Dziś kiedy wędrowałam sobie alejką parkową, spoglądałam w górę na kwitnące kasztanowce. Mój średni siostrzeniec i dwie moje młode znajome zdają w tym roku maturę. Przypomniało mi się, jak to było, kiedy ja zdawałam maturę. Tuż przed nią szpital i operacja, a później ekpresowa rehabilitacja, abym dała chociaż radę dotelepać się od parkingu do odpowiedniej sali i ewentualnie na piętro do łazienki.
Po wszelkich naukowych zmaganiach szkolno - egzaminacyjno - wstępnych nastały upragnione wakacje.
Jakoś tak w sierpniu wpadli do nas moi dwaj siostrzeńcy. Wybraliśmy się do mojej drugiej siostry. Nie pamiętam, który z nich wpadł na pomysł, aby przejść się na drugą stronę kanału pod las w okolice takiego starego domu. Chłopcy byli ciekawi tego domu - stał trochę na uboczu, wokół niego rosło mnóstwo zielska, a tuż obok krzewy czarnej porzeczki, dużo krzaków. Na początek napełniliśmy brzuchy porzeczkami, a później postanowiliśmy z bliska przyjrzeć się tamtemu domowi. Na pierwszy rzut oka wyglądał na opuszczony, ale kiedy podeszliśmy bliżej, zajrzeliśmy w okna, w kuchni dało się zauważyć przejawy ludzkiej egzystencji.
Budynek był mocno zniszczony. Część szyb wybito, w ścianach było kilka dziur po oknach, na trawie walały się szkła, a tuż obok nich łopata i widły. Chłopaki uzbrojeni w te dwa ostatnie przedmioty wleźli do domu przez dziurę, która kiedyś była oknem. Dom nosił ślady pożaru i gaszenia tegoż, a jak donieśli mi siostrzeńcy, oznaki zamieszkania były tylko w kuchni. Kiedy wyszli z domu, tą samą drogą, którą weszli, postanowiliśmy wejść sobie na dach. Wdrapaliśmy najpierw na drzewo, a z niego na niższą część dachu. Wejście wyżej nie było już problemem. Zajrzeliśmy sobie do komina, który rozsypywał się nawet przy delikatnym dotknięciu. Później, leżąc na dachu, zaglądaliśmy od boków na strych - było tam sporo pustych słoików, jakieś stare łyżwy, stare puszki, opakowania po papierosach. W końcu nadszedł czas, aby zleźć z tego dachu. Jeden młodzian zszedł tą samą drogą, którą weszliśmy, a drugi zwiesił się z dachu i wskoczył przez okno do środka domu. Ja po namyśle postanowiłam podobną drogą zejść i była to wyjątkowa głupota z mojej strony.
Spuściłam się na rękach z dachu... do ziemi miałam kawałek i mogłabym spokojnie zeskoczyć, gdyby nie mnóstwo szkieł na trawie tuż pode mną, a ja na nogach miałam trampki. Zbyt niebezpieczne dla stóp. Poniżej była pozostałość po oknie - rama z resztkami szkła i brak parapetu, ale nie dosięgałam stopami do tego kawałka muru. Na dodatek, okazało się, że drewno jest mocno spróchniałe, a blacha z brzegu dachu w miejscu, gdzie wisiałam, zaczęła się odrywać, deski się kruszyły, ja przesuwałam się na rękach i miałam nadzieję, że nie spadnę w szkło. Wrzucić się do środka domu nie dało rady, bo byłam za długa, więc zaczęłam wrzeszczeć, żeby któryś młodzian przybiegł i zrobił mi z dłoni podpórkę pod stopę, abym mogła choć w pokrzywy zeskoczyć. Kiedy wisiałam na jednej tylko ręce i nie miałam gdzie się już przesunąć, przybiegł ten młodszy, tegoroczny maturzysta i dzięki niemu nie wleciałam w szkło.
Do końca życia nie zapomnę, jak to wpadłam na pomysł wejścia na dach i o mało co z niego nie spadłam prosto w szkło.
Dalsza część wakacji przebiegała w miarę normalnie. Poza tym, że na Pere - Lachaise, oczywiście w Paryżu, pani strażniczka wydarła się na mnie najpierw po francusku, a później po angielsku. Pomimo że mówiłam dobrze oboma językami, udawałam kretynkę denną i gadałam do niej po włosko - polsku. Była wkurzona. I miała rację... Zrobiłam sobie zdjęcie na Morrisonie... a zapomniałam, że oni tam są przewrażliwieni na tym punkcie ze względu na te wszystkie historie z ty grobem związane. Ale ja się nie mogłam powstrzymać. Morrison - alkoholik, narkoman i dziwak, ale ja go lubię, zwłaszcza za tę wrażliwą strunę, duszę poety i niesamowity głos. Musielibyście widzieć miny tych wszystkich ludzi wokół, jak się tamta kobieta na mnie darła. Bezcenne. W każdym razie warto było.
W Brukseli też było fajnie. Szkoda, że zbyt długo tam nie zabawiłam. Szłam jedną z małych uliczek, wracając z kilkoma osobami z koncertu (czekała nas nocna podróż do Polski), rozmawialiśmy po polsku. Mijaliśmy kolejne knajpki i kawiarenki. Kelner z jednej z nich zaczepił mnie i pyta się, czy jesteśmy z Rosji. Z angielskiego przeszłam na francuski i mówię mu, skąd, po co, na co. Odwróciłam się i idę dalej, a ten odstawił tacę i biegnie za mną... Miny ludzi - bezcenne, za wszystko inne... ;) Miło nam się rozmawiało przez kilkanaście minut, dopóki nie zaczęto mnie poganiać... A może trzeba było zostać w Brukseli jeszcze z dzień czy dwa... ;)
Wakacje były udane. Zresztą jedne z najbardziej udanych. Porównywalne tylko do jednych takich na statku i w leśniczówcze, no i oczywiście tych wszystkich szkocko - irlandzkich.
Poprzednie lato spędziłam na pracy. Wakacji i wolnego miałam może z pięć dni wszystkiego. W tym roku... już ja coś wymyślę. Pewnie kolejne szaleństwo. Od głupot postaram się powstrzymać.
Po wszelkich naukowych zmaganiach szkolno - egzaminacyjno - wstępnych nastały upragnione wakacje.
Jakoś tak w sierpniu wpadli do nas moi dwaj siostrzeńcy. Wybraliśmy się do mojej drugiej siostry. Nie pamiętam, który z nich wpadł na pomysł, aby przejść się na drugą stronę kanału pod las w okolice takiego starego domu. Chłopcy byli ciekawi tego domu - stał trochę na uboczu, wokół niego rosło mnóstwo zielska, a tuż obok krzewy czarnej porzeczki, dużo krzaków. Na początek napełniliśmy brzuchy porzeczkami, a później postanowiliśmy z bliska przyjrzeć się tamtemu domowi. Na pierwszy rzut oka wyglądał na opuszczony, ale kiedy podeszliśmy bliżej, zajrzeliśmy w okna, w kuchni dało się zauważyć przejawy ludzkiej egzystencji.
Budynek był mocno zniszczony. Część szyb wybito, w ścianach było kilka dziur po oknach, na trawie walały się szkła, a tuż obok nich łopata i widły. Chłopaki uzbrojeni w te dwa ostatnie przedmioty wleźli do domu przez dziurę, która kiedyś była oknem. Dom nosił ślady pożaru i gaszenia tegoż, a jak donieśli mi siostrzeńcy, oznaki zamieszkania były tylko w kuchni. Kiedy wyszli z domu, tą samą drogą, którą weszli, postanowiliśmy wejść sobie na dach. Wdrapaliśmy najpierw na drzewo, a z niego na niższą część dachu. Wejście wyżej nie było już problemem. Zajrzeliśmy sobie do komina, który rozsypywał się nawet przy delikatnym dotknięciu. Później, leżąc na dachu, zaglądaliśmy od boków na strych - było tam sporo pustych słoików, jakieś stare łyżwy, stare puszki, opakowania po papierosach. W końcu nadszedł czas, aby zleźć z tego dachu. Jeden młodzian zszedł tą samą drogą, którą weszliśmy, a drugi zwiesił się z dachu i wskoczył przez okno do środka domu. Ja po namyśle postanowiłam podobną drogą zejść i była to wyjątkowa głupota z mojej strony.
Spuściłam się na rękach z dachu... do ziemi miałam kawałek i mogłabym spokojnie zeskoczyć, gdyby nie mnóstwo szkieł na trawie tuż pode mną, a ja na nogach miałam trampki. Zbyt niebezpieczne dla stóp. Poniżej była pozostałość po oknie - rama z resztkami szkła i brak parapetu, ale nie dosięgałam stopami do tego kawałka muru. Na dodatek, okazało się, że drewno jest mocno spróchniałe, a blacha z brzegu dachu w miejscu, gdzie wisiałam, zaczęła się odrywać, deski się kruszyły, ja przesuwałam się na rękach i miałam nadzieję, że nie spadnę w szkło. Wrzucić się do środka domu nie dało rady, bo byłam za długa, więc zaczęłam wrzeszczeć, żeby któryś młodzian przybiegł i zrobił mi z dłoni podpórkę pod stopę, abym mogła choć w pokrzywy zeskoczyć. Kiedy wisiałam na jednej tylko ręce i nie miałam gdzie się już przesunąć, przybiegł ten młodszy, tegoroczny maturzysta i dzięki niemu nie wleciałam w szkło.
Do końca życia nie zapomnę, jak to wpadłam na pomysł wejścia na dach i o mało co z niego nie spadłam prosto w szkło.
Dalsza część wakacji przebiegała w miarę normalnie. Poza tym, że na Pere - Lachaise, oczywiście w Paryżu, pani strażniczka wydarła się na mnie najpierw po francusku, a później po angielsku. Pomimo że mówiłam dobrze oboma językami, udawałam kretynkę denną i gadałam do niej po włosko - polsku. Była wkurzona. I miała rację... Zrobiłam sobie zdjęcie na Morrisonie... a zapomniałam, że oni tam są przewrażliwieni na tym punkcie ze względu na te wszystkie historie z ty grobem związane. Ale ja się nie mogłam powstrzymać. Morrison - alkoholik, narkoman i dziwak, ale ja go lubię, zwłaszcza za tę wrażliwą strunę, duszę poety i niesamowity głos. Musielibyście widzieć miny tych wszystkich ludzi wokół, jak się tamta kobieta na mnie darła. Bezcenne. W każdym razie warto było.
W Brukseli też było fajnie. Szkoda, że zbyt długo tam nie zabawiłam. Szłam jedną z małych uliczek, wracając z kilkoma osobami z koncertu (czekała nas nocna podróż do Polski), rozmawialiśmy po polsku. Mijaliśmy kolejne knajpki i kawiarenki. Kelner z jednej z nich zaczepił mnie i pyta się, czy jesteśmy z Rosji. Z angielskiego przeszłam na francuski i mówię mu, skąd, po co, na co. Odwróciłam się i idę dalej, a ten odstawił tacę i biegnie za mną... Miny ludzi - bezcenne, za wszystko inne... ;) Miło nam się rozmawiało przez kilkanaście minut, dopóki nie zaczęto mnie poganiać... A może trzeba było zostać w Brukseli jeszcze z dzień czy dwa... ;)
Wakacje były udane. Zresztą jedne z najbardziej udanych. Porównywalne tylko do jednych takich na statku i w leśniczówcze, no i oczywiście tych wszystkich szkocko - irlandzkich.
Poprzednie lato spędziłam na pracy. Wakacji i wolnego miałam może z pięć dni wszystkiego. W tym roku... już ja coś wymyślę. Pewnie kolejne szaleństwo. Od głupot postaram się powstrzymać.
A ja już zupełnie nie pamiętam, co robiłam po maturze. Może dlatego, że to zamierzchłe czasy (zdawało się matematykę i pamiętam na ustnym miałam coś o granicach funkcji, a to była moja pięta achillesowa, więc komisji wyklepałam to co wykułam, ale na koniec powiedziałam, iż ja i tak tego nie rozumiem)
OdpowiedzUsuńNa podwórku mojej mamy rośnie kasztan a teraz w maju ma jeszcze piękne liście. Potem nadgryzie je ten paskudny robaczek i nie będzie już tak miło jak w czasie matur. Żeby ten maj zechciał być trochę cieplejszy to posiedziało by się pod kasztanem... ale właściwie nie, bo w ogrodzie pełno roboty, a w deszcz nijak sie do niej wziąć. Choć ze mnie taka ogrodniczka za dychę, tylko mamie by serce pękło, że jej jesienne spulchnianie grządek (przed wypadkiem) poszło na marne. wiec chcąc nie chcąc muszę coś podziubać w tej ziemi. Posiałam aksamitki i astry, posadziłam pietruszkę i fasolkę szparagową, niską i wysoką, pnącą się po tyczkach. A wczoraj tuż przed wieczorną burzą udało mi się posadzić dalie. Dziś leniuchuję, bo od rana leje.
Witaj Aniu :)
OdpowiedzUsuńMoje wakacje "po" pamiętam, właśnie ze względu na te trzy opisane wyżej sytuacje ;)
Z matury tylko tyle, że na francuskim miałam tekst typowo marynistyczny i cholerne słownictwo, między innymi była tam rzecz o krążownikach ;)
Majowa pogoda figle nam płata, deszcz i słońce na zmianę. Właściwie nie wiadomo na co się trafi danego dnia, a prognozy nijak się mają do tego, co za oknem.
Wiesz, myślę, że Twoja będzie zadowolona, że dbasz o ogródek, a kiedy to wszystko wyrośnie będzie pięknie :)
U mnie też leje, teraz mglisto i zimno, ale może jutro będzie lepiej :)
To nie zła łobuziara była z Ciebie a może jeszcze jest:)))..Hm nie złe te wakacje miałaś.
OdpowiedzUsuńChoć uwielbiam jak kwitną kasztany to matury nie miałam.Za to miałam super każde wakacje gdzie zawsze się coś działo a i czasem głupie pomysły wpadały do głowy i łobuzerstwo ze mnie wychodziło;).Pozdrawiam i pogody życzę u mnie nawet ciepło raz słońce raz chmury ale bez deszczu.Pa.
Oj tak Robaczku ;) Wciąż jest... Może drugi raz bym na tamten dach nie wlazła, ale Morrison... pewnie do śmierci mi nie przejdzie. Jak szalona fanka zachowałam się jeszcze tylko raz. Na koncercie Alice in Chains... tjaaa... ten Mike Inez... właściwie to ja od zawsze przejawiam słabość do basistów ;)
OdpowiedzUsuńRobaczku w Tobie też taki niepokorny duch i buszująca po nocy ;) Łobuzertswo wyłazi czasem z człowieka, aż do śmierci.
Dobrej nocy rogata ciepła duszyczko, Robaczku nasz Świetlisty :) Słoneczka i dla Ciebie, dobrej nocy :)
hmm jesteś Córką marynarza??Pozdrawiam.M
OdpowiedzUsuńM. oczywiście, że tak, choć już emerytowanego ;)
OdpowiedzUsuń