29 września 2010

To skomplikowane. (cz. 5)

Kartka, którą wyjęłam z koperty, była zapisana w obcym języku. Wyglądało mi to na niemiecki. Jako że od wczesnego dzieciństwa przejawiałam wielką nienawiść do tegoż języka i choćbym nie wiem, jak bardzo się starała, nie potrafiłam sobie wbić go do głowy, choć władam całkiem nieźle kilkoma innymi językami, nie rozumiałam ani słowa.

Ten cały niemiecki też mi jakoś do Wieśka nie pasował, bo on komunikatywnie nie znał porządnie żadnego języka. Nawet ojczysty okropnie kaleczył. Musiał mieć jakiegoś tłumacza, kogoś kto niemiecki zna, bo o ile sobie przypominam, to Wiesiek z Niemcami jakieś szemrane interesy prowadził, ale w jakim języku się porozumiewali, to ja pojęcia nie mam.
Złożyłam ponownie kartkę, bo uporczywe wpatrywanie się w nią nic by mi nie dało, bo jakoś bardziej zrozumiałym językiem nie chciała do mnie przemówić. Gdy wkładałam ją z powrotem do koperty, zauważyłam, że w środku na kopercie są jakieś napisy. Nie zastanawiając się długo, rozerwałam ją z jednego brzegu, aby lepiej widzieć. Były tam jakieś adresy, każdy w innym języku - hiszpańskim, angielskim, francuskim, niemieckim i jakieś krzaczki, chyba arabskie, ale za to głowy bym nie dała. 

Odłożyłam kartkę i kopertę na stół, bo właśnie zadzwonił telefon.
- Tak, słucham.
W słuchawce odpowiedziała mi cisza.
- Halo? Halo?!

- Mogłaby pani przekazać mężowi... - zaczął głos w słuchawce.
- Pomyłka - powiedziałam.

- Dzwonię w sprawie klucza do suszarni, może pani przekazać mężowi... - znowu nie pozwoliłam dokończyć facetowi w słuchawce.
- To pomyłka. Zadzwonił pan pod zły numer - tłumaczyłam facetowi.

- Ale może pani przekazać mężowi... - upierał się facet.

- Rozumie pan, że to pomyłka? Zadzwonił pan pod zły numer. Jak Boga kocham nigdy nie miałam męża. Do widzenia - powiedziałam i rozłączyłam się, nie czekając nawet na odpowiedź.
Poszłam do kuchni zrobić sobie herbatę i na wszelki wypadek postanowiłam od razu wstawić pełen czajnik wody. Ledwo zdążyłam zalać liście zielonej herbaty wodą, znowu zadzwonił telefon.

- Tak słucham?
- Ja w sprawie tego klucza do suszarni, bo... - oczywiście nie dałam facetowi dokończyć, bo już mnie wkurzyła ta cała sytuacja.

- Po co pan jeszcze raz dzwoni pod ten numer? Nie dociera do pana, że ja nic nie wiem o żadnych suszarniach, kluczach, w życiu nie miałam męża i nic mnie nie obchodzą pańskie problemy, bo ja mam własne? - wyrzuciłam z siebie na jednym oddechu.
- Yyyyyyyyyyyyyyyy - tyle usłyszałam w odpowiedzi.

- Może niech pan się dowie, jaki jest poprawny numer telefonu, bo zapewniam pana, że nie jest nim mój. Byłabym wdzięczna, gdyby pan więcej nie zawracał mi głowy podobnymi głupotami. Życzę miłego wieczoru i żegnam.
Słuchawka odpowiedziała mi przeciągłym "eeeeeeeeeeeeeeee", więc się rozłączyłam. 

Po chwili telefon wydał z siebie dźwięk oznajmiający, że właśnie nadszedł nowy sms. Numer nieznany za to treść... zgoła erotyczna, dotycząca tego, co miałoby mi niby łazić po głowie... A to dopiero! Odpowiedzi zwrotnej na moje uprzejme zapytanie o cóż chodzi, nie otrzymałam. Postanowiłam wrócić do listu. Obejrzałam go jeszcze raz dokładnie wraz z kopertą, przeczytałam adresy. Trzy miejsca coś mi mówiły. Wyciągnęłam z półki plany miast... tylko dlaczego adres w Latisanie był napisany jakby był w Hiszpanii, adres dubliński po francusku a adres z Valtice po angielsku? Nie można było jakoś normalnie tylko trzeba się było bawić z cyframi w tych językach zamiast napisać liczbowo? I po co pisać słowo "ulica" w tychże językach? Krzaczków nie rozczytałam, bo poza ulicą nie potrafiłam nic więcej zidentyfikować. Ten niemiecki... zaraz czy to czasem nie w Belgii gdzieś? Po co ten jakiś Jens czy jak mu tam miał się w coś takiego bawić? I to jeszcze adresować do Wieśka? Przecież ten kretyn był ostatnim człowiekiem, którego znam, a który mógłby być poliglotą. Toż to totalne beztalencie językowe było. 

