29 maja 2010

Imieninowo ;)

Imieniny to był zawsze taki czas, który spędzałam szczególnie z mamą. Było ciasto i mini bukiecik wiosennych kwiatków, o które mama zawsze zadbała. Oboje z rodzicami zaskakiwali mnie z tym wszystkim, z życzeniami, bo ja nigdy nie pamiętam, że mam imieniny. Pomimo obecności kilku kalendarzy w domu, ja jakoś zawsze mam problem z datą, na szczęście o dniach ważnych dla bliskich mi ludzi staram się pamiętam.

Wszystkim dzisiejszym świętującym, zwłaszcza Magdalenom, Urszulom i Bogumiłom życzę wszystkiego najpiękniejszego oraz spełnienia marzeń.
A to kwiatek dla Was:





A dla wszystkich ciasto z owocami i galaretką, drożdżówki z rabarbarem jeszcze nie zrobiłam ;)

28 maja 2010

Księżniczka i Mag - spotkanie z Magiem (cz. 3).

Na początek wrzucam linki do poprzednich notek, gdyby ktoś się zgubił albo chciał wrócić, czy poznać wcześniejsze fragmenty.

Księżniczka i Mag - przed Magiem.

Księżniczka i Mag - spotkanie z Magiem cz.1.

Księżniczka i Mag - spotkanie z Magiem cz. 2. - historia Maga.


Mag ustawił nad ogniem kociołek, napełniony wodą, aby zagotowała się na herbatę. Następnie wstał i spojrzał na Księżniczkę, podchodząc do wielkiego przydrożnego kamienia.

Mag: Proszę, wstań i podejdź do mnie.

Zaciekawiona Księżniczka posłusznie wstała i podeszła do Maga, nie odzywając się żadnym słówkiem.

Mag: Spójrz proszę w niebo i powiedz mi, co widzisz.

Księżniczka, zadzierając głowę do góry: Widzę granatowe, szare, niebieskie i białe niebo z różową poświatą, po którym suną niespiesznie chmury.

Mag: Spójrz na tamtą dużą chmurę na wchodzie, co ci przypomina?

Księżniczka: Smoka. Ta na północy wygląda jak jakieś miato, pełne małych domków, wież i kościołów. A te, które biegną po niebie na południe wyglądają jak droga, po której podąża kobieta i mężczyzna.

Mag: A teraz wejdź na ten wielki kamień i rozejrzyj się wokół. Spójrz na drogę, którą tu przyszłaś i popatrz na te, którymi możesz podążyć.

Księżniczka: Ta moja jest kręta, pełno na niej kamieni, gałęzi. Nie chcę nią wracać. Tam zostały kroki pokryte pajęczyną historii. Moja przeszłość. Mam trzy inne drogi, którymi nie podążałam. Nie znam ich.

Mag: Wybierz jedną, którą pójdziesz jutro.

Księżniczka: Muszę już zdecydować? Nie mogę tak nagle, jutro o świcie, jak już się zbiorę do drogi?

Mag: Możesz, ale gdyby wybór był tak łatwy i można było go podjąć po wpływem chwili, nie stałabyś teraz na tym kamieniu i nie rozmawiała ze mną. Wybieraj. Tylko wybierz mądrze.

Księżniczka: Pierwsza droga, ta na lewo, jest wąska, kręta, prowadzi gdzieś między drzewami w las. Druga droga, ta prowadząca prosto jest jeszcze węższa niż pierwsza, kamienista, ale tam dalej rozrzesza się i robi się grząska. Natomiast ta w prawo jest szeroka, bardzo szeroka - mogą się na niej minąć bez kłopotu dwa samochody ciężarowe, prowadzi przez pola, jakieś wieś, do pięknego wielkiego miasta, które widać na małym wzgórzu na horyzoncie. Wybór jest trudny..... hmmm. Już wiem! Wybieram...

Mag: Nie mów mi. Rano się okaże. Jednak skoro już wybrałaś, nie zmieniaj decyzji.
(do siebie) Teraz już będę wiedział.

Księżniczka: Mógłbyś mi podać rękę, abym mogła zeskoczyć z tego kamienia? (Mag podaje jej swoją dłoń.) Dziękuję.

Kiedy podeszli znowu do ognia, spostrzegli, że woda w kociołku zaczyna wrzeć, więc Mag zaproponował, aby Księżniczka zrobiła herbatę, taką, na jaką ma ochotę. Księżniczka zgodziła się na jego propozycję. Wyciągnęła ze swojej torby cytrynę, mówiąc do Maga, aby ten poczekał chwilę aż ona przyniesie trochę ziół. Po chwili Księżniczka zniknęła za leśnymi drzewami. Ledwie Mag pokroił chleb, wyciągnął warzywa i suchą kiełbasę, wróciła Księżniczka. Wrzuciła do kociołka różne liście oraz kwiaty, zamieszała i wkroiła cytrynę. Po kilku minutach przelała pachnący napar do kubków. Magowi bardzo smakował ten napój.

Mag: Co wrzuciłaś do kociołka?

Księżniczka: A co czujesz po zapachu i smaku?

Mag: Miętę i cytrynę.

Księżniczka: Dobrze. Co jeszcze?

Mag: Ten kolor... to chyba... lipa?

Księżniczka: Oczywiście.

Mag: Czuję jeszcze melisę. A te płatki, które wrzucałaś, to nie są czasem bratki?

Księżniczka. Są i nie czasem. Zawsze je wrzucam.

Mag: I jest coś jeszcze... kolor, zapach... wiem! Suszone maliny!

Księżniczka: Zgadłeś.
(do siebie - Niemożliwe. Myślałam, że nie wyczuje. Nie wyglądał na takiego. A jednak!)

Mag: Zjedzmy kolację. Tu jest nóż, a tu proszę masz chleb, warzywa i kiełbasę. Częstuj się.

Księżniczka: Dziękuję. Z chęcią skorzystam. Mam tylko miód lawendowy i kilka jabłek. Proszę, spróbuj miodu.

Księżniczka i Mag siedzieli obok siebie przy ogniu, pili wonny napar, jedząc kolację i rozmawiając. Nad nimi szumiały drzewa, a obok płynął potok, a płomyki wesoło tańczyły. Zapadł zmierzch. Niebo zamigotało mnóstwem gwiazd.

Mag: Już późno. Czas iść spać. Zgaszę ognisko. Jeśli chcesz, możesz położyć się w moim namiocie.

Księżniczka: A Ty?

Mag: A ja posiedzę sobie jeszcze nad strumieniem, popatrzę w gwiazdy, spakuję swoje rzeczy i położę się tu, przy zgaszonym ognisku.

Księżniczka: Nie chcesz, abym posiedziała z Tobą?

Mag: Chciałbym zostać sam. Zresztą widzę, że potrzebujesz dużo wypoczynku. Masz za sobą dłuższą drogę bez wytchnienia. Proszę, idź już spać.

Księżniczka: Rzeczywiście już pójdę. Mogę cię jednak spytać, którą drogą ruszysz jutro?

Mag nic nie odpowiedział. Nabrał w kociołek wody, zgasił tlące się jeszcze ognisko. Spojrzał na Księżniczkę, mówiąc...

Mag: Dobranoc. (w myślach - To zależy, którą drogę wybrałaś.)

Księżniczka: Dobranoc. (Odwróciła się i poszła do namiotu.)

Zaszeleściła tkanina, do uszu Maga doleciało westchnienie. Mag spojrzał w niebo, wsłuchując się w strumień i mówiąc do siebie...

Mag: Świt przyniesie odpowiedź.

... i położył się spać na posłaniu z miękkich liści.



24 maja 2010

Schowana za cieniem.

Od wielu miesięcy rozmawiam z Wami moimi literkami. O, patrzcie, nawet mi się zrymowało ;) Tak się czasem zastanawiam, jak mnie postrzegacie, jak mnie sobie wyobrażacie? Większość z Was nie wiedziałaby pewnie, że przechodzę obok ulicą, ale to chyba nie jest aż takie ważne.

Wiecie, że na żadnym moim blogu nie było tak właściwie mojego zdjęcia. Jakieś fragmenty, puzzelki, a tu... mój cień. Nawet w tych początkach na onecie. A jak się później okazało, to może i lepiej. Jestem ciekawa, co na to inni blogerzy.

Tak sobie myślę, że jeżeli prowadzi się dość osobisty blog, dużo się pisze o swoich przeżyciach, odczuciach, porusza się mocno prywatne wątki, to chyba brak imienia i nazwiska, a często i twarzy, zapewnia jakieś minimum anonimowości. Kiedy w sieci nie ma poszanowania dla ludzkich tragedii - jak chociażby śmierci, choroby czy nawet ludzkich radości - np. tej z poczęcia dziecka, to jeśli pojawia się jeszcze w tym wszystkim twarz oraz nazwisko, ludzie potrafią wyśmiać, wyszydzić bardziej i często usiłują wleźć w życie prywatne ze swoimi buciorami.

Jeśli ja otwieram tu przed Wami różne pokoje mojej duszy, pokazuję Wam pewne zakamarki, pokazuję świadomie te, które chcę, a do innych zostawiam tymczasowo drzwi zamknięte, a jeszcze inne mają drzwi zupełnie ukryte i poza mną nikt więcej nie wie nawet o ich istnieniu.

Przychodzicie tu w milczeniu, po cichutku stąpacie po moich korytarzach, czasem wchodzicie na salony, mówiąc głośno "dzień dobry", rozmawiając ze mną i ze sobą wzajemnie. Wszystko w literach, zdaniach, które niosą ze sobą niezwykle emocjonalny ładunek. Jeśli nie mogę tu zajrzeć czy jestem zbyt zmęczona, aby coś napisać, myślę o Was wszystkich - o tych, którzy są cicho i o tych, którzy zostawiają swoje ślady tutaj. Chcę wiedzieć, co u Was słychać, co się zmieniło. Czasem tak bardzo chcę się upewnić, że wszystko z Wami w porządku. Jest Was tak wielu, ale podziwiam Was i dziękuję za te wszystkie mądre słowa, za delikatność w komentarzach, a czasem za zwykłe milczenie.

Kiedy ja chodzę po korytarzach i pokojach takich miejsc jak to, choć należących do innych ludzi, czasem witam się głośno, czasem zostawię kilka słów, czasem sobie pożartuję, a czasem w milczeniu po cichu przejdę, bo moje słowa wydają mi się zbędne.

Wiecie, ja wcale nie potrzebuję znać twarzy, nazwisk, danych liczbowych o tych, których odwiedzam, o tych, z którymi rozmawiam. Jeśli chcą, sami mi powiedzą, jeśli nie, to ja nie będę dociekać. Chowamy się za różnymi rzeczami, chowamy się za różnymi cechami, bojąc się zranienia, chcąc spokoju, itd. itd.

A ja chowam się za cieniem i moją ulubioną czekoladą z gruszkami, ale czy czegoś więcej wiedzieć Wam o mnie potrzeba? To, co istotne i tak widać jak na dłoni, między wierszami, w zdanich notek, w wersach poezji.


22 maja 2010

O myciu okien i podróżach.

Mam takie dni, kiedy nic mi się nie chce i mogłabym tylko leżeć, wpatrywać się w niebo albo czytać, słuchając muzyki. Jednak są i takie dni, kiedy nosi mnie z miejsca na miejsce, wynajduję sobie mnóstwo ciekawych rozrywek i wciąż rozpiera mnie energia, dla której trudno znaleźć ujście. Od 3 dni rozpiera mnie energia, a ja chodzę jak nakręcona. Normalnie jakby ktoś naciągnął mi odpowiednie sprężynki albo wymienił baterie.

Jedną z wieczornych rozrywek było umycie wszystkich okien w domu, oczywiście pogadałam z kwiatkami, dałam im pić, uporządkowałam ubrania, poprzekładałam je do szaf, nawet powaliłam i pokopałam w mój prowizoryczny worek treningowy, ale nadal energia mnie rozpiera. Mam pomysł na rozładowanie, ale jak na złość niemożliwy w tej chwili do zrealizowania...

Ostatnio jak tak mnie roznosi, to moje myśli intesywnie zwracają się ku podróżom i bliskiemu mi backpackingowi. Jak ja dawno tak nie podróżowałam, chyba z kilka lat. Jakoś się nie poukładało, jakoś się nie złożyło, jakoś się pokomplikowało, aby wyruszyć gdzieś, nawet na krótko. Jednak ostatnio wróciły mi tęsknoty za wędrówką z plecakiem, spaniem byle gdzie, dietą polegającą głównie na piciu wody, bo z jedzeniem różnie bywa, itd. Plecak czeka, buty też czekają, nawet śpiworek wywietrzyłam i tęsknię za przestrzenią.

Do tej pory nie wyjeżdżałam poza Europę ze względu na ograniczenia czasowe, ale teraz bardzo chciałabym. Śni mi się po nocach Azja i Afryka. Na początek Maroko... Marrakesz, Fez i ukochana Casablanca. Chciałabym też zobaczyć jak żyje się ludziom w Libanie, Tunezji, Egipcie, Sudanie, Etiopii, Kenii. Pociąga mnie też Angola, Kongo, Demokratyczna Republika Konga i Nigeria - do tych trzech pierwszych dostałam ostatnio zaproszenie, ale chyba ze względu na możliwości czasowe będzie na razie nie do zrealizowania. Zresztą brak mi czasu, aby się przygotować, bo przeprowadzka mi nad głową wisi. Jeśli myślę o Azji, to w głowie mi Mongolia, Kazachstan, Nepal, Japonia, Korea Południowa, Tajlandia, Sri Lanka, Kambodża i Indie. Chciałabym także zajrzeć do Nowej Zelandii i na Półwysep Arabski. Do pakietu wycieczek wrzuciłabym też różne małe i większe wysepki, no i oczywiście zwiedzenie w Europie tego, czego jeszcze nie widziałam.

Wycieczki z biur podróży, piękne hotele z wieloma gwiazdkami i siedzenie z tyłkiem w jednym lub dwóch czy trzech miejscach jakoś mnie nie interesuje. Są ludzie, którzy lubią dobre hotele, wygodne łóżka i wylegiwanie się na plaży. Ja jestem w stanie wytrzymać takie coś przez dwa, maksymalnie trzy dni. Raz skusiłam się takie wakacje i było miło, ale nudno. To nie mój styl. Ja tam wolę podróżowanie bliżej ludzi, bliżej mieszkańców danych krajów, poznawanie ich kultury, smakowanie ich jedzenia, chodzenie tam, gdzie oni chodzą.

Z wykształcenia jestem kulturoznawcą, przy okazji otarłam się kilka egzotycznych filologii i mam totalną obsesję zarówno na punkcie kultury, jak i innych kultur. Jeśli przy mnie ktoś o jakiejś kulturze np. niepiśmiennej powie, że jest ona prymitywna albo gorsza czy coś takiego, dostanie ode mnie cały wykład na temat poszanowania innych kultur i cały szereg argumentów. Inna kultura jest po prostu inna, a nie gorsza czy zła. O nas kulturoznawcach często się mówi, że jesteśmy nimi z przypadku, że nas nigdzie nie chcieli, że sami nie wiemy, czego chcemy. I to po części jest prawda, a po części nie. Ja jestem tym świadomym, chcącym przypadkiem, ale oprócz tego kierunku, wybrałam sobie i inne możliwości, jedne z zainteresowań, a inne na wszelki wypadek.

Znajomi zza granicy kiedy mówią o mnie, że jestem niezwykle tolerancyjna, że nie mam problemu w kontaktach z ludźmi innych kultur, że czują i widzą, że ich szanuję, sprawiają, że mam poczucie, iż mój horyzont jest na właściwym miejscu.

Śnią mi się podróże, tęsknię za drogą, myślę o dobrych kompanach w trasę i już wiem, że jak tylko się uda mi wszystko ogarnąć, wyruszę. Na początek zajrzę do Afryki i na Półwysep Arabski, po drodze zaliczając to, czego do tej pory nie zaliczyłam na południu Europy. To się uda ogarnąć krótkimi wypadami. Azję zostawię sobie na deser, taki "mały relaksik" na koniec doktoratu. Plan na najbliższe miesiące i lata jest. Właściwie to ostatni dzwonek na wiele z tych podróży, bo dzieci nie mam, na chwilę obecną nie planuję w najbliższej przyszłości z braku potencjalnego ojca, więc pozostaje ogarnąć wszystko, poukładać, znaleźć towarzyszy na wypady i poznawać, poznawać, poznawać.

A Wam jaka droga się marzy? Gdzie chcielibyście pojechać? A może macie jakieś ukochane miejsce, gdzieś w świecie, gdzie wracacacie, wracacie i wracacie, jak ja do mojej Irlandii i Szkocji.

21 maja 2010

Żydowska dziwka i brudna suka czyli znajomość z rasistą.

Nigdy nie zapomnę, jak rzucił stertą moich płyt o podłogę, taki wkurzony, że jak mogę słuchać, jak się wyraził, tych obrzydliwych czarnuchów. Wcięło mnie, kompletnie mnie wcięło. Wiedziałam, że nie przepada za osobami innych wyznań czy o innym kolorze skóry, ale nie miałam pojęcia, że to jest po prostu nienawiść, obrzydliwy rasizm, a zdania, które wypowiadał o tych ludziach, doskonale pasowałyby w ustach neonazistów. Mogłabym o nim powiedzieć nawet, że właściwie to neonazista, choć on sam o sobie w ten sposób nie mówił. Kiedy nazwałam go rasistą w moją stronę poleciała ręka...

Nie wiem, skąd w ludziach tyle nienawiści do tych, którzy są inni. Nie wiem, skąd w nim było i jest tyle nienawiści. Cierpię na paniczny lęk przed tym człowiekiem. Byłby zdolny do wszystkiego, jestem o tym przekonana.
Nie mogłam wczoraj zasnąć. Męczyłam się z paskudną migreną, a kiedy sen spłynął wreszcie na mnie, przyśnił mi się on. Nie udało się przed nim schować, nie udało się przed nim uciec. Szarpnął mnie za ramię, spojrzał mi w twarz, wrzeszcząc, że mnie nienawidzi, tym bardziej teraz kiedy jestem żydowską dziwką i brudną szmatą czarnuchów. Obudziłam się przerażona, cała się trzęsłam.

On nie mógł nigdy zrozumieć, jak mogę mieć znajomych bliższych i dalszych, nawet przyjaciół, wśród osób innego wyznania czy innego koloru skóry. Przecież to nie jest tak naprawdę ważne, jak nazywa się nasz Bóg, czy jest jeden, czy ma "pomocników" w postaci innych, jaki kolor ma skóra, jaka jest nasza orientacja, itp. Liczy się dla mnie to, jakim jest człowiekiem dana osoba. Wciąż się na mnie wydzierał, kłócił się ze mną, obrażał mnie, a kiedyś nawet nazwał żydowską dziwką i suką czarnuchów, twierdząc, że puszczam się z nimi na prawo i lewo, zamiast z nim.

On miał od jakiegoś czasu obsesję na moim tle. Ubzdurał coś sobie w swej chorej wyobraźni i nie mogło mu się pomieścić, że od niego uciekam, a od tych, których nienawidzi - nie. Obsesyjnie nie znosi ludzi o czarnej skórze i Żydów. Jak sam twierdzi, brzydzi się ich. I mówił o tym tak lekko, jakby zabawną historyjkę opowiadał, a mnie cierpła skóra. Brało na mdłości na sam jego widok.

Kiedyś jakoś pechowo układało się, że go spotykałam, znajdowałam się w jego pobliżu, znowu mu odbijało i wracała jego obsesja, dążenie do posiadania człowieka na własność. Obdarzył mnie swoim chorym uczuciem i może dlatego w tym zakutym łbie nie mieściło mu się, że mogę się tak "brudzić" podając chociażby rękę tym, których on najchętniej pozbyłby się z tego świata. Jego wybujała wyobraźnia pracowała na wysokich obrotach i przypisywał mi nawet to, czego nie robiłam. W końcu pomieszały mu się wszelkie uczucia, emocje i na mnie przelał swoją nienawiść.
Lepiej, że pewne fakty z mojego życia pozostały mu nieznane, ponieważ w najczarniejszych koszmarach nie przypuszcza, że... I lepiej dla mnie.

Zniknęłam. Zeszłam mu z drogi szybciej niż się na niej pojawiłam. Mam nadzieję, że on więcej się na mojej nie pojawi. Nienawiścią przesiąknięty do szpiku, każda jego komórka krzyczy o zupełnie niezrozumiałej dla mnie wrogości.

Czasem się budzę z krzykiem w nocy. Czasem się budzę, cała drżąc. Czasem się budzę, nie potrafiąc opanować panicznego lęku. Czasem dręczy mnie w koszmarach sennych. Mam nadzieję, że w końcu pokryje się mgłą przeszłości i zniknie w szufladzie ze złymi wspomnieniami, do której zgubię kiedyś klucz.

18 maja 2010

Wielka woda.

Kolejny tydzień pada, od rana do wieczora, od wieczora do rana, w moim rejonie z przerwami w ciągu dnia, za to nocami po prostu leje, wieje i jest zimno. Wysokie stany wody, kłopoty z wałami przeciwpowodziowymi, podtopienia i powodzie, na południu kraju wylewają nawet strumyki. Dziennikarze pierniczą bez sensu, ludzie zawodzą, a pogoda ma nas gdzieś.

Co roku, co dwa lata, raz na kilka lat... wciąż to samo - podtopienia i powodzie, a społeczeństwo się niewiele nauczyło. Rozmawiałam dziś na ten temat z moim ojcem. Doszliśmy do tych samych wniosków na temat obecnej sytuacji w naszym kraju i wielkiej wody, która leje się z nieba i wylewa się zewsząd.

Minęło sporo czasu od ostatniej wielkiej powodzi, a w ostatnich dniach znowu panika, ewakuacje, alarmowanie o nadejściu wielkiej wody, śledzenie ze strachem prognoz meteorologów. Przed drugą wojną światową ludzie chyba jednak byli mądrzejsi. Wiedzieli w jakim celu reguluje się rzeki i regulowali je, dbali o drożność dróg wodnych, budowali i dbali o wały przeciwpowodziowe, nie zamieszkiwali terenów zalewowych. Później ludziom odbiło i tak się nam Polakom odbija do dzisiaj. Ekolodzy przykuwają się do skał, drzew, maszyn i nie wiadomo jeszcze czego, szerząc kompletnie paranoiczne poglądy i nie mając pojęcia o regulacji rzek, dbaniu o drogi wodne, budowaniu zbiorników retencyjnych, terenach zalewowych, itd. Może nie wszyscy ekolodzy są idiotami, ale ci, którzy wypowiadają się publicznie, zwłaszcza w mediach, są nimi z pewnością. Mogliby dać sobie na wstrzymanie. I jak tak bardzo chcą chronić środowisko, to może niech korzystają z wody, wytworzonej z odfiltrowanych odpadów, niech używają urządzeń na korbkę, zamiast wtykać wtyczkę do gniazdka, itp.

Znajomi mi niedawno opowiadali, że ich znajomy chce sprzedać ziemię, którą posiada na terenie zalewowym, ale czeka aż woda opadnie, a potencjalnym kupcom tłumaczy się, że musiał wyjechać służbowo. Facet doskonale zdaje sobie sprawę, że jeśliby potencjalni zainteresowaniu zobaczyli ziemię w obecnym stanie, z pewnością by jej nie kupili. A ja się zastanawiam, czy jakiś człowiek skusi się na tę ziemię. I tak sobie myślę, że znajdzie się naiwny. Skoro jacyś kretyni wpadli na pomysł budowania całych osiedli na terenach zalewowych, (i do dziś tam stoją) to sprzedanie jednej czy kilku działek lub domów, zbudowanych na takich terenach nie powinno być wielkim problemem. Kilku naiwnych czy kretynów zawsze się znajdzie. A później zaczyna się płacz i lament, że cały dorobek życia został zalany... tylko po cholerę się ludzie ładowali nad samą prawie wodę. Szkoda, że na środku rzeki sobie domu nie pobudowali...

Od 1997 roku może co nieco zrobiono i poprawiono, aby zapobiec powodziom, ale co to jest te trochę zmodernizowanych wałów, uregulowanych rzek, kilka zbiorników w skali całego kraju? Co przez tyle lat zrobiono? Śmiem twierdzić, że więcej czasu stracono na bzdurne roztrząsanie słowne tematu niż na rzeczywiste działanie. Może należałoby brać przykład z Niemców, Holendrów czy Amerykanów? Holendrzy kiedyś budowali wszelkie zabezpieczenia przeciwpowodziowe (nie będę się wdawała w terminologię zrozumiałą dla nielicznych ;) na tzw. wodę stuletnią, a w tej chwili budują na tzw. tysiącletnią, a u nich w tej chwili ryzyko powodzi wynosi ok. 1%o (tak, jednego promila!). Natomiast ryzyko wielkiej powodzi w Polsce wynosi aż 1%, a co się u nas w związku z tym robi? Na ostatnią chwilę układa się worki z piaskiem i modli się, licząc, że może wielka woda jakoś opadnie, cofnie się, nie przerwie tej prowizorki.

W Stanach Zjednoczonych przeniesiono nawet całe miasto (to było gdzieś nad Missisipi, nie mogę sobie przypomnieć w tej chwili) o 5 km, na górkę, bo wciąż było zalewane, aż w końcu całe znalazło się pod wodą. Kiedy je przenieśli, mieli święty spokój. Na polskie warunki taka rzecz wydaje mi się mało prawdopodobna. Ludzie tak kurczowo trzymają się dobytku, że nie zwracają uwagi na zdrowie i życie swoje, i dzieci.

Woda to potężny żywioł. Niczym są dla niej mury, kamienie, piach, drzewa, nawet stal. Woda prędzej czy później zniszczy wszystko, co stoi na jej drodze. Daje życie i je odbiera. Bez niej nie jesteśmy w stanie funkcjonować, ale nie ujarzmiając jej i nie dostosowując się do niej, również żyć nie będziemy.

"Gutta cavat lapidem non vi, sed saepe cadendo." (Kropla drąży kamień nie siłą, lecz częstym padaniem.) Owidiusz

Starożytni to byli mądrzy ludzie. Nam Polakom, przydałoby się częściej z tej mądrości korzystać, jeśli już nie chcemy korzystać z mądrości współczesnych nam.

14 maja 2010

Kobieca figura.

Ubrać kobietę nie jest tak prosto. Producenci ubrań szyją wszystko na jedno kopyto i trzeba się czasem naszukać, naprzymierzać czy skorzystać z usług krawca, aby coś nadawało się do noszenia. Mało która kobieta chce wyglądać jak zaniedbany facet, nosić na sobie wory dobre na kartofle, łachmany, coś jak ścierki kuchenne czy szmaty nadające się tylko do wycierania podłogi.

Jak widzę czasem, co te kobiety wkładają na siebie, to mam ochotę to z nich zedrzeć, zaprowadzić do sklepu i pokazać, co i jak. Przecież tyle pięknych kobiet o wspaniałych figurach codziennie przemierza ulice polskich miast i wsi. Szkoda tylko, że tak umiejętnie ukrywają swoją atrakcyjność i figurę w tych bezkształtnych szmatach, czasem zbyt krzykliwych, czasem jak pożyczonych od jakiegoś traktorzysty czy od córki lub młodszej siostry.

Telewizja jest wypełniona wszelkimi programami typu - jak dobrze wyglądać, jak się nie ubierać, itd. A ile kobiet, które oglądają tego typu programy, coś z nich wynosi?
Nadal spora liczba pań ma problem nawet z doborem bielizny w odpowiednim rozmiarze - rozciągnięte, zbyt małe, niewygodne. I proszę mi nie mówić, że nie ma ładnej, wygodnej, w dobrej cenie i seksownej bielizny w wielu rozmiarach (nawet w tych dużych). Jest, oczywiście, że jest.

Kolory, rozmiary... Większość z nas nie posiada jednak figury modelki, nie przypomina manekina i pewnie stąd te odwieczne problemy z dobraniem odpowiedniej garderoby. Nie jest ważne czy nosimy słynne 36 czy może to "powiększone" (czytaj 46), ważne jest to jaką posiadamy figurę. Ubrania dobrane odpowiednio do niej, podkreślą jej zalety, ukryją niedoskonałości, a kobieta będzie czuć się dobrze i wyglądać pięknie. W pogoni za modowymi nowościami, za najnowszymi trendami, wymysłami projektantów, powinnyśmy zwracać uwagę nie na to, co akurat jest na topie, ale co z tej całej masy pasuje do naszej figury.

Standardowy podział na klepsydrę, jabłko, gruszkę, którym częstują wszędzie, chyba znają już wszystkie panie, a także i panowie. Kiedyś natknęłam się na podział związany z literami alfabetu i warzywami/owocami.
Według niego kobiece figury możemy podzielić na:

X czyli karambola - duże pełne piersi, szerokie biodra proporcjonalne do ramion, wcięcie w talii, krótka talia, mocne uda

O czyli wszystkim znane jabłko - średni biust, brak wcięcia w talii, spory brzuch, krągłe biodra, szczupłe nogi

A czyli również nam znana gruszka - małe piersi, wcięcie w talii, talia wydłużona, płaski brzuch, szerokie krągłe biodra, masywne uda, szczupłe łydki

I czyli ogórek - mały biust, ramiona proporcjonalne do bioder, długa talia, płaski brzuch, płaskie pośladki, długie szczupłe nogi

H czyli papryka - duży biust, szerokie ramiona, płaski brzuch, brak wcięcia w talii, biodra proporcjonalne do ramion, masywne uda i łydki

T czyli pieczarka - małe piersi, szerokie ramiona, wąska długa talia, wąskie biodra, szczupłe długie nogi

Y czyli pietruszka - duże piersi, ramiona szersze niż biodra, wąska talia, wąskie biodra, szczupłe długie nogi

Przyznam, że nie wiem, kto wymyślił tę powyższą klasyfikację, za to tę poniższą stworzyły Susannah Constantine i Trinny Woodall, autorki popularnych progamrów na temat ubierania się oraz książki znanej w Polsce pt. "Księga kobiecych sylwetek", która stanowi dobry poradnik na temat dobierania strojów do odpowiedniej figury.

To tak w skrócie z własnej głowy (mam nadzieję, że nic nie pokręciłam o tej późnej porze).
Są cztery grupy sylwetek, 12 typów.

I grupa - wazon, wiolonczela i klepsydra (proporcjonalna sylwetka, duże piersi, często duże biodra, średnie lub duże wcięcie w talii)

WAZON - duży biust, średnie wcięcie w talii, biodra proporcjonalne do ramion równoważą piersi, szczupłe nogi

WIOLONCZELA - duży biust, szerokie ramiona, średnie wcięcie w talii, szerokie biodra i pupa, masywne uda, szczupłe łydki

KLEPSYDRA - duży biust, duże wcięcie w talii, szerokie biodra (ramiona równoważą biodra i na odwrót), mocne uda, szczupłe łydki

II grupa - jabłko, cegła i kolumna (brak wcięcia w talii lub bardzo bardzo małe)

JABŁKO (duża dziewczynka ;) - średni biust, brak wcięcia w talii, duży brzuch, płaska pupa, szczupłe nogi

CEGŁA (duża dziewczynka;) - szerokie ramiona, średni biust, brak wcięcia w talii, płaska pupa, średni brzuszek, krępe mocne nogi

KOLUMNA - ramiona proporcjonalne do bioder, mały lub średni biust, małe wcięcie w talii lub brak, szczupłe długie długie nogi

III grupa - gruszka, dzwon i kręgiel (mały biust, duży okrągły dół)

GRUSZKA - mały biust, wąskie ramiona, wcięcie w talii, płaski brzuch, szerokie biodra, duża pupa, krępe nogi (raczej krótkie)

DZWON - małe piersi, wąskie ramiona, małe wcięcie w talii, płaski brzuch, szerokie biodra i duża pupa, krępe nogi

KRĘGIEL - średni biust, szczupłe ramiona, wcięcie w talii, płaski brzuch, szerokie biodra, duża pupa, krępe nogi

IV grupa - rożek, lizak, kielich (duże piersi, duża góra, mały dół)

ROŻEK - szerokie ramiona, szersze niż biodra, mały biust, bardzo małe wcięcie w talii, szczupłe nogi

LIZAK - duży biust, ramiona proporcjonalne do bioder, średnie wcięcie w talii, długie szczupłe nogi

KIELICH - duży biust, szerokie ramiona, wąskie biodra, bardzo małe wcięcie w talii, szczupłe nogi


Jeśli któraś z pań, a może któryś z panów, chce dowiedzieć się więcej na temat kobiecych figur, a także na temat rozpoznawania ich oraz doboru właściwej dla danej sylwetki garderoby proponuję przejrzeć poradnik autorstwa Brytyjek. Jeśli natomiast macie ochotę nauczyć się czegoś naocznie, to w sobotę 12 czerwca w godzinach 15-19 w warszawskiej Galerii Mokotów panie Susannah i Trinny będą "rozbierały" Polskę. Wstęp jest oczywiście otwarty.

Jeśli o mnie chodzi, nauki doboru garderoby nie są mi potrzebne. Z domu w "worku na kartofle" nie wyjdę, ale w to w czym czasem po domu albo po lesie czy w górach to już inna sprawa... zależny od warunków i konieczności. Ale do ubrania byle jakiej rozciągniętej bielizny żadna konieczność mnie nie zmusi.
Jestem klepsydrą i wbrew obiegowym opiniom klepsydrom nie jest tak łatwo kupić odpowiednie ubranie, bo w większości proponowanych ubrań wygląda się jak w worku, totalnie bezkształtnie. Najwięcej problemów z odpowiednią sukienką, ale ja znalazłam wspaniały sklep z sukienkami... dla klepsydry raj, nie dość że piękne, to i dobrze skrojone, w fantastycznych kolorach.

13 maja 2010

Powiedz mi czego słuchasz... czyli o śnie, lęku i pewności.

Miała być notka o typach figur kobiecych, ale o tym napiszę jutro, jak "wampiry wyżłopią" ze mnie odpowiednią ilość krwi, o ile stwierdzą, że się jeszcze nadaje.
Słucham sobie Jeffa Buckley'a, który doskonale pasuje do tego deszczowego, mglistego wieczoru. Ostatnio znowu nie sypiam, wróciła mi bezsenność, tym razem nieco silniejszą falą niż ostatnio, zasypiam (o ile w ogóle) dość późno i budzę się o bladym świcie, a mój sen bardziej przypomina 10-minutowe drzemki niż normalny sen. Sny wciąż ocierają się o ucieczki i niebezpieczeństwa, chodzę niespokojna, miewam stany lękowe. Czuję przez skórę, że szybko muszę się przeprowadzić, zniknąć, bo choć do tej pory jakoś dopisywało mi szczęście, całą sobą wyczuwam coś złego, jak wtedy. Ile to już będzie? Jakieś 7, nie 8 lat prawie.

Najbezpieczniej jest w domu rodzinnym pod solidnymi zamkami, a już najlepiej jak w tym domu jest mój ojciec. Jednak ja z tego domu prawie codziennie muszę wychodzić i choć jakoś udało mi się nie kusić losu, ostatnio coś znowu wisi w powietrzu. Nie wiem, czy kiedykolwiek będę czuła się znowu wystarczająco spokojnie i bezpiecznie, będę normalnie spać.

Słucham sobie kolejno "Last goodbye", "Lover, you should've come over", "So real", wreszcie "Forget her" i "Everybody here wants you". Jakoś tak ze mną jest, że sprawdzam u mężczyzn ich zmysł słuchu, wrażliwość na dźwięki, na muzykę. Prędzej czy później o Buckley'a też zahacza, jednak to już zupełnie wysoka półka. Nie każdemu przypadnie do gustu, wielu nawet nie jest w stanie go strawić. Podobnie jak wielu innych płyt, które posiadam.

Powiedz mi czego słuchasz, a powiem Ci kim jesteś. I jakoś to ma odzwierciedlenie w rzeczywistości. To, jacy jesteśmy, kim jesteśmy odbija się w naszych gustach muzycznych. A w moich ostatnio odbija się tęsknota. Jeff Buckley i India.Arie... tak jakoś... tęsknota za... miłością.

I wiem, że będzie dobrze. I wiem, że nie przegapię tej właściwej osoby. Wystarczy, że spojrzę mu w oczy, dotknę go i bez lęku... zasnę przy nim. Tak zwyczajnie.

Powiedz mi czego słuchasz, a powiem Ci jakim człowiekiem jesteś. Chcesz zajrzeć mi w duszę? Słuchaj mojej muzyki. Może znajdziesz mnie gdzieś między dźwiękami.

12 maja 2010

Pomaturalne wakacje.

Dziś kiedy wędrowałam sobie alejką parkową, spoglądałam w górę na kwitnące kasztanowce. Mój średni siostrzeniec i dwie moje młode znajome zdają w tym roku maturę. Przypomniało mi się, jak to było, kiedy ja zdawałam maturę. Tuż przed nią szpital i operacja, a później ekpresowa rehabilitacja, abym dała chociaż radę dotelepać się od parkingu do odpowiedniej sali i ewentualnie na piętro do łazienki.
Po wszelkich naukowych zmaganiach szkolno - egzaminacyjno - wstępnych nastały upragnione wakacje.

Jakoś tak w sierpniu wpadli do nas moi dwaj siostrzeńcy. Wybraliśmy się do mojej drugiej siostry. Nie pamiętam, który z nich wpadł na pomysł, aby przejść się na drugą stronę kanału pod las w okolice takiego starego domu. Chłopcy byli ciekawi tego domu - stał trochę na uboczu, wokół niego rosło mnóstwo zielska, a tuż obok krzewy czarnej porzeczki, dużo krzaków. Na początek napełniliśmy brzuchy porzeczkami, a później postanowiliśmy z bliska przyjrzeć się tamtemu domowi. Na pierwszy rzut oka wyglądał na opuszczony, ale kiedy podeszliśmy bliżej, zajrzeliśmy w okna, w kuchni dało się zauważyć przejawy ludzkiej egzystencji.

Budynek był mocno zniszczony. Część szyb wybito, w ścianach było kilka dziur po oknach, na trawie walały się szkła, a tuż obok nich łopata i widły. Chłopaki uzbrojeni w te dwa ostatnie przedmioty wleźli do domu przez dziurę, która kiedyś była oknem. Dom nosił ślady pożaru i gaszenia tegoż, a jak donieśli mi siostrzeńcy, oznaki zamieszkania były tylko w kuchni. Kiedy wyszli z domu, tą samą drogą, którą weszli, postanowiliśmy wejść sobie na dach. Wdrapaliśmy najpierw na drzewo, a z niego na niższą część dachu. Wejście wyżej nie było już problemem. Zajrzeliśmy sobie do komina, który rozsypywał się nawet przy delikatnym dotknięciu. Później, leżąc na dachu, zaglądaliśmy od boków na strych - było tam sporo pustych słoików, jakieś stare łyżwy, stare puszki, opakowania po papierosach. W końcu nadszedł czas, aby zleźć z tego dachu. Jeden młodzian zszedł tą samą drogą, którą weszliśmy, a drugi zwiesił się z dachu i wskoczył przez okno do środka domu. Ja po namyśle postanowiłam podobną drogą zejść i była to wyjątkowa głupota z mojej strony.

Spuściłam się na rękach z dachu... do ziemi miałam kawałek i mogłabym spokojnie zeskoczyć, gdyby nie mnóstwo szkieł na trawie tuż pode mną, a ja na nogach miałam trampki. Zbyt niebezpieczne dla stóp. Poniżej była pozostałość po oknie - rama z resztkami szkła i brak parapetu, ale nie dosięgałam stopami do tego kawałka muru. Na dodatek, okazało się, że drewno jest mocno spróchniałe, a blacha z brzegu dachu w miejscu, gdzie wisiałam, zaczęła się odrywać, deski się kruszyły, ja przesuwałam się na rękach i miałam nadzieję, że nie spadnę w szkło. Wrzucić się do środka domu nie dało rady, bo byłam za długa, więc zaczęłam wrzeszczeć, żeby któryś młodzian przybiegł i zrobił mi z dłoni podpórkę pod stopę, abym mogła choć w pokrzywy zeskoczyć. Kiedy wisiałam na jednej tylko ręce i nie miałam gdzie się już przesunąć, przybiegł ten młodszy, tegoroczny maturzysta i dzięki niemu nie wleciałam w szkło.

Do końca życia nie zapomnę, jak to wpadłam na pomysł wejścia na dach i o mało co z niego nie spadłam prosto w szkło.

Dalsza część wakacji przebiegała w miarę normalnie. Poza tym, że na Pere - Lachaise, oczywiście w Paryżu, pani strażniczka wydarła się na mnie najpierw po francusku, a później po angielsku. Pomimo że mówiłam dobrze oboma językami, udawałam kretynkę denną i gadałam do niej po włosko - polsku. Była wkurzona. I miała rację... Zrobiłam sobie zdjęcie na Morrisonie... a zapomniałam, że oni tam są przewrażliwieni na tym punkcie ze względu na te wszystkie historie z ty grobem związane. Ale ja się nie mogłam powstrzymać. Morrison - alkoholik, narkoman i dziwak, ale ja go lubię, zwłaszcza za tę wrażliwą strunę, duszę poety i niesamowity głos. Musielibyście widzieć miny tych wszystkich ludzi wokół, jak się tamta kobieta na mnie darła. Bezcenne. W każdym razie warto było.

W Brukseli też było fajnie. Szkoda, że zbyt długo tam nie zabawiłam. Szłam jedną z małych uliczek, wracając z kilkoma osobami z koncertu (czekała nas nocna podróż do Polski), rozmawialiśmy po polsku. Mijaliśmy kolejne knajpki i kawiarenki. Kelner z jednej z nich zaczepił mnie i pyta się, czy jesteśmy z Rosji. Z angielskiego przeszłam na francuski i mówię mu, skąd, po co, na co. Odwróciłam się i idę dalej, a ten odstawił tacę i biegnie za mną... Miny ludzi - bezcenne, za wszystko inne... ;) Miło nam się rozmawiało przez kilkanaście minut, dopóki nie zaczęto mnie poganiać... A może trzeba było zostać w Brukseli jeszcze z dzień czy dwa... ;)

Wakacje były udane. Zresztą jedne z najbardziej udanych. Porównywalne tylko do jednych takich na statku i w leśniczówcze, no i oczywiście tych wszystkich szkocko - irlandzkich.

Poprzednie lato spędziłam na pracy. Wakacji i wolnego miałam może z pięć dni wszystkiego. W tym roku... już ja coś wymyślę. Pewnie kolejne szaleństwo. Od głupot postaram się powstrzymać.

10 maja 2010

Brzydliwość.

Są tacy ludzie, którzy seksu się brzydzą, którzy brzydzą się ciała swojego partnera. Brzydliwość nie jest czymś dziwnym jeśli druga osoba nie dba o siebie, nie dba o higienę. Jednak jeśli wszystko jest w tej sferze w porządku, to dlaczego pojawia się brzydliwość, zniechęcenie, wstyd, a każde zbliżenie ogranicza się do: szybko, po bożemu, w egipskich ciemnościach i pod kołdrą, nawet jeśli jest niemiłosiernie gorąco, że braku bliższego poznania się z ciałem partnera nie wspomnę.

Jeśli kocham swojego partnera, to kocham i jego zwoje mózgowe, i duszę, i ciało. Kocham go w całości, a nie jakieś oderwane fragmenty jego osoby. Jak to może być, że kocham jego usta, kocham jego duszę, kocham jego oczy, nawet jego mózg kocham, a nie kocham jego języka, nie kocham jego dłoni, nie kocham jego penisa? Ciekawe jak by wówczas partner wyglądał, gdyby złożyć go tylko z tych części, które kochamy? Z pewnością w wielu przypadkach przypominałby mężczyznę/kobietę, ale w wielu innych wyszłoby jakieś straszne monstrum zamiast faceta/kobiety.

Tak, jak chcemy być kochani duchowo, jak pragniemy, aby nasze zwoje mózgowe były kochane, tak pragniemy, aby nasze ciała były kochane i to nie po fragmentach, ale w całości. Nie znam osoby, która nie chciałaby być kochana w całości, ale znam mnóstwo osób, które choć twierdzą, że kochają całokształt, nie pokazują tego. Z miłością do ciała większy problem mają kobiety, ale i mężczyznom ten problem nie jest obcy.

"Kocham Cię, ale nie chcę Cię całować, nie chcę Cię dotykać, zwłaszcza tam nie chcę."

"Dlaczego mnie odpychasz? Kocham Cię, więc Cię pożądam."

"Mam się zmuszać?"

"Czego Ty ode mnie chcesz?"

"Chcę tylko, żebyś była ze mną szczęśliwa."

"Chcę być tylko kochana/kochany i akceptowana/akceptowany."

itd. itd.

Chcemy czułości, chcemy bliskości, chcemy, aby okazywano nam miłość, ale czy sami to robimy? Czy mówimy, że tego pragniemy? Czy mówimy o tym, czego chcemy? Czy potrafimy brać, a nie tylko dawać?

Tak jak kobieta potrzebuje zachwytu nad swoją waginą, brzuchem czy piersiami, tak mężczyzna potrzebuje zachwytu nad swoim penisem. Trudno stworzyć dobrą relację, trudno kochać, jeśli gdzieś w głowie plącze się myśl, czy ona/on się mnie brzydzi? Przecież dbam o siebie, dopiero co wyszłam/wyszedłem spod prysznica... Dlaczego nie chce mnie dotykać, nie chce mnie całować, dlaczego nie chce patrzeć na moje ciało? Nie kocha mnie już?

Nie wiem, czy są osoby, które nie utożsamiają się ze swoim ciałem, nie traktują wszelkich jego fragmentów jako integralnych części siebie. Jeśli o mnie chodzi, ja i ciało to jedno, więc jeśli kocham partnera, kocham i jego ciało. Jeśli facet nie poświęcałby uwagi mojemu ciału, nie chciałby na mnie patrzeć, nie chciałby mnie dotykać, całować każdego jego fragmentu, czułabym się niekochana, a jego postawę odebrałabym jako brzydliwość. I w drugą stronę... gdybym nie poświęcała uwagi penisowi ukochanego czy on nie czułby się czasem niekochany? Nie poczułby się odrzucony? Nie czułby, że się go brzydzę?

A jeśli są wśród nas osoby, które naprawdę brzydzą się pewnych części ciała, zwłaszcza wagin i penisów? Jeśli tak jest, to dlaczego? Czy czasem sposób w jaki zostaliśmy wychowani nie wpływa na to. Często środowisko, rodzice, religia wmawiają nam od wczesnych lat, że pewne rzeczy są fe, są brudne, jakieś nieczyste, złe, budując tym samym naszą brzydliwość. Np. Nauczono nas, że nagiego ciała powinniśmy się wstydzić nawet przed samym sobą, że nie pownniśmy oglądać, poznawać własnego ciała nawet w lustrze, tym bardziej nie powinno nas ciekawić ciało drugiej osoby, bo przecież to złe, to nic dziwnego, że zażenowanie i brzydliwość pojawi się w naszych głowach, jak czerwona lampka już wtedy gdy zobaczymy partnera w samej bieliźnie, wiedząc, co za chwilę nastąpi.

Nie wychowywano mnie liberalnie, w oderwaniu od wartości czy od religii, ale nie budowano mi też brzydliwości, nie uczono mnie wstydliwości przed sobą samą. Według mnie, moje ciało idealne nie jest, pewne jego fragmenty bardziej, inne mniej lubię, ale nie brzydzę się siebie, nie wstydzę się siebie. Stoję nago w łazience, kiedy suszę włosy przed lustrem i czuję się świetnie ze sobą. Nie mam problemu z akceptacją własnego ciała i może dzięki temu nie mam problemu z akceptacją męskiego ciała. Nie wstydzę się go, nie brzydzę się. Ciało mężczyzny jest inne niż moje - kobiece. Inną ma skórę, inaczej rysują mu się mięśnie pod skórą, ma inne biodra i pośladki, ma inne dłonie i uda, ma inny brzuch i szyję... Męskie ciało jest piękne i fascynujące, a jeszcze piękniejsze dzięki miłości. Jeśli kocham mężczyznę, kocham go całego i okazuję mu swoją miłość, nie zaniedbując jego ciała.

Jeśli kochamy samych siebie, bądźmy dla siebie dobrzy, także dla swojego ciała. Jeśli nie możemy go pokochać, spróbujmy je zaakceptować, a wówczas drobnymi krokami będzie nam łatwiej wyzbyć się brzydliwości dla ciała własnego i ciała partnera.

Miłość nie istnieje w oderwaniu od ciała, czy tego chcemy czy nie.


9 maja 2010

w domu

za drzwiami zielonych ścian
w domu z gruszką na wierzbie
na parapecie siedzi kobieta
przygląda się wchodzącym

szczęśliwej młodej żonie
i zakochanemu w niej mężowi
nastolatce szukającej swojego miejsca
facetowi zdradzającemu żonę

uśmiechniętej rozwódce z dzieckiem
cierpiącemu marzycielowi
kobiecie z sercem na dłoni
nieśmiałemu chłopakowi

zapracowanemu mężczyźnie stęsknionemu za bliskością
dziewczynie która chciałaby wreszcie zostać matką
szczęśliwemu ojcowi dumnemu ze swoich dzieci
przełamującej konwenanse feministce z mnóstwem pomysłów

wszyscy tak różni
wszyscy niezwykli
idący wieloma drogami
podążający we wszelkich kierunkach

każdy wyjątkowy
i każdy mile widziany

a ona siedzi i przygląda się gościom
czasem z uśmiechem
czasem z troską
czasem z miłością


6 maja 2010

Szczęście.

"Sztuka życia - to cieszyć się małym szczęściem."
Phil Bosmans

"Szczęście przychodzi do tego, kto za nim nie goni."
Jan Werich

"Niektórzy chcą od razu podwójnej porcji szczęścia."
Thomas Hardy

"Szczęście innych ludzi zachwyca tylko dlatego, że w nie wierzymy."
Marcel Proust

"Łut szczęścia nigdy nie uczynił człowieka mądrym."
Seneka

"Jeśli pragniesz być szczęśliwy, to po prostu nim bądź."
Lew Tołstoj

"To człowiek człowiekowi najbardziej potrzebny jest do szczęścia."
Paul Holbach

"To wielka sztuka umieć kierować swoim szczęściem, a nie tylko czekać na nie."
Baltasar Gracian

"Prawdziwe szczęście jest rzeczą wysiłku, odwagi i pracy."
Honore de Balzac

"Wykorzystajmy szczęście, które nam się przydarza i pomóżmy mu, tak jak ono nam pomaga."
Paulo Coelho

Pochmurno, zimno i pada. Koło "zamku" rysują się ledwie widoczne cienie wiatraków. Zamyśliłam się, patrząc w okno, spoglądając na horyzont. Przypomniała mi się taka historyjka o kobiecie, która znalazła czterolistną koniczynę. Zawołała całą swoją rodzinę - męża, dzieci, zawołała też przyjaciół. Wszyscy siedzieli razem, nasłuchiwali i czekali. Czekali na to szczęście, które miało nadejść. Siedzieli tak i czekali całe popołudnie, wieczór, noc całą. Nic się jednak nie zmieniało. Drzewa szumiały, wiał wiaterek, dzieci się bawiły, księżyc świecił, po niebie przesuwały się chmurki. O poranku wszyscy się rozeszli, bardzo zawiedzeni, że szczęście nie przyszło.

Kiedyś przytoczyłam tu też jedną z jugosłowiańskich bajek - bajkę Veselina Cajkanovicia - "Kto jest najszczęśliwszy na świecie". Najszczęśliwszy był ten, kto nie żył tylko dla siebie, kto dzielił się z innymi.

Ze szczęściem jest tak, że jest w zasięgu każdego. Każdy je ma blisko, ale nie każdy o tym pamięta. Nie każdy je widzi. Czy zbyt często nie przypominamy tej kobiety i jej bliskich, którzy czekają aż szczęście przyjdzie? Czekamy na szczęście albo szukamy go gdzieś na końcu świata, jak kwiatu paproci. Jest taka bajka Józefa Ignacego Kraszewskiego "Kwiat paproci". Młody chłopak szuka kwiatu i wreszcie znajduje go, ale szczęście, które ze sobą ów kwiatek niesie, to szczęście, którym z nikim nie wolno się dzielić, ponieważ wszystko by przepadło, wszystko, co znalezionemu szczęściu się zawdzięcza. Jednak co to za szczęście, skoro dzielić się nim z nikim nie można?

Nadejścia szczęścia nie będą obwieszczać fanfary. Szczęście nie przyjdzie do nas krzycząc głośno: "Złap mnie! Tu jestem! Czekam na ciebie! Jestem dla ciebie!"

Szczęście jest jak okulary pana Hilarego.

Szczęście jest jak anioł przelatujący nad naszą głową.

Szczęście jest jak szum wiatru i pocałunek słońca.

Szczęście stąpa cicho, bezszelestnie.

Szczęście szepce do nas, czasem tylko pociągając człowieka za rękaw.

Szczęście się nie spieszy, nie ucieka, nie chowa się po zakamarkach przed nami. Sami wrzucamy je w ciemną głęboką jamę.

Szczęście jest jak ślady deszczu na dachach i jak roślinki, które z nasion wykiełkowały przez noc.

Szczęście jest jak szum motylich skrzydełek.

Szczęście jest obok. Tylko my jesteśmy ślepi, czekając na coś, gdzieś, kiedyś, na wielkie buuum! A szczęście sobie siedzi obok, buja się w fotelu i czasem zadrwi sobie z nas, śmiejąc się cichutko, że szukamy go tak jak pan Hilary swoich okularów. A ono stoi czy siedzi przed naszym nosem, machając nam wesoło ręką.

4 maja 2010

Mała.

Jest takie małżeństwo - ona wciąż jeszcze młoda, całkiem ładna blondynka o ciemnych oczach, choć trochę zaniedbana i on, wyglądający przy niej jak stary dziad, pachnie nieciekawie, czasem wręcz śmierdzi, zwykle nosi niedopięte spodnie i jakiś stary swetere, który odsłania jego ogromny wiszący brzuch. Ona dość szczupła, a on po prostu tłusty.

Czasem sprzedają na pobliskim targowisku jakieś jabłka, czasem jajka, ostatnio rzodkiewkę i sałatę. Każdy stara się jakoś zarobić na życie i utrzymanie rodziny, a oni wybrali właśnie taki sposób. Często widzę ich w sklepach, czy po prostu idących chodnikiem. Chyba mieszkają gdzieś w mojej okolicy.

Mają kilkuletnią córeczkę - śliczną drobną blondyneczkę, ale trochę przygaszoną. Kiedy zabierają ją ze sobą w weekend na targowisko Mała zawsze jest przygaszona, cicha, jakby trochę smutna. Nie rozrabia, nie bawi się, jak inne dzieciaki, których rodzice również coś tam sprzedają na targowisku. Ile razy widzę tę Małą, nigdy jeszcze nie widziałam jej uśmiechniętej, zadowolonej, szczęśliwej. Nie mam pojęcia dlaczego, mogę się domyślać.

Nawet nie znając dobrze tej rodziny, na pierwszy rzut oka można stwierdzić, że w związku rodziców nie ma mowy o żadnym partnerstwie. Rządzi on. On też robi zakupy. Spotykam go czasem w różnych sklepach. Rzadko robi zakupy z rodziną. Dziś akurat spotkałam całą tę rodzinę w sklepie. On szedł niczym pan i władca, a jak zarządził, tak musiało być. On wybrał produkty i mogli kupić tylko to, co on wybrał. Nie interesuje go zdanie żony.

Kiedyś spotkałam ich w sklepie mięsnym. On zwykle kupuje takie resztki wędlin, których nikt już nie chce albo tzw. bigosowe, czyli mieszankę różnych obrzynków od wędlin, kiełbas, itp; tłuste mięso, kaszankę, itp. czyli coś, czego zazwyczaj dzieci nie lubią. Kiedyś, gdy był z żoną, ona poprosiła go, aby kupił też coś, co ich córeczka będzie jadła. On odparł jej, że on robi zakupy i podejmuje decyzje, a dziecko jak nie chce jeść, niech nie je. Zrobiło mi się żal Małej. Po nim widać, że lubi dużo jeść, a takie dziecko zbyt wiele nie zje. Dwa czy trzy plasterki zwykłej szynki nie kosztują zbyt wiele, coś koło złotówki. Ilekroć żona próbowała go namówić, aby kupił coś do jedzenia dla dziecka, on odmawiał. Raz tylko ją widziałam, jak sama kupowała wędlinę. Ze strachem spoglądała na drzwi wejściowe do sklepu, jakby obawiała się, że on wejdzie i zobaczy, że poprosiła o szynkę.

Zastanawiam się nad tym, jakie życie ma ta Mała i jakie życie ją czeka. Relacje w tej rodzinie mocno trącą mi patologią. Gdyby nie ten obrzydliwy śmierdzący pan i władca... Gdyby matka prezentowała inną postawę... Gdyby to czy tamto... może ta Mała uśmiechnęłaby się. Czasem mam ochotę kopnąć w tyłek tego ojca, wstrząsnąć nim, żeby uświadomił sobie, że ma córkę, córkę, o której powinien myśleć, córkę, która nie jest szczęśliwa.

Jakoś mi tak dziwnie, kiedy patrzę na to dziecko i widzę straszliwy kontrast między nią, a innymi dzieciakami, tymi z podwórka, z targowiska. Ściska mnie coś w okolicy serca, kiedy widzę smutne, przygaszone dzieci.

Chciałabym choć raz zobaczyć, że Mała się uśmiecha, że jest zadowolona, radosna.

3 maja 2010

Małolata i 40-letni frustraci.

Deszcz lał przez cały dzień, więc jakoś nie zachęcało mnie to do większej aktywności, jedynie co najwyżej do zaopatrzenia się w herbatkę, książkę i koc. Minęło wolno leniwe popołudnie, ochłodziło się, ściemniło, ale mi nadal dobrze się czytało. Lekturę przerwało mi pierdzenie telefonu, jak nazywam wibrujący sygnał. Jakoś nie chciało mi się wyciągnąć po niego ręki, bo pierdział krótko, więc to z pewnością wiadomość i jeszcze nikt się do mnie nie dobijał. Po chwili jednak zapierdział znowu... dwie nowe wiadomości.

Jak zwykle to samo i jak zwykle trochę niezręcznie się poczułam. Kolejny sfrustrowany czterdziestolatek, jak ich nazywam. Czterdziestolatek, czyli wg mojej definicji facet między 36 a 48 rokiem życia, frustrat - rozwodnik albo stary kawaler z mniejszym lub większym kryzysem wieku średniego. Nie to, żebym ja tych moich znajomych nie lubiła, wręcz przeciwnie, bardzo ich lubię, uwielbiam z nimi rozmawiać, tylko że jakoś nagle zaczynają za bardzo się mną interesować.

A ja się pytam, co oni u licha we mnie widzą? Wygadana bezczelna małolata. Takich jak ja mogą mieć na pęczki, więcej niż handlarki, sprzedające na targowisku, pęczków zielonej pietruszki i rzodkiewki; nie dość że ładnych, to i takich, które byle całusem pozwolą sobie usta zamknąć. Ja nie z tych.

Lubię z tymi moimi frustratami rozmawiać. Zawsze dowiaduję się czegoś nowego o facetach, czegoś się uczę i co ważniejsze, nie nudzę się. Zawsze coś tam trochę podkoloryzują, puszą się lekko jak te pawie, co rozcapierzają tyłkiem (chyba tyłkiem właśnie...;) swój ogon, aby się pawicom przypodobać.

Jest coś, co mnie zastanawia w moich relacjach z mężczyznami. A mianowicie, dlaczego, poza trzema moimi dobrymi kolegami, którzy są dla mnie jak bracia właściwie, oni wszyscy są starsi, dużo starsi ode mnie. Kiedy ja się uczyłam tabliczki mnożenia, oni byli na etapie "zacieśniania relacji damsko - męskich", dorośli albo prawie dorośli. Mówią o mnie - kobieta i dziewczynka w jednym.

Starsi panowie, tacy 60+, trochę młodsi od mojego ojca albo i w jego wieku również lubią ze mną rozmawiać. Ostatnio z jednym takim rozmawiałam sobie o zsyłkach na Syberię i polskiej emigracji w czasach PRL. Bardzo ciekawa rozmowa się wywiązała.

Czasem zastanawiam się, czy ze mną jest wszystko w porządku. W facetach w swoim wieku nie wzbudzam cienia zainteresowania, bladego cienia. Mam tu na myśli zainteresowanie normalne, a nie chwilowe zaspokojenie swoich potrzeb czysto fizycznych, bo dla seksualnego desperata, każda panna dobra.
Specjalnie mi to jakoś nie przeszkadza, ale mocno mnie zadziwia. Fakt, nie staram się wzbudzić zainteresowania, nic w tym kierunku nie robię, ale z drugiej strony usilnie wzbudzanie zainteresowania szufladkuje daną kobietę jako desperatkę.

Właśnie znowu mój telefon dał o sobie znać, przypominając mi tym samym, że na zainteresowanie mężczyzn we własnym wieku nie mam co liczyć. Dla takich panów jestem po prostu nieciekawa i za cholerę nie mam pojęcia dlaczego. Bądź tu mądra i pisz wiersze. Może rzeczywiście na tym ostatnim poprzestanę, zamiast roztrząsać wiekowe problemy. Od dziecka byłam ja - bezczelna małolata, gówniara i dużo starsi faceci. Z wiekiem nic się nie zmieniło. Lepiej, z wiekiem nic się nie zmieni, za to sąsiedzi będą mieli o czym rozprawiać.

1 maja 2010

Nie chodzę na randki. To faceci twierdzą, że chodzą na randki ze mną.

Sieć jest wręcz zalana mnóstwem portali i ogłoszeń randkowych. Wystarczy kilka razy kliknąć i już - kilka czy kilkanaście profili w różnych miejscach w sieci, i można się zabrać za poszukiwania wymarzonego partnera.

Mam taką znajomą, która uważa, że sieć to najdoskonalszy sposób na poznanie kogoś, na umawianie się na randki, na seks i oczywiście na poznanie tego jedynego. Kobieta posiada profile na większości portali, biega z randki na randkę, a i mnie próbowała ostatnio do tego namówić, twierdząc, że nic nie działa tak dobrze na kobietę, jak randki. Osobiście twierdzę, że najlepiej na kobietę wpływa czekolada i oczywiście powiedziałam jej to. Znajoma stwierdziła, że do wizerunku starej panny brak mi tylko kota. Przy tej, jak sama siebie określa, nowoczesnej singielce, jestem jak stara panna. No dobra, ona może sobie pozwolić na bieganie na randki, ciągłe imprezy, kaca w pracy, życie na chmurce, zmienianie facetów częściej niż własnej bielizny, itd. Nie musi przejmować się nikim poza sobą i właściwie się nie przejmuje.

A ja? Każde moje wyjście musi być zaplanowane, czas mam wyliczony, a i margines bycia spontaniczną znacznie mi się zawęził. A już wypad na 2-3 dni wiąże się ze skomplikowaną logistyką i moim własnym nagimnastykowaniem się. Na szczęście jednak czasem udaje się coś zorganizować. Inaczej szybko wykończyłabym się psychicznie. Może byłoby inaczej, gdyby choć moja najstarsza rodzona s. poczuwała się bardziej, ale nie, przecież ja mogę dokonywać nadludzkich wysiłków. Choć z drugiej strony gdyby na nią liczyć, prędzej moi najbliżsi umarliby z głodu, bo zanim dowiozłaby im jakiekolwiek produkty spożywcze...

W każdym razie moja skomplikowana sytuacja na wszystko mi nie pozwala, ale system, który udało się ostatnio mi wypracować, zostawia mi całkiem spory wachlarz możliwości, aby zająć się sobą i własnym życiem osobistym, które jakoś zaczęło ożywać. W ciągu ostatnich miesięcy zapomniałam, że coś takiego w ogóle istnieje. Zapomniałam o istnieniu randek, spacerów w towrzystwie, o istnieniu całowania i seksu. Zapomniałam prawie o tym, że istnieją inni faceci niż kilku moich przyjaciół i kumpli, którym można się po bratersku w rękaw wypłakać.

O tym, że moje życie osobiste zaczyna się budzić zauważyłam dokładnie tydzień temu. Zaliczyłam kino z przyjaciółmi i "randkę" ze spacerem, bo wiecie, to nie ja chodzę na randki, to faceci twierdzą, że chodzą na randki ze mną.

Jak mi ta moja znajoma zaczęła opowiadać, jak się teraz randkuje (może kiedyś Wam opiszę jej wymysły i metody), co się robi na pierwszej, drugiej, trzeciej, itd. randce, z jakim facetem idzie się na pierwszej randce do łóżka, a z jakim nie, o czym się rozmawia, gdzie się bywa, itp., to ja się zastanawiam w jakim świecie ona żyje. Z pewnością chyba w innym niż ja, a ja nie mam zielonego pojęcia o współczesnych randkach. Świat współczesnych singli jest mi totalnie obcy, może dlatego że sama siebie w życiu nie nazwałabym singielką. Jestem wolna i tyle.

Wolę zostać jednak przy starych sprawdzonych metodach i uznać swoje zeszłotygodniowe spotkanie z mężczyzną za randkę. Nadal jednak twierdzę, że to nie chodzę na randki. To faceci twierdzą, że chodzą na nie ze mną ;) I wiecie, stare sprawdzone metody są najlepsze, a nowoczesny może być co najwyżej wystrój wnętrz albo sztuka współczesna. Fajnie mieć jakieś życie osobiste. Dobrze sobie przypomnieć, że się je ma. Ze zdumieniem stwierdzam, że nie dość, że je posiadam, to zaczęło ożywać... coś jak drzewa, liście i wszelakie roślinki na wiosnę.