam w słowa, obietnice i miłosne zaklęcia;

- mówiłam: "Nie ma rzeczy niemożliwych, są tylko te, do których boimy się dążyć.", nawet w to wierzyłam.

Zanim... było to i tamto, a innych rzeczy nie było.

Bez serca żyje się inaczej. Można je wyciąć, zamieść resztki pod wycieraczkę albo pod dywan, a serce można schować, choćby w zamrażalce. Niech poczeka na lepsze czasy? Może przyda się później, kiedyś... Wyciąć sobie serce... swoisty masochizm otarty o samobójstwo. Zwodniczy. Wydawać się może, że bez serca człowiek przestaje być podatny na zranienie. Nieprawda.

Siedzę i patrzę na swoje niegdyś wycięte serce. W miejscu serca została blizna. Blizna, która czasem okropnie krwawi. Kiedy próbuję znowu wcisnąć serce na dawne miejsce, boli i krwawi bardziej.

Wycinamy sobie serce, aby dać je drugiej osobie. Jeśli w zamian dostaniemy serce obdarowanego człowieka, mamy szczęście. Dalej mamy serce. A kiedy zwraca się nam nasze własne wymięte, poszarpane, jak kawał szmaty do podłogi albo sami musimy go szukać wśród śmieci...

Myśląc o prawdziwej miłości, miałam kiedyś przed oczami taki obraz. Wyjmuję ze swojej piersi serce i daję je kochanej osobie, a w zamian otrzymuję jej serce. Moje serce idealnie wpasowuje się w pierś ukochanego, jakby zawsze tam było, a jego serce tak samo wpasowuje się we mnie.

A jak długo można żyć bez serca???



8 stycznia 2010

anioł

nie widzę już nic
jestem tylko cieniem twojej duszy
skończyły się sny

jest tyle bólu
tyle złości we mnie

pozwól mi odejść


skrzepy z czarnej krwi
serce pęknięte wpół kaleką miłością



żegnaj mój aniele
śpij moja jasności
ja upadam
w noc
w ciemność

między słowami

w łupinie snu
biegnie po wodzie
ku okrętowi wchodzącemu do portu

gdy otwiera oczy
błędnymi krokami
swoimi niezręcznościami
zostawia znaki między wierszami

jej słabości
i jej rany
pomiędzy słowami

jej uśmiech
i jej łzy
między słowami

między słowami
gesty miłości
i zdania czułości

pomiędzy słowami
żadnych kompromisów

gdy otwiera oczy
idzie ku płomieniom
będzie szła
dopóki nie spali jej ogień

w różanej wodzie

z ostatnią i pierwszą swoją myślą
zaczyna i kończy się w nim

słyszysz?
rozbrzmiewa muzyka
świst dźwięków przeszywa powietrze
zagłusza przestrzeń

złapałeś ją jak motyla

myślisz:
piękna
delikatna
jedyna

niebo płonie
ziemia się rozpływa

czego szukasz?
szukasz motyla?

patrz!
przysiada na twoich ustach

za polem lawendy

w lawendowym polu ciebie szukałam
poruszając się na falach myśli naszych
w lawendowym polu ciebie sobie przypomniałam
ulegając sercu

zajrzałam ci głęboko w oczy
spowiadając się tobie
tobie i światu wokół
ciszy nie wysłuchanej

chcę cię dotknąć
myślą rozebrać
byś przestał być mgłą

dorosły mężczyzna
nagi i bezbronny
miękki i delikatny
silny i odważny

w lawendowym polu ciebie ujrzałam
w lawendowym polu cię pokochałam

słoneczniki

mówiłeś szeptem o naszym rozstaniu
umierając
najdelikatniej jak potrafiłeś

to twoja odpowiedzialność
nie burzyć spokoju
za cenę dotyku

zostały po tobie
jak u van Gogh'a
słoneczniki na stole

Ona i On.

Była kobieta.
Był mężczyzna.
Ona i On.
Nie było Ich.
Samotni.
Siebie spragnieni.
Za sobą stęsknieni.
Zakochani w słowach.
W serca zapatrzeni.
Osobno.
Myślami przy sobie.
Tylko nocą,
Płacząc pod prysznicem jak dzieci,
Zostawiają po sobie strzępki słów,
Zawieszone pomiędzy cierpieniem a miłością.

pragnienie

zanurz ją w swojej duszy

pozwól jej wniknąć pod twoją skórę
spowić ciebie całego

zabierze ci serce
położy na swojej dłoni

wyjmie bijące z własnej piersi i odda tobie

czego się boisz?

przecież ona pójdzie razem z tobą

więc nie bój się złapać jej za rękę
dotknąć jej ust między spadającymi kroplami

rysa we mgle

z każdym swoim oddechem
zagarnia więcej
drzewa znikają
lecz szum ich liści
nie ustaje
poruszasz się po omacku
nie widząc już nawet swych dłoni
choć płynna
biała jak mleko
ale nawet ona ma rysę
zobacz!
jest taka jak Ty
musisz się dobrze przyjrzeć
a zobaczysz
jak bardzo jest porysowana

zagubiona

Zagubiona
- niknąca w strugach deszczu
kropla
po
kropli...
zmywa ją ze świata.

Zagubiona
- rozpraszająca się w promieniach
na odłamki
szkła.

Zagubiona
- rozwiana po całej ziemi.

Zagubiona
- uśpiona
w samsarze...

w jego oczach

zanurzona w miękkiej cieczy
wiatrem splątana w sitowiu
rozedrgana w pieszczotach kropel
spływających po krzywiznach jej nagiego ciała

stojąc w wodzie po szyję
z głową pod chmurami
w środku żywiołów
sięga wzrokiem za horyzont
ku jego twarzy
odbitej w tafli niczym w zwierciadle

Duch wyspy.

Gdy wśród kamiennych krzyży kroczy dumnie tajemnica,
Królewskie dusze szepczą wśród średniowiecznych murów,
Chłodne powietrze przeszywa zieleniące się pagórki,
Wyspa oddycha wiatrem.

Gdy drzewa gną się ku ziemi,
Deszcz obmywa dzikie serce,
Stopy łaskoczą ziemię,
Czarne diamenty wpadają w moje dłonie.

Nie tu, lecz tam.

Tam gdzie deszcz się z wiatrem splata,
Tam gdzie zieleń miesza się z górami,
Tam gdzie dźwięk harfy przeszywa powietrze,
Tam moja dusza doświadczyła harmonii.

Tam gdzie szczęk oręża znad Boyne nie przebrzmiał do dziś,
Tam gdzie dzikie Slieve League czarują pięknem,
Tam gdzie Clonmacnoise daje ukojenie,
Tam szukałam siebie.

Tam gdzie stąpałam po śladach Beckett'a, Wilde'a, Burke'a, Swift'a,
Tam gdzie przywitał mnie Joyce w przekrzywionym zawadiacko kapeluszu,
Tam gdzie Molly Malone przechadza się ulicmi,
Tam dotknął mnie Bóg.

Tam gdzie zapach starych ksiąg łaskocze w nosy filozofów,
Tam gdzie umysł głodny wiedzy,
Tam znalazłam swoją drogę,
Odkrywając tajemnicę z Kells.

...

północna gwiazda
wyspa niezamieszkana do wczoraj
czekając dawać
żyć
dopłynąć
patrząc w granat światła
by dotrzeć do jutra

jednia

widząc
duszą docierając do myśli
niepewnie
a jednak JEDNIA
spełniona

o tobie

znam te kroki
ślady które zostawiasz
na chodniku i w autobusie
codziennie mijasz moje drzewa
a mnie tam już nie ma
szukam siebie wśród zboczy
na wrzosowiskach
ale ty tam nie zaglądasz
nie masz czasu

nocą

Wyrosło
Choć skazane na śmierć było
Od poczęcia
W szumie wiatru słyszę jego muzykę
Słyszę jak pyta go
Pamiętasz?
Jestem tu
Jak każda gruda ziemi
Jak każde źdźbło trawy
Jak aleja lipowa
Pamiętasz?
Zakorzeniłeś się w muzyce jego liści
Słyszysz jak Cię woła?

a po niebie niech suną drzewa

a po niebie niech suną drzewa
jak chmury skąpane rosą z traw
z wykrzywionym odbiciem

jak świat zapchany nostalgią słońca
stęskniony za wodą
Mała Naiwna na chwilę
w jego ramionach zagubiona
Dojrzały Samotny z dziurą w głowie
wynędzniały kochanek

zbyt połamani
aby być razem
Anioły Stróże swojej samotności

a po niebie niech suną drzewa

kartki z podróży

ptak przeleciał nad moją głową
trzciny zaszumiały jeziora głosem
gwiazda nad polem spadła

w czerwcowym chłodzie wieczora
przekładam szorstkie kartki
znacząc je czarnymi nitkami plamami
mój dziennik podróży życia
zbieram w nim
słowa myśli wspomnienia
pachnące wiatrem wolności
przesiąknięte deszczem

schowam wszystkie uczucia
w kartkach z podróży
w duszy rozdartych skrawkach
skrzętnie złożonych
w brulionie

wyruszę o świcie
w towarzystwie słońca wschodzącego
z nadzieją

i tylko myśl jedna
przy mnie będzie w tej drodze
"zacałuj się we mnie"

drzewo

czarne są gwiazdy na niebie czarne są

woda wchłania ich blask wchłania woda

niebiańska kula umarła przed wieczorem...

nad brzegiem zostało tylko spróchniałe drzewo
spróchniałe drzewo tylko nad brzegiem zostało

jezioro nie odbija już jego oblicza
jego oblicza nie odbija już jezioro

drzewo zakończyło swoje życie...

bluszcz który kiedyś je oplatał stracił swoją zieleń
zieleń swoją bluszcz stracił

rozpada się po kawałku co noc
co noc rozpada się po kawałku

lecz umrzeć...
NIE MOŻE!

do ciebie

zimne są noce zimne
czarną barwę przybiera indygo nieba
oszronione drzewa strzegą spokoju polany
szelest stóp przebiega obok ognia
ślad po śladzie za śladem
idę do ciebie
do ciebie idę
ślad po śladzie za śladem
żółtopomarańczowa kula oślepia mi oczy
oczy mi oślepia
a jeśli nie znajdę bluszczu twego ciała?

chcę, żebyś był.

Gdybyś był powietrzem, oddychałabym tobą.
Gdybyś był ogniem, ogrzałabym się tobą.
Gdybyś był wodą, obmyłabym się tobą.
Gdybyś był ziemią, spoczęłabym w tobie.

Gdybyś był busolą, wskazywałbyś mi kierunek.
Gdybyś był latarnią, oświetlałbyś mi drogę.
Gdybyś był żaglem, prowadziłbyś mnie naprzód.
Gdybyś był portem, zawiłabym na zawsze.

Bądź moim wschodem i moim zachodem,
Bądź moją północą i moim południem,
Bądź moim słońcem i moim księżycem,
Bądź moim początkiem i moim końcem.

Bądź moim piórem i moją kartką,
Bądź moim dźwiękiem i moją nutą,
Bądź moim tchnieniem i moją myślą.

Bądź moją górą i moją doliną,
Bądź moją wyspą i moim przestworzem.

Bądź moimi skrzydłami.

...

kiedy pojawił się - chmury rozstąpiły się
i ujrzałam czyste jasne niebo

dusza zajaśniała wewnętrznym pięknem
rozpalając gasnące gwiazdy w mych oczach

pod jego spojrzeniem wyrosły mi skrzydła
takie jakie pragnęłam mieć
- takie jakie mają motyle

podał mi dłoń i serce

uciekłam z ramion otchłani
wyrwałam się czeluściom piekieł

pozszywał moją duszę

przestała krwawić...
zostawiając skrzepy czarnej krwi na rozsypanym sercu

7 stycznia 2010

Księżniczka i Mag - przed podróżą.

Księżniczka jak każda prawdziwa księżniczka miała swój zamek. Kiedy była małą dziewczynką mieszkała w nim wraz ze swoimi rodzicami, siostrami i braćmi. Stopniowo zamek opuszczali bracia i siostry, przenosząc się w inne miejsca i zakładając swoje rodziny. Mimo że Księżniczka nie była chowana pod kloszem, nie znała za bardzo życia. Była młoda i naiwna. Spędzała czas z rówieśnikami, rodzice dbali o jej edukację.

Młoda Księżniczka nie była grzeczną, ułożoną dziewczynką. Wymykała się z zamku, robiła psikusy służbie. Wciąż wtłaczano jej do głowy, że dziewczynka nie powinna tak się zachowywać. Miała być miła, grzeczna, ładnie gładko uczesana, czysto i pięknie ubrana, a już Księżniczka to powinna wyglądać jak laleczka. Początkowo Księżniczka się buntowała, ale kiedy zaczęła dorastać, zauważyła, że pannami wokół interesują się chłopcy, a nią nikt jakoś zainteresować się nie chciał. Dlatego Księżniczka postanowiła się zmienić i dostosować do norm społecznych. Chciała być kobieca. Wokół panowało przekonanie, że prawdziwie kobieca kobieta dba o wygląd, chce podobać się mężczyźnie, nawet jak jest mądra to tego aż tak bardzo nie okazuje, jest słabsza fizycznie od mężczyzny, którego powinna słuchać, bo mężczyźni są mądrzejsi, kobieta jest słabą istotą i tylko życie razem z mężczyzną i założenie rodziny są czymś najlepszym dla Księżniczki.
Muszę tu dodać, że rodzice Księżniczki byli postępowi bardzo, żyli w związku partnerskim, ale Księżniczka wtedy jeszcze nie dostrzegała tego, myśląc w kółko tylko o tym, co by tu zrobić, aby zainteresował się nią jakiś książę.

Niestety, nawet księżniczkom nie żyje się jak w bajce. Księżniczka ledwie zdążyła osiągnąć pełnoletność i zaczęła wchodzić w dorosłe życie, straciła oboje rodziców. Została sama. Wokół mówiono jej, że powinna poszukać sobie kandydata na męża. Księżniczka za bardzo nie wiedziała, jak to zrobić. Co rano siadała w oknie najwyższej wieży, ładnie ubrana i uczesana, wyglądała przez okno, czekając na księcia. Przyjeżdżali pod jej zamek i baronowie, i hrabiowie, i książęta, nawet królowie. Jedni byli odprawani zanim wjechali nawet na dziedziniec zamku, a z innymi Księżniczka spotykała się podczas obiadów i na balach. Jednak żaden z mężczyzn, ubiegających się o jej rękę, nie przypadł jej do gustu, bo... żadnego nie pokochała. Księżniczka wierzyła w miłość, w miłość od pierwszego wejrzenia, w miłość po grób.

Długo czekała, ale nie mogła się zakochać. Pewnego dnia, kiedy tak siedziała w oknie, pomyślała, że zaprosi do swojego zamku pierwszego mężczyznę, który się nią zainteresuje. Niedługo potem Księżniczka spotkała mężczyznę. Ani za bardzo nie podobał się jej fizycznie, ani też nie czuła, aby jej serce mocniej biło, ani też za bardzo nie kleiła im się rozmowa. Jednak Księżniczka pomyślała, że może wcale tej miłości nie spotkać, skoro tak długo jej nie udało się znaleźć księcia.

Mężczyzna był chytry, przebiegły. Chciał usidlić Księżniczkę i zdobyć jej zamek. Chciał zatrudnić się na etacie księcia w zamku Księżniczki, a Księżniczka miała mu usługiwać. Takiego było pragnienie owego mężczyzny, który próbował kreować się na Myśliciela, a w rzeczywistości był jedynie oszustem, chamem. Oszust starał się rozkochać w sobie Księżniczkę. Robił jej prezenty, często ją odwiedział, zapraszał na wycieczki. Robił tylko to, co ona lubiła. W końcu zaprosił ją zimą na wycieczkę w góry i oświadczył się jej. Księżniczka przyjęła oświadczyny, ale tylko dlatego, że wciąż miała w pamięci ludzkie słowa - że kobieta bez mężczyzny jest niczym, zginie marnie, nie poradzi sobie. Księżniczka nie kochała Oszusta, ale myślała, że będzie dla niej dobry.

Po powrocie z gór Oszust wprowadził się do zamku. Jak tylko to uczynił, zaraz zaczął się panoszyć po całym zamku. Za plecami Księżniczki pozwalniał służbę, gnębił poddanych, a Księżniczkę zaczął urabiać tak, że dość szybko dziewczyna zaczęła mu usługiwać, nadskakiwać mu w obawie, aby jej nie zostawił. Oszust wmówił jej, że nikt poza nim jej nie zechce, bo jest taka szpetna, głupia, niezdarna i powinna się cieszyć, że on ją w ogóle zechciał za żonę. Księżniczka patrzyła na siebie tylko oczami Oszusta. Przestała się uśmiechać. Gasła w niej radość życia.

Po pewnym czasie Księżniczka czuła się coraz słabsza, zmęczona i nieszczęśliwa. Miłość powinna uskrzydlać, a ona z dnia na dzień była załamana i nie chciało się jej żyć. Pewnego dnia, gdy gburowaty Oszust siedział, bujając się na krześle, w Księżniczce obudziła się dawna księżniczka, więc ze złością kopnęła w nogę krzesła i Oszust zwalił się na ziemię. Księżniczka zaczęła na niego wrzeszczeć, rzucała w niego wszystkim, co wpadło jej w rękę. Miała dość i chciała wyrzucić go z zamku. Oszust dopiero odkrył wszystkie karty. Rzucił się na Księżniczkę z pięściami, jednak ona nie ustąpiła. Wyrzuciła Oszusta na zbity pysk. Kiedy to zrobiła, poczuła, jakby zdjęła sobie z pleców ogromny ciężar.

Księżniczka postanowiła, że koniecznie musi poznać prawdziwe życie, ludzi, nauczyć się obserwacji i życia. Ufna we własne siły położyła się spać, aby następnego dnia wyruszyć w drogę.





5 stycznia 2010

Czekanie.

"Czekanie to najbardziej żałosne uczucie na świecie. Człowiek czuje się jak pies godzinami patrzący na drzwi..." Norah Jones

Znam to uczucie czekania. Czekania godzinami, dniami, tygodniami, miesiącami, latami... Nie cierpię czekać. Czasem czeka się na czyjś powrót, na to, aż coś się zacznie, czekanie na nowe, czekanie na nieznane. Czekanie, czekanie, czekanie. Z niecierpliwością. Z nadzieją. Z tęsknotą.

Bywa też i czekanie ze strachem, z lękiem. Czekanie na koniec, na "wyrok", na śmierć.

Nie chcę być jak pies, który czeka na swojego pana, czeka i tęskni.

Czekanie i cierpliwość. Jedno nierozerwalnie wiąże się z drugim. Jestem niecierpliwa. Potrafię czekać. Czekam. Jednak tak bardzo nie chcę już czekać. Jedno znowu kłóci się z drugim.

Czekać i stawać się głodnym. Wygłodniały może stać się żarłocznym. Nie staję się wygłodniała. Nie bywam żarłoczna, choć gdy czekam na kogoś długo, a w końcu czekanie się kończy, z trudem powstrzymuję się, aby nie rzucić się na drugiego człowieka, jakbym chciała "pożreć" go żywcem. Jednak się powstrzymuję. Nauczyłam się czekać.

Czekanie, myślenie, rozważanie, wypatrywanie. To naprawdę żałosne tak czekać, żyć tym czekaniem. Choć czasem czekanie może być przyjemne. Kiedy czeka się na coś miłego, przeszywa nas dreszcz emocji.

Nienawidzę bezczynnie czekać. Zawsze coś robię. Nie siedzę z założonymi rękami, nie wpatruję się, czasem nawet nie myślę. Bierne czekanie, czekanie i nic nie robienie chyba by mnie, niecierpliwca, wykończyło psychicznie.

Z jednej strony czekanie jest takie żałosne, a z drugiej często nie da się przyspieszyć, przeskoczyć tego czasu, który musi upłynąć. Ten czas można wykorzystać. Czekać i nic nie robić... ale czy wtedy czas nie przecieknie nam przez palce? Czy czekanie nie uśpi? W końcu człowiek się doczeka, ale jak nie zauważy i przegapi?

Zawsze się na coś, na kogoś czeka. Czy można się nauczyć czekać? Ilu z nas tak naprawdę umie czekać?



4 stycznia 2010

.....hmmmmm..... tjaaaa...... ;)

miejsce: dom, mój własny
czas: gdzieś koło południa

Ciocia: Coś się przypala?

Ja: Tak jakby... Ale to u nas?

Ojciec: Też czuję. Spalenizna.

Ja: Tato, czy ty coś podpalałeś? Wstawiałeś wodę czy coś?

Ojciec: Nie...

Ja: Oooooooo matkooooooo! Wodaaaaaaaaaa!!!!!! To jaaaaaaaa.....!!!!



a po chwili...

Ja: Woda się wygotowała. Na śmierć o niej zapomniałam.

Ojciec: Znowu?

Ja: Uhmm... przypaliłam kubek... No dooobraaa... prawie spaliłam...

Ojciec poszedł do kuchni, sprawdził. Kazał mi go odstawić do wystygnięcia, po czym zimny już metalowy kubeczek sam wyszorował, rzucając mi takie spojrzenia, jakby chciał mnie przewiercić. Ciocia się tylko pod nosem uśmiechała.

(No o co im u licha chodzi? Zapomniałam.)

Ojciec: I żeby mi to było ostatni raz.

Ja: Uhmmm....
- No zapomniałam. A innym to się nie zdarza?


***W ciągu kilku dni zdążyłam spalić obiad, rozgotować kartofle, przypaliłam mięso, prawie spaliłam garnek, a kubek dwa razy ledwo uszedł z życiem "smażąc" się na ogniu.... Tjaaaa... Ciekawe, co będzie następne. Stan mojego roztrzepania i rozkojarzenia sięgnął zenitu.***


ps. Zdążyłam zepsuć rączkę od szuflady w kuchni i obieraczkę do warzyw... Chyba nie muszę Wam mówić, jak Ojciec to skomentował.... ;)

3 stycznia 2010

Czas podsumowań.

Lubię czarny. A jeszcze bardzie lubię zielony. Zielony jest moim ulubionym kolorem. Mam zielone oczy. Oba kolory od początku pojawiają się na moich blogach. Przez długi czas tło pozostawało czarne, smutne, mroczne. Początki były o śmierci i własnych lękach. Pierwsze notki nie zawsze udane. Chciałam odnaleźć swój styl pisania w sieci, ale chciałam, aby był trochę inny od tego, którym posługiwałam się w pracy, który był dla mnie typowy, którym po prostu piszę. Czy było mi to potrzebne? Nie sądzę. Kiedy stworzyłam Czekoladowy Blog, jak o nim mówię, mój styl nie wyewoluował wcale, jest po prostu odmianą tego, jak piszę. Czasem bardziej udanie, czasem mniej, ale mam jedną zasadę, po napisaniu nie czytam notek. Poprawiam jedynie literówki albo jeśli połknęłam jakiś wyraz to dostawiam, aby tekst był zrozumiały. Nie chcę tu wymuskanych, dopracowanych tekstów. Wolę, aby moje słowa były zapisem emocji, wyobraźni, pragnień, poglądów, obserwacji. Takie lekko surowe, czasem zarysowane ledwie, jak szkice.

Moje pierwsze notki.... :) Mam je wszystkie zapisane. Na początku było sporo moich wierszy, które chyba najpełniej mówią o moich emocjach i przeżyciach. Nad wierszami mocno pracuję. Ewoluują, dopóki nie stwierdzę, że nabrały takiego kształtu, jakiego nabrać miały. Było moje epitafium, które już wszyscy znacie. Pojawiły się wiersze odbite, te z powtórzeniami. Był też zapis doświadczenia emigracji. Były wiersze o bólu, o cierpieniu, o współczesnym homo ludens, a w końcu o miłości. Wiecie, ja chyba nie umiem pisać o miłości. Możliwe, że wciąż gdzieś tłucze się we mnie strach.

Tułałam się trochę z tymi blogami. Pojawiałam się, znikałam. Przeżyłam kryzys emocjonalny. Ja, która zwykle nie dbam o ludzkie opinie, o to, że ktoś będzie się mnie czepiać, przeżyłam kryzys emocjonalny. Miotałam się okropnie sama ze sobą. Zaczęłam nie znosić tego miejsca. Byłam wykończona sytuacją rodzinną, z którą tak naprawdę sama musiałam sobie radzić. Całe dnie w szpitalu, przyglądanie się cierpieniu i brak zrozumienia wokół, że ja nie fizycznie nie dawałam rady. Musiałam schować większość emocji w sobie, bardzo głęboko, aby inni mogli czerpać z mojej siły, czasem tak pozornej, ulotnej jak bańka mydlana. Bolało mnie zachowanie pewnych ludzi, brak zrozumienia. Pusty śmiech mnie ogarnia, gdy sobie przypominam zarzuty, że mój pierwszy czarny blog nie był rozrywką, a zapisem cierpienia, żalu, bólu, przetykanych śmiechem, notkami o mnie, muzyką, nadzieją. Blog był zapisem tego, co ze mną i we mnie działo się.

Ktoś kiedyś stwierdził, że nie powinnam robić tragedii ze śmierci i tak cierpieć, ani tym bardziej pokazywać publicznie w sieci swojego cierpienia. Tjaaa. Łatwo się mówi, kiedy ból już nie jest świeży, lecz kilkuletni. Bardzo łatwo. Zabolało mnie cholernie zarzucanie mi, że specjalnie uzewnętrzniam swoje cierpienie, dla zwrócenia na siebie uwagi. Polało się wiele łez. Tak naprawdę nie miałam gdzie płakać, nie mogłam wykrzyczeć swojego bólu inaczej jak w sieci, literami.

Poznaliście mnie przez rok. Wiecie, że bywam gadatliwa, a czasem nagle milknę, bo potrzeba mi ciszy. Jest we mnie całe mnóstwo sprzeczności. Jestem utkana z emocji poprzetykanych pragmatyzmem i logiką. Tworzę dziwny zlepek cech. Bywam okropnie uparta. Czasem żartuję i się śmieję, czasem płaczę, a czasem bywam wściekła. Melancholijna choleryczka. Rozmarzona perfekcjonistka, czasem neurotyczka ze skłonnościami do przesady. Prawdziwa i szczera do bólu. Nadwrażliwa. Wszystko to widać w moich tekstach, w komentarzach. Nie wstydzę się być sobą, nawet jeśli innym się to nie podoba.

Zaglądam czasem do starych notek. Są tam i Wasze komentarze. Zapisane, zachowane. Zupełnie rozchwiany emocjonalnie rok. Haczył mocno o depresję. Zmieniłam się. Odnalazłam to doskonałe porozumienie, które kiedyś miałam ze sobą. Rozliczyłam się z przeszłością, zostawiłam mroczne, przykre zdarzenia sprzed kilku lat, swoją depresję. Nie zamknęłam za nimi drzwi, bo są częścią mnie, ale zaakceptowałam, podniosłam głowę. Zaczęłam porządkować siebie. Odzyskałam spokój.

Poznałam tu w tej przestrzeni Was. Dziękuję Wam, że towarzyszyliście mi, że czasem milcząco, a czasem bardzo głośno objawialiście swoją obecność. Dziękuję, że jesteście. Bardzo się cieszę, że mogłam Was poznać, że wciąż mogę Was poznawać. Każdy jest inny i każdy wyjątkowy. Z niektórymi zdarzyły się spięcia, starcia, za które przepraszam, jeśli były przeze mnie powodowane i które wybaczam i zapominam, jeśli były powodowane przez drugą stronę. Dziękuję wszystkim i zapraszam serdecznie do zaglądania w tę przestrzeń.

Patrzę w okno i uśmiecham się. Miałam dziś sen. Śniło mi się, że spacerowałam po wodzie, a dokładniej rzecz biorąc, po spokojnym lekko falującym, drgającym morzu, w zatoce. Wokół było sporo okrętów. Jednym sterował mój ojciec, właśnie wchodził do portu, a ja chciałam go przywitać. Byli też jacyś ludzie, robili różne rzeczy, a później wszyscy poszliśmy na wspólny obiad. Nigdy nie miałam snów o chodzeniu po wodzie. To było takie przyjemne uczucie. Szłam i nie tonęłam. Mogłam biec po tej wodzie. Niesamowite uczucie, a najlepsze jest to, że zapowiada dobre rzeczy. Szczęście jest blisko.


2 stycznia 2010

Jak to się zaczęło.

Pamiętam, kiedy dokładnie rok temu mniej więcej o tej godzinie usiadłam pół - żywa przy komputerze z zamysłem stworzenia własnego bloga, dzielenia się myślami. Dogorywałam wciąż po Sylwestrze, którego prawie nie pamiętałam, gdyż po mniej więcej dwóch godzinach urwał mi się film. Nie ma się czym chwalić, ale byłam kompletnie zalana, tak bardzo jak nigdy. Zawdzięczałam to nie tylko alkoholowi, ale niejedzeniu zbyt wiele przez ostatnie dni, nasilonym problemom z jelitami (jeszcze nie wiedziałam, że po atakach mam kategoryczny zakaz picia jakiegokolwiek alkoholu), szybkiemu wlaniu w siebie sporej dawki wina (w dwóch kolorach;) i tequilli. W Sylwestra miałam doła, paskudnego, potęgowanego problemami, które już jaśniały na horyzoncie oraz trudnymi decyzjami. Chciałam uciec od wszystkiego, więc rok 2008 skończył się, jak się skończył i nadszedł 2009. Nie dotrwałam. Przed 23.00 zaczęła się już moja "agonia". 1 stycznia zastanawiałam się, kiedy umrę i pamiętam, jak błagałam mamę, aby spalili moje zwłoki. Nie miałam kaca, nie byłam pijana, ale bebechy tak mi dawały popalić, że prawie tydzień spędziłam w łóżku. Z trudem robiłam te cztery czy pięć kroków, które dzielą moje łóżko od łazienki.

Rok temu o tej porze usiadłam na łóżku, wzięłam mojego lapa Franka i włączyłam z myślą, aby odpisać wreszcie wszystkim na życzenia noworoczne. Naklepałam się trochę literek, po czym stwierdziłam, że zawsze na wszystko najlepiej robiło mi pisanie. Jestem czasem gadułą wręcz do niemożliwości, dużo mówię, o czym można się przekonać. W każdym razie lubię pisać, lubię rozmawiać z ludźmi (podobno umiem też słuchać... taaak gaduła potrafiąca słuchać, to tylko jedna z mnóstwa sprzeczności, które są we mnie), a pisanie pozwala mi porządkować siebie, swoje myśli i najlepiej wyraża moje emocje, dzięki czemu nie kumuluję w sobie wszelkich emocji, które tak skłębione mogą po pewnym czasie wylecieć ze mnie z takim impetem, że tsunami, trąba powietrzna i trzęsienie ziemi razem wzięte, są niczym w porównaniu ze mną. Pisanie pomaga.

Założyłam bloga, choć pierwszą notkę napisałam dopiero dwa dni później. Nie bardzo wiedziałam od czego i jak zacząć. Czarne tło, zielone i białe litery, sporo muzyki, ulubione książki i jeden z moich ulubionych cytatów: "Wyrazem prawdy są czyny, a nie słowa." W. Shakespeare. Rok temu blog już był, choć jeszcze bez notki. Kiedy umieściłam już wszystko, co na początku chciałam, aby tam było, zaczęłam przeglądać inne blogi, czytać i dość szybko ujawniłam swoją obecność, która z czasem trochę zamieszania narobiła. Zniknął jeden blog, później kolejny, i kolejny, i jeszcze jeden, aż stworzyłam to miejsce, które czuję, że teraz jest naprawdę moim. Pojawiały się radości, smutki, marzenia i śmierć.

Nie wiem, czy ktoś pamięta jeszcze moją pierwszą notkę. Pierwsza była właśnie o śmierci. Nie boję się umierania, odejścia, tego, że bliscy odchodzą, choć ból po ich stracie jest nie do opisania. Nikt z nas nie jest nieśmiertelny i prędzej, czy później umrzemy wszyscy. Zastanawiałam się nad tym, co będzie z ciałem po śmierci. Po śmierci chcę być spalona, a moje prochy mają zostać rozsypane. Żadnego miejsca na cmentarzu, żadnego zakopywania w ziemi, żadnych trumien, nagrobków, tablic. Po co? Przecież i tak będę prochem, połączę się z ziemią, ze światem.

Skąd wynika takie, a nie inne moje podejście do tej sprawy? Śmierć towarzyszy mi od najwcześniejszego dzieciństwa, od pierwszych minut życia. Dość szybko się z nią oswoiłam, ale widok trumny, nawet w zakładzie pogrzebowym, na zdjęciu, gdziekolwiek, wywołuje u mnie mdłości, ściska mnie w dołku, mam ścisnięte gardło i mam ochotę uciec, schować się. Nienawidzę widoku trumien, okropieństwo. Na pogrzebie Mamy siedziałam w pierwszej ławce, obok trumny. Siedziałam sama. Nie zmieściłam się już przy ojcu, siostrach, ich mężach i dzieciach. Trzęsły mi się nogi, dłonie, a świadomość, że w tym jasno brązowym drewnianym pudle, które zresztą sama wybrałam, leży moja mama, a właściwie jej ciało. Na samo wspomnienie tego wrażenia robi mi się niedobrze i mam ochotę zwymiotować. Na szczęście czułam obecność Mamy, jakby siedziała obok mnie w tej lodowatej ławce.

Jedyne ataki histerii przeżyłam tylko w czasie spuszczania trumny do grobu i kiedy słychać, jak ziemia, którą sypie ksiądz uderza o wieko trumny. Jeśli ludzie na co dzień widzą mnie opanowaną, nie panikującą, podchodzącą z zimną krwią do różnych sytuacji, to kiedy mogli obserwować mnie w takim momencie byli zaskoczeni. Atak histerii i paniki. Dlatego moje ostatnie życzenie dotyczy ognia, popiołu i rozsypania. Przecież moja dusza będzie żyć, a ja będę myślą nienamacalną.

Pierwsza notka i jeden z moich wierszy, jeden z pierwszych, które mogłam zobaczyć wydrukowane, opublikowane. Rok temu myślałam o śmierci, myślałam o tym, co będzie ze mną i z moim ciałem, o tym, co będzie ze mną zanim stąd odejdę. Czułam, że z moim lękiem przyjdzie mi się zmierzyć dość szybko.

Wiersz, który pojawił się wtedy, gdy zaczęłam pisać, gdy zaczęłam od swojego lęku. Epitafium. Moje epitafium.

"Epitafium"
Wyszłam z domu razem ze słońcem,
Wędrowałam aż do końca.

Pójdę dalej.
Tam, gdzie mnie nie znajdziecie.
Drogą brzasku i jutrzenki podążać będę,
Znikając w deszczu, pojawiając się we mgle.

Ziemia nie przyjmie już śladów moich stóp,
Wiatr nie rozwieje mi włosów.

Rozsypię się powoli,
Wąchając kwiaty,
Czując dotyk traw,
Stanę się tym, co nienamacalne...
- MYŚLĄ.

1 stycznia 2010

W Nowym Roku...

Kochani!

Dziękuję Wam za prawie rok spędzony ze mną na moich blogach, w różnych miejscach i mam nadzieję, że w tym roku również będzie do mnie od czasu do czasu zaglądać. Dziękuję serdecznie wszystkim za życzenia.

Nowa data, nowa liczba, nowy rok, a może nowy początek... ?

Wszystkim Wam życzę uśmiechu i radości, jak najwięcej, a najlepiej przez wszystkie dni w roku.
Życzę Wam sił, odwagi w dążeniu do realizacji własnych pragnień, celów, planów.
Życzę Wam spełnienia marzeń, poczucia wolności, otulania się miłością i dobrocią bliskich ludzi.
Życzę Wam odrobiny szaleństwa, przekory i szczęścia.
Wszystkiego dobrego w nowym roku!