Z rozmyślań wyrwał mnie dźwięk domofonu. Michał. Poznałam go po głosie. Dobrze, że ja pamięć do głosów mam, bo inaczej musiałabym go gnębić pytaniami, aby się upewnić, czy to na pewno on, bo przecież to mógłby być znowu ten jakiś od zamka. 
- Nareszcie - powiedziałam, wpuszczając Michała do środka.

- Cześć. Poczekaj chwilę - zwrócił się do mnie Michał, wyciągając z torby jakieś rzeczy. Odłożył torbę na krzesło, obejrzał drzwi, zamek, obsypał coś czymś co wyglądało jak puder czy cholera wie co.
- Co robisz? - spytałam.

- Zdejmuję odciski palców zanim zniszczysz mi materiał dowodowy. Na ile cię znam, to jutro porządnie umyjesz drzwi, zacierając wszelkie ślady, bo na stres reagujesz maniakalnymi porządkami otoczenia. Policji oczywiście nie wezwałaś? - zapytał.
- A skąd miałam wiedzieć, że nie pojawi się jakiś palant w przebraniu policjanta? Najpierw jakiś obszarpaniec chce mi wyrwać torebkę na parkingu zamiast usiłować ukraść mi samochód, bo jakbym ja była na jego miejscu, to wolałabym ukraść auto, bo więcej bym zarobiła niż na zawartości torebki. Wieczorem inny palant grzebie mi w zamku i dobija się do mojego domu... I ty uważasz, że ja miałabym tu wpuścić kogoś, kto twierdzi, że jest policjantem? Równie dobrze mogłabym twierdzić, że jestem żoną jakiegoś szejka. 

- Wariatka - stwierdził Michał.

- Chcesz herbaty, kawy, kakao, mleka może? Wina ani piwa ci nie proponuję, bo pewnie samochodem przyjechałeś.
- Możesz mi zrobić kawę - odpowiedział Michał.

- Jak sobie życzysz. Ja sobie chlapnę jednak coś mocniejszego, bo tak zupełnie na trzeźwo chyba nie przetrawię tych twoich rewelacji - powiedziałam i udałam się do kuchni. - A wiesz, - pokrzykiwałam z kuchni - że jakoś przed chwilą dzwonił do mnie jakiś dziwny facet, domagając się usilnie jakichś kluczy od suszarni i przekazania informacji na temat tejże mojemu mężowi, którego w życiu nie miałam...- Michał nie dał mi dokończyć, wpadając do kuchni.

- Suszarni?! I dopiero teraz mi to mówisz?! Co mówił?! Mówże! - domagał się Michał.

- No wiesz, takie to dziwne mi się wydało i o tej porze żeby ludziom zawracać głowę takimi pierdołami? Nie docierało do niego, że ja nic nie wiem o żadnej suszarni, że męża nie miałam, ale on się upierał i w ogóle. 

- On miał Wieśka na myśli - powiedział Michał, jakby to było zupełnie oczywiste.

- Wieśka?!

27 września 2010

Jak Czekoladka jechała po bandzie...

Mam głupawkę. Nie zostałam zjedzona. Broniłam siebie, swojego zdania i swojego pomysłu, ale z jakim skutkiem? To się dopiero okaże. W każdym razie szanowna komisja z pewnością poznała mnie jako osobę bezczelną, wygadaną, pewną siebie. Jeden z członków płci męskiej usilnie starał się mnie rozjechać pytaniami i prawie się mu udało. Wciąż mi przerywał wypowiedzi, próbował zmącić mój tok myślenia, zaskakiwał mnie pytaniami, co (mam na myśli zaskoczenie) usilnie próbowałam ukryć ripostami na bezczela, co doprowadziło drugiego z członków szanownej komisji, również mężczyznę, do głupawki i to takiej, że na koniec tej "odpytki" trzymał się za brzuch. 
Pozostała część komisji, czyli panie, również zostały przeze mnie rozbawione. 

Jeśli spełniłam oczekiwania i mnie nie odwalą, to będę nawet nie w siódmym, a w dziesiątym niebie chyba. A jeśli mnie odwalą to też mam plan. Awaryjny rzecz jasna ;) 

Nie znałam osób z szanownej komisji, bo mi się nie przedstawili i w sumie lepiej, bo teraz po czasie wiem, z kim miałam do czynienia i gdybym to wiedziała przed (czyli umiała przypisać twarz do nazwiska), to niewątpliwie słowa bym nie wydusiła, a tak to odwaliłam przedstawienie... Nie brałam na wstrzymanie, jechałam po bandzie aczkolwiek na hamulcach, mimo wszystko.
Co jak co, nawet jak mnie odwalą, to zostanie mi chociaż satysfakcja, że im humor poprawiłam. Dawno nie doprowadziłam nikogo do takiego stanu w tak krótkim czasie.

Wszystkim dziękuję za modlitwy wszelakie, dobre fluidy i trzymanie kciuków. Nikt mnie nie pożarł, nikt mnie nie obrażał słownie, nikt na mnie nie krzyczał. Uuuuufffffff! Dziękuję Kochani :) 

Ściskam Was wszystkich i życzę przyjemnego tygodnia.




...

... zostały po tobie
jak u van Gogh'a
słoneczniki na stole...

24 września 2010

O jesieni i słowie na d.

Pełnia. Pierwszy dzień jesieni. Piękna słoneczna pogoda. Świeże powietrze, chociaż o świcie towarzyszył mi poranny chłód, mgła i typowo jesienny wschód słońca. Uwielbiam jesień. Zdecydowanie to moja ulubiona pora roku. Ma w sobie taką smakowitą świeżość podszytą kolorem i chłodem poranka, dostarcza mi mnóstwo energii, podobnie jak jesienne jedzenie. Kiedy idę po zakupy czasem sama nie wiem, co mam wybrać, bo właściwie mam na tyle rzeczy ochotę. Kabaczek nadziewany mięsem mielonym, cukinia zapiekana z rozmarynem, tymiankiem, czosnkiem i pomidorami, puree z dyni z pomidorami, sałata z gruszką i serem z niebieską pleśnią, zapiekanka z dyni, rogaliki ze świeżymi powidłami, pierożki z grzybami, zupa grzybowa... Mogłabym tak wymieniać i wymieniać w nieskończoność, a najchętniej to wszystko bym zjadła... naraz. Jednakże choć bardzo bym się starała, to i tak nie zmieszczę tego wszystkiego żołądku. Tak więc kilka razy w tygodniu serwuję coś innego, coś pysznego, coś jesiennego. 
 
Spacerowałam sobie dzisiaj, wdychając jesienne powietrze, zbierając kasztany, relaksując się przed wielkim poniedziałkowym stresem. W drodze powrotnej wstąpiłam do centrum handlowego, żeby zrobić szybkie potrzebne zakupy w kilku sklepach. Wjeżdżałam do góry ruchomymi schodami, a przede mną nieco wyżej stali sobie dwaj młodzi faceci, którzy każdą kobietę komentowali tak: "Ty! Patrz, co za dupa!", "Jaka dupa!", "Ty, niezła dupa!". Zostałam również skomentowana tekstem... "Patrz na tą dupę!". Nie dość, że zamiast jakiegoś normalnego określenia na kobietę rzucili słowem na d, to jeszcze zamiast zaimka "tę" użyli "tą" - nagminny błąd jednostek wszelakich doprowadzający mnie do szału, zwłaszcza gdy powtarzany jest przez dziennikarzy, bo że dziennikarzyny tak mówią, to już mnie nie dziwi. 

Wracając jednak do słowa na literę d. Zastanowiło mnie jedno, czy młodzi mężczyźni potrafią między sobą określić kobietę normalnym słowem, czy może tak bardzo się przyzwyczaili do przedmiotowego traktowania nas, że nie przejdzie im przez usta słowo "kobieta" albo "dziewczyna"? Wielokrotnie słyszę wokół  jak mężczyźni nazywają kobiety dupami, a najgorsze jest to, że tak mówią też o swoich partnerkach. Najczęściej wyrażają się tak młodzi faceci, ale ci starsi często niestety też nie są lepsi. 

Niedawno jeden taki przyglądał mi się, nazwał mnie oczywiście dupą, zwracając się do swojego kolegi, a potem nieudolnie próbował mnie zagadnąć. Myślał chyba, że nie dosłyszałam jego komentarza z dupą na pierwszym planie. Jaka normalna kobieta zareaguje przychylnie po czymś takim? Rzuciłam mu tylko tyle, że "taka dupa to ma w dupie takiego dupka jak ty". Fakt, zniżyłam się do jego poziomu, ale innego języka pewnie by nie strawił.

21 września 2010

Dziewczyny moich kolegów.

Mam wielu kolegów. Większość z nich ma żony, dziewczyny, kilku ma nawet chłopaków, ale o tych ostatnich nie będę dziś opowiadać. Lubię bardzo moich kolegów, uwielbiam z nimi rozmawiać, zwłaszcza o sporcie, muzyce czy filmie, wypić jakieś piwo. Ich kolegom nie przeszkadzam, bo zwykle się znamy i właściwie traktują mnie jak swoją. Inaczej rzecz ma się z ich dziewczynami.

Kobiety moich kolegów raczej mnie nie lubią. Jest kilka, z którymi się wręcz uwielbiamy, ale to dlatego że równolegle kolegowałam się z nimi i z ich facetami, nawet jeśli nie byli razem. Te inne za mną nie przepadają. Stają się w mojej obecności zgryźliwe, ironiczne, złośliwe, poirytowane, obrażone i urażone. Dlaczego? Zazdrość?! Może widzą we mnie rywalkę? Nie wiem, co oni im o mnie mówią, bo mnie zwykle przy tym nie ma. Może specjalnie wzbudzają moją osobą zazdrość u swoich kobiet? To nie mój problem. Zresztą ja bym nie mogła jakiejś kobiecie odbić faceta. Tego kwiatu to pół światu, po co miałabym się bawić w odbijanie jakiegoś zajętego, skoro tylu wolnych chodzi po świecie?

Naszło mnie na takie refleksje, bo poirytowałam partnerkę jednego z moich kolegów. Tylko że ja nic właściwie nie zrobiłam poza tym, że się odezwałam w ogóle, wypowiadając własne zdanie. Cóż... panna pilnuje go jak cerber normalnie. Wybitnie jej się nie spodobałam, ale jej zdanie mało mnie obchodzi. Pewnie nasłuchała się legend, które krążą na mój temat w tamtym towarzystwie. Większość zupełnie nijak ma się do rzeczywistości, a inne też mocno mijają się z prawdą, ale osoba, która właściwie mnie nie zna, może sobie wyrobić o mnie taaaaakiiieeee zdanie, że lepiej by dla mnie było od razu schować się w jakiejś dziurze i nie wyłazić stamtąd. Nie zdziwiłabym się, gdyby panna zrobiła mu awanturę, bo to jedna z tych niedowartościowanych, a wokół niego kręci się pełno kobiet, które chętnie by zajęły miejsce owej panny. Z drugiej jednak strony, mogłaby dziewczyna (tak jak i te inne panny moich kolegów) pomyśleć, że skoro jej facet z nią jest, choć może mieć kobiet na pęczki, to przecież nie dlatego, żeby ją przy najbliższej okazji zdradzić czy wymienić na inny model.

Dziewczyny moich kolegów, z którymi mam wspólny język, nie traktują mnie jak zagrożenia. Traktują mnie zupełnie normalnie, a kiedy mnie lepiej poznają wiedzą, że mam do ich mężczyzn braterskie podejście i starannie unikam sytuacji, w których ktoś mógłby sobie coś pomyśleć. Nie chcę komplikować sobie życia. Te, które mnie nie znają i poznać nie chcą, nie chcą nawet ze mną rozmawiać ani na mnie patrzeć, traktowałyby mnie jak rywalkę nawet wtedy, gdybym była lesbijką.

W ogóle się tym nie przejmuję. Tylko czasem mi żal tych facetów, bo scena zazdrości, którą urządza wściekła kobieta, jest gorsza niż scena zazdrości urządzona przez faceta (Przypadki patologiczne pominę.).

Czemu one mnie nie lubią? Może dlatego że jestem kobietą, a tak łatwo znajduję wspólny język z facetami, nie musząc ich podrywać, tylko będąc dla nich po prostu kumpelą, koleżanką, znajomą, z którą można porozmawiać. I nic w tym dziwnego skoro wychowywałam się głównie z chłopakami, między innymi z dwoma moimi siostrzeńcami, a wiele wakacji spędziłam z facetami, bo innego towarzystwa zwyczajnie nie było. Dlatego nauczyłam się i doświadczyłam tego, że z mężczyzną można rozmawiać, wypić kawę czy coś wyskokowego, zjeść obiad, nie musząc go podrywać, pozostając wyłącznie na koleżeńskiej stopie. Zresztą czy ja bym chciała być podrywana przez któregoś z moich kumpli? Nie, bo aż za dobrze znam ich metody podrywu i teksty na temat kobiet. Zamiast robić im za ofiarę polowania, wolę poszukać sobie własnej ofiary - wolnej i najlepiej zupełnie obcej wszelkim moim znajomym, a już na pewno mi ;)

20 września 2010

Kosze, koszyki i koszyczki.

Kosz na brudne ubrania. Ostatnio wciąż pranie robię, a mam wrażenie, że kosz na brudy jest bez dna, bo od pewnego czasu wcale go nie widzę. Chyba czas na wielkie pranie, tylko pogodę muszę odpowiednią zamówić, bo w łazience prędzej się ukisi niż wyschnie.

Koszyk na grzyby. Wybieram się i wybieram, a wybrać się nie mogę, choć bardzo lubię zbierać grzyby, ale najbardziej to chyba lubię je jeść. Mam po mamusi dwa kosze, z którymi chodziła na grzyby. Żałuję, że wspólnie już się więcej na grzybobranie nie wybierzemy. Zawsze jednak będę mieć w pamięci nasze wypady do lasu i popołudniowo - wieczorną pracę przy grzybach.

Kosz na śmieci. A właściwie dwa. Jeden mam w kuchni, a drugi obok biurka. Ten z kuchni ostatnio jakoś mi się u góry rozwalił. Właściwie nie wiem jak, ale chyba już czas na nowy. Ten koło biurka z założenia miał służyć wrzucaniu papierków, opakowań, itp., czyli z założenia miały się tam znajdować suche śmieci. W praktyce... lądują tam torebki od herbaty, fusy z zaparzaczki, pestki od owoców... bo jak coś piszę, to nie chce mi się z byle pierdołą latać do kuchni, w końcu kosz mam prawie pod ręką.

Koszyczek słonecznika. Uwielbiam słoneczniki i ich nasiona. W B. w centrum miasta jest takie jedno rondo obsadzone ładnie przyciętymi krzaczkami i słonecznikami właśnie. Nawet kiedy jest pochmurno i szaro, wystarczy spojrzeć na słoneczniki, aby humor był słoneczny. Mogłabym się godzinami wpatrywać w nie. Są piękne. A na dodatek mają przepyszne pestki. Lubię je wydłubywać, rozłupywać i zjadać, bo słonecznik łuskany to już nie to. Nie ma tej frajdy.

Dać kosza i dostać kosza. Nie raz, nie dwa, doświadczyłam jednego i drugiego, ale jakoś od dawna nie dostałam kosza. Może dlatego że nie startuję w żadnym wyścigu to czyjegoś serca. Bo jest tyle fajniejszych, ciekawszych i ważniejszych spraw. Poza tym chyba mi się nie chce i nie chcę mieć kuli u nogi, przejmować się jeszcze jedną osobą. Mam wystarczająco wiele na głowie, niemal całą bliską rodzinę. Potrzebuję oddechu i wolności. Zresztą ja nie lubię tak się wykładać na tacy. To nudne. Ale lubię grę uwodzenia. Chyba nawet za bardzo. Na szczęście nie igram z uczuciami. Nie obiecuję wiatru w polu.
Za to ostatnio dałam kosza. Nie jednego, nie dwa, tylko trzy. Z powodów powyższych. Nic na siłę. Nie chcę obiecywać komuś, czego nie mogę, nie potrafię albo nie chcę dać. Po co kogoś bardziej ranić? Związek ma nadal dla mnie wymiar zniewolenia i przynależności, a ja chcę wolności i możności decydowania o sobie bez bycia zmuszoną do uwzględniania kogoś jeszcze w moich decyzjach. Przez kilka lat podjęłam tylko dwie decyzje, w których uwzględniłam tylko siebie. Jedną podjęłam 3 lata temu i czepiano się mnie o nią na wszelkie sposoby, ale gdybym jej nie podjęła, wykończyłabym się psychicznie. Musiałam gdzieś uciec i odreagować, zostawić wszystko. Drugą podjęłam ostatnio i bardzo się z niej cieszę, mam nadzieję, że się uda, więc proszę trzymać za mnie kciuki w poniedziałek o 15.20, to może stres mnie nie pożre. Liczę, że ta decyzja pociągnie za sobą inne, które podejmując, będę myślała tylko o sobie. I na razie nie chcę tego zmieniać, bo jeśli w najbliższym czasie ziemi szlag nie trafi, to ja się nie chcę obudzić za 30 lat pewnego poranka i stwierdzić, że moje życie było bez sensu, bo zatrzymałam się w rozwoju, nie chcąc wyjść na egoistkę.

19 września 2010

To skomplikowane. (cz. 4)

A niech grzebie ten debil jeden. Zamek jest stary, nawet kluczem ciężko go otworzyć, a co dopiero jakimś wytrychem. Wiedziałam, że jestem bezpieczna, bo na dodatek drzwi są tak osadzone, że trzeba sporo siły i odpowiedniej techniki, aby zamek puścił, ale dzięki temu drzwi te wraz z zamkiem stanowią świetną ochronę antywłamaniową...

Ochrona ochroną, ale niech ten Michał wreszcie przyjdzie, bo ja zaraz się wykończę psychicznie. Bo ani wyjść do pracy, ani wynieść śmieci i w ogóle lepiej się do drzwi nie zbliżać.

Postanowiłam zadzwonić na policję, bo przecież jeszcze mi kretyn ten doskonały zamek popsuje, bo grzebie i grzebie, a wtedy to ja się będę bała spać we własnym domu.

Z nerwowych rozmyślań wyrwał mnie dźwięk telefonu. Dzwonił Michał.

- Szukałaś mnie chyba nawet po wszystkich świętych. Co się dzieje? - spytał mocno zdenerwowany Michał.

- Ktoś się dobijał do moich drzwi, a teraz grzebie w moim wspaniałym zamku, chyba wytrychem - wykrzyknęłam - Wiesz, ja go widziałam kiedyś z Wieśkiem. Michał o co tu chodzi?! - zapytałam z rozpaczą wyraźnie wystraszona.

- Nie mogłaś zawiadomić policji? Od jak dawna się dobija? - zapytał rzeczowo Michał.

- No wiesz, jakieś ze dwadzieścia minut już chyba... - urwałam, bo usłyszałam jakiś hałas na korytarzu, dźwięk windy - poczekaj, jakoś cicho się zrobiło. Chyba go ktoś z sąsiadów przepłoszył. Sprawdzę - relacjonowałam Michałowi swoje poczynania.

- Nigdzie nie idź. Niech Igor sprawdzi - zdecydował Michał.

- Igor? Igora nie ma. Wiesz... no jakoś ostatnio za często się nie widujemy... i... Powiem ci później. Przyjedź i wyjaśnij mi proszę o co tu do cholery chodzi i czego chcą ode mnie ci wszyscy ludzie, bo nie dość że ja nic nie wiem, to ja nie mam niczego, czego mogliby chcieć ode mnie... - przerwałam, zauważając, że z jednej z licznych półek, wypełnionych po brzegi książkami, spadła koperta.

- Lena? Lena jesteś tam? - dopytywał się Michał.

- Tak, tylko z półki spadła jakaś koperta. Wygląda na list. Czekam na ciebie. Cześć - pożegnałam się szybko i rozerwałam papier.

W środku znalazłam list do Wieśka. Na kopercie od wewnątrz coś było nabazgrolone. Rozdarłam całkowicie kopertę, aby było widać wszystko.

15 września 2010

Gdyby jutro mnie tu nie było.

Gdyby jutro mnie tu nie było... Gdybym zniknęła bez słowa... Gdyby nie pojawiły się tu więcej żadne moje słowa...

Dziś tylko pół kroku zabrakło, aby być może długo, a możliwe, że już więcej by mnie tu nie było. Kretyn prawie mnie rozjechał, gdy przechodziłam na zielonym świetle. Pędził na oślep chyba, znacznie przekraczając prędkość, bo przecież nie będzie się wlec tą dozwoloną 30. Rozumiem, że niektórych mogą wkurzać przepisy, wolna jazda, itp., ale te przepisy nie są po to, aby utrudniać nam życie. Zresztą nie dalej jak dwa dni temu, gdy jechałam z moją siostrą samochodem, idiota z naprzeciwka wyprzedzał na trzeciego i to z taką prędkością, że gdyby moja siostra nie zjechała na trawnik, to byłaby czołówka i być może nas na tym świecie już by nie było. Rzuciłam wiąchą we wszystkich znanych mi językach, a moją siostrę nauczyłam kląć po hiszpańsku.

W przeciągu trzech dni naprawdę niewiele brakowało, ledwie kilkanaście centymetrów, aby mnie tu nie było. Zaczęłam się zastanawiać nad tym, czy ktoś z Was by się zorientował, że więcej tu nie wrócę. Przecież nikt z mojej rodziny nie wie o istnieniu tego miejsca. Nie wiem, czy powiadomiliby moich przyjaciół... Co pomyślelibyście wy i ci wszyscy ludzie, z którymi rozmawiam najczęściej słowem pisanym... że zniknęłam bez słowa, bez pożegnania, że tak porzuciłam...?

Zdałam sobie sprawę, że mimo otwartości, jestem dość skryta i tak naprawdę ludzie niewiele o mnie wiedzą, nawet moi najbliżsi. Mam tu na myśli takie fakty jak mój wzrost, rozmiar buta i ubrań, itp. aż do ilości kont mailowych posiadanych przeze mnie (z uwagi na blog można się łatwo domyślić, że mam przynajmniej dwa adresy mailowe ;) i naturalnego koloru włosów. Zawsze wychodziłam z założenia, że te wszystkie liczby, miary, wagi i im podobne nie są wcale konieczne do życia, a przez w ogóle o nich nie mówię, nawet innych ludzi o nie nie pytam zazwyczaj.

Gdyby mnie nie jutro tutaj nie było, to moja rodzina miałaby niezłe zamieszanie. Pogrzeb i inne takie załatwiliby szybko, bo wszyscy wokół znają moją fobię na temat trumien i zakopywania w ziemi, więc wiedzą, że chcę być spalona i rozsypana, bo stanie na kominku w charakterze kolejnego badziewia, z którego trzeba ścierać kurz, byłoby dość nudne. Jakby rodzina zaczęła się zagłębiać w moje papiery i zapiski... Gdyby mnie tu jutro nie było, to rodzina z pewnością musiałaby się dopchać do zawartości mojego komputera... Oj z pewnością nie jedno by ich zdziwiło.

Gdyby mnie tu jutro nie było, myślę, że żałowałabym, że tak wielu rzeczy nie zrobiłam, nie spróbowałam tylu potraw, że częściej nie uśmiechałam się do ludzi, że o tylu rzeczach nie zdążyłam napisać. Nie boję się śmierci, obawiam się tego, co jest po niej, a raczej tego, czego nie ma... Skoro nie ma ciała, to jeść się nie chce i nie trzeba, ale przez to nie można rozkoszować się smakiem tych wszystkich pyszności, zwłaszcza czekolady, świeżych warzyw i owoców. Seksu chyba też nie ma... w każdym razie orgazmów nie ma, bo skoro już nie ma ciała... Upić z rozpaczy też się nie można, nawet z radości. Żadnych przyjemności... No ale mam nadzieję, że chociaż można być w dwóch miejscach w tym samym czasie i że przez ściany przechodzić można, skoro tylu przyjemności robić się nie da... Podobno... Mam nadzieję, że to nieprawda, bo jeśli jest ta jakaś tam wieczność, to co to za wieczność bez przyjemności. Co to za niebo... Bo wiecie, na piekło to ja mam już plan. Jeśli tam trafię, to piekło zamarznie pierwszy raz w historii :) I już ja się o to postaram, bo wiecie, upałów to ja nie lubię. Może jednak Szef mnie nie wyklnie i trafię do nieba, byle nie do takiego, w którym będę musiała stać godzinami w jakiejś białej szmacie (nie lubię białego, taki sterylny... blee), machać gałązką jakiegoś zielska (zamiast je zjeść) i śpiewać cienkim głosem (nie przepadam za tym i śpiewam tylko jak jestem zupełnie pijana albo gdy mi wyjątkowo humor dopisuje i energia rozpiera, ale to się wyjątkowo rzadko zdarza), bo to by było istne piekło, żadne tam niebo.

Gdyby jutro mnie tu nie było, to proszę się jednak nie martwić, bo jak na razie ja się stąd nigdzie nie wybieram, a moje Anioły Stróże dobrze mnie pilnują. Tyle jest jeszcze do powiedzenia, do napisania, do zrobienia, do zjedzenia, do... nooo.... itd. :)

13 września 2010

Roboty drogowe.

Jechałam dzisiaj z moją najstarszą siostrą do miejsca X, aby zacząć wyjaśniać sprawy związane z ziemią po naszych dziadkach, rodzicach mamusi. Mama jeszcze za życia chciała zająć się tą sprawą, ale już nie zdążyła. Dlatego my postanowiłyśmy to zrobić, aby mama mogła sobie w spokoju odpoczywać.

Kiedy tak sobie jechałyśmy, przypomniało mi się hasło "roboty drogowe", które od dawna funkcjonuje w naszej rodzinie.

Ostatnio siostra wracała ze swoim synem z jakiegoś meczu (Młody gra w piłkę nożną, jest bramkarzem.) i powiedziała do siebie półgłosem:
- O, roboty drogowe.

Na to Młody:
- Mama, ale gdzie? Ja nic nie widzę!

A siostra:
- Nigdzie.

Po chwili Młody:
- Mamooo, a czemu ta pani tak spaceruje koło drogi?


W pewnym miejscu, niedaleko B. w kierunku na Warszawę, "roboty drogowe" należą od wielu lat do normalnego krajobrazu. I nic dziwnego, skoro jeździ tamtędy dużo tirów, po obu stronach drogi rozciąga się gęsty las i właściwie co kawałek można w niego skręcić. Różowo - czarne kapturki w kozaczkach za kolana...

Moja siostra dzisiaj do mnie rzuciła:
- Ciekawe, ile one tak w dzień obrobią?

- A co Ciebie to obchodzi - ja jej na to.

- O patrz, a ta gumę żuje. Pewnie obciągała i sobie oddech odświeża po... - nie dałam jej dokończyć, bo mnie zemdliło jak sobie wyobraziłam.

- Weź przestań! Nie dość, że im połowę albo i więcej zarobionej kasy zabiorą, to jeszcze muszą to robić byle komu. Fuuuj! -stwierdziłam.

Aż mi się niedobrze zrobiło. W ogóle to mi się też trochę ich żal zrobiło, bo to taka niewolnicza praca i jeszcze nie mogą sobie klienta za bardzo wybrać, a na dodatek część z nich jest okropnie głupia. Jak już tak chcą zarabiać czy muszą, to lepiej być utrzymanką jakiegoś bogatego faceta, przynajmniej tylko jeden i kasa lepsza. Ale za to jak się taka pani w swoim "pracodawcy" zakocha... raczej nie ma co liczyć na biały domek z ogródkiem i psem oraz małżeństwo i dzieci, co najwyżej na to, że jak się facet znudzi, to wymieni ją na inny model.

10 września 2010

To skomplikowane. (cz. 3)

- Michał, a co Ty tu właściwie robisz? - zapytałam zdziwiona, bo o ile pamiętałam naszą rozmowę to był gdzieś poza miastem...

- Umówiłem się z Tomaszem - wyjaśnił. - Powinienem was sobie przedstawić. - Tomasz, to jest Lena, moja kuzynka.

- Magdalena - poprawiłam z naciskiem i podałam nieznajomemu rękę.

- Tomasz - odpowiedział mężczyzna, odwzajemniając uścisk dłoni.

- Właściwie to skąd wy się znacie? - spytał zaciekawiony Michał.

- Poznaliśmy się przed chwilą. Pan Tomasz uprzejmie zasugerował mi, że powinnam użyć kluczyków do otwierania drzwi od samochodu, a nie szarpać beznadziejnie za klamkę - wyjaśniłam.

Michał spojrzał na mnie zdezorientowany, jakby nie zrozumiał, co do niego przed chwilą powiedziałam.

- Wiesz, niezupełnie tak to było, a raczej nie od tego się zaczęło - powiedział Tomasz. Akurat szukałem czegoś w schowku i usłyszałem, jak ktoś obrzuca kogoś inwektywami. Myślałem, że to jakaś kłótnia małżeńska, ale po chwili stwierdziłem, że te krzyki są jednostronne i że może należy sprawdzić, co się tam dzieje. Trafiłem akurat na moment, w którym pani Magdalena szarpała się z jakimś mężczyzną, ale że nie wzywała pomocy, to zawahałem się, czy interweniować czy nie, ale po chwili usłyszałem krzyk, że się pali, więc odruchowo zacząłem się rozglądać, gdzie i wtedy tamten facet uciekł, a pani została razem z torebką. Trwało to wszystko może kilka sekund. Wtedy do mnie dotarło, że nic się nie pali, a okrzyk o pożarze miał zwrócić uwagę na zajście i wystraszyć napastnika. Idiota ze mnie, sam przyznasz, że nie połapałem się od razu - powiedział do Michała. -Bardzo panią przepraszam za moje zawahanie, bo pani rzeczywiście potrzebowała pomocy - zwrócił się do mnie.

- Drobiazg - mruknęłam. - Przeprosiny przyjęte. To wszystko trwało tak krótko, jestem pewna, że gdyby on nie uciekł, to pan zdążyłby mi udzielić pomocy - stwierdziłam, uśmiechając się drwiąco.

- Lena, a teraz proszę Cię jedź już prosto do domu i najlepiej zamknij się w nim na wszystkie zamki, i błagam, nie próbuj wprowadzać w życie żadnego ze swoich głupich pomysłów. Przyjadę i wszystko Ci wyjaśnię - powiedział Michał wyraźnie mocno przejęty, zdenerwowany.

- Nie mogę obiecać, że pojadę prosto do domu, bo muszę po drodze zrobić zakupy. Nie mam nic jadalnego w lodówce! - zaprotestowałam.

- Dobra, ale nigdzie więcej. Koło 21 wpadnę. Uważaj na siebie kobieto.

- Oczywiście - odparłam. - Do widzenia panom - powiedziałam i wsiadłam do samochodu.

Pojechałam do sklepu, po drodze usiłując wymyślić, o co tak naprawdę chodzi z Wieśkiem, dlaczego napisał ten list i co łączy Tomasza z Michałem. Miałam nadzieję, że wyduszę coś z Michała, kiedy przyjedzie do mnie. W końcu znamy się od wczesnego dzieciństwa. Michał to taka moja dalsza rodzina, syn kuzynki mojego ojca. Kiedy byliśmy dzieciakami, rozrabialiśmy na wszystkich uroczystościach rodzinnych i tylko głupoty nam w głowach były.

Wysiadając z samochodu na sklepowym parkingu, rozejrzałam się, czy czasem znowu jakiