8 lipca 2012

Dom z porzeczkami.

Pierwszy raz byłam tam ponad 10 lat temu. Słyszałam coś o opuszczonym domu i czarnych porzeczkach. Wsiadłam na rower i kierując się ustnymi wskazówkami, pojechałam tam. Kilka minut jazdy od domu mojej siostry. Najpierw do brukowanej drogi, następnie przez most i zaraz za mostem w lewo, a dalej pod lasem już prosto. Od drogi widać było dom i krzaki porzeczek, lecz aby tam dojechać trzeba było skręcić raz jeszcze w lewo i kawałek pojechać prosto. Wtedy okolica domu nie była tak mocno zarośnięta, a porzeczki nie były zdziczałe. Winorośle oplatały dom, lecz nie były zbyt rozrośnięte. Obok domu było skoszone pole z resztkami stogów siana i rozwalającym się wozem. Tuż przy polu stała budka z dykty. W środku był stołek, kanapa, popielniczka z niedopałkami. Dom stał pusty. Za to krzaki porzeczek pełne były pięknych dużych owoców.

Jakieś dwa lata później wraz z moimi dwoma siostrzeńcami codziennie jeździliśmy tam. Nigdy nie pochodziliśmy do domu. Jednak któregoś dnia postanowiliśmy obejrzeć go sobie. Dom jak dom. Ślady życia były tylko w kuchni. Część szyb w pokojach była wybita, a ściany nosiły ślady ognia i wody. Pożar. Interwencja strażaków. Dom się nie spalił. Jednak po kątach straszyły kikuty mebli, a po podłodze walały się kawałki porcelany, niedobitki z zastawy stołowej. 

Postanowiliśmy wejść na dach, aby rozejrzeć się po okolicy i zajrzeć na strych. Bezpiecznie to nie było i ja powinnam była to wiedzieć. Niby dorosła, w każdym razie tuż po maturze, a tyle głupoty w głowie. Nie przewidziałam konsekwencji, nie przemyślałam. Zacznę może od początku. Na dach wleźliśmy z drzewa, na które wdrapaliśmy się po oponie. Dach był dość stabilny. Komin się rozsypywał. Położyliśmy się na skraju dachu na jego krótszym boku, żeby zajrzeć na strych. Zauważyliśmy dużo śmieci, parę bardzo starych męskich łyżew, kilka pustych paczek po papierosach, sporo pustych słoików i butelek, mnóstwo siana. Być może było tam coś ciekawszego, ale dostać się na strych można było tylko od boku, zwieszając się z dachu. Nikt z nas tego nie próbował ze względu na zbyt duże niebezpieczeństwo. 

Dziwię się sama sobie, że tę kwestię przemyślałam, a nie przemyślałam problemu zejścia. Mogliśmy zejść tak samo jak weszliśmy, ale po co. Lepiej było zwiesić się z dachu na rękach, stanąć na parapecie i zeskoczyć. Brzeg dachu wytrzymał wyczyny obu moich siostrzeńców, lecz przy moich zaczął się buntować. I nic w tym dziwnego, skoro drewno było spróchniałe, zaczęło mi się kruszyć w rękach, a metalowa listwa, która była na jego brzegu, odpadła. Podciągnęłam się na rękach, żeby nie spaść, ale w ten sposób byłam unieruchomiona. Każdy gwałtowny ruch sprawiał, że drewno kruszyło się. W takiej pozycji nie miałam szans dosięgnąć nogami do parapetu, a skakać wprost z dachu na ziemię byłoby jeszcze większą głupotą, ponieważ na dole pełno było szkła z szyb. Moi siostrzeńcy grasowali wówczas z widłami i łopatą w domu, dając się ponieść swojej wyobraźni, usiłowali znaleźć "skarby". 

Wisiałam w kiepskim miejscu. Musiałam sie przesunąć, bo jeszcze chwila, a spadłabym. Jednak te kilka ruchów w bok nie zdały się na wiele. Czułam, że za moment spadnę i to prosto w te szkła, a wtedy dopiero by mi się w domu dostało. Ktoś musiał mi pomóc, bo szans na wejście na dach i zejście normalną drogą nie miałam. Zaczęłam krzyczeć. Jeden z młodych wyjrzał przez okno. Gdy zobaczył, co się dzieje, wyszedł i kierując się moimi wywrzaskiwanymi prośbami podstawił mi swoje dłonie, żebym mogła na nich oprzeć stopę, aby odbić się i skoczyć. Miałam do wyboru szkło albo pokrzywy. Wybór był oczywisty. Pokrzywy. 

Myślicie, że więcej nie weszłam na tamten dach? Skądże znowu. Jasne, że wlazłam. Następnego dnia. Jednak zeszłam drogą wejściową. 

Jeździłam tam później co roku. Lecz odkąd do wypraw dołączył mój najmłodszy siostrzeniec (a stało się to dość szybko, bo już w kolejnym roku), przestałam wchodzić na dach. Dla niego było to zbyt niebezpieczne. Ostatni raz byłam tam w ubiegłe lato. Zmieniło sie tam. Część domu zawaliła się. Roślinność zarosła okolicę, porzeczki zdziczały. Gdzieś obok śliwy zagnieździły się szerszenie. Wokół powstają nowe domy, okolica żyje. Jednak czy ktoś pamięta jeszcze o domu z porzeczkami?

Kiedyś chciałam odszukać właścicieli. Kupić ten dom. Zaopiekować się porzeczkami. Kiedyś... A teraz...? Dom ożywa. Powoli. W słowach.


























ps. Być może kiedyś już Wam opowiadałam o tym domu i o porzeczkach. Być może... Mam do niego sentyment. A ostatnio jeszcze większy, właśnie dlatego że dom żyje. W słowach.



PS 2. Polacy wygrali LŚ! Polacy zdobyli puchar! Wysłali do domu Brazylię, ograli Kubę, zniszczyli Bułgarię, dokopali USA! Proszę Państwa, czapki z głów przed siatkarzami! Brawo, brawo! I to się nazywa sukces, a nie tam jakieś ostatnie miejsce w grupie. Trzymam kciuki za medal olimpijski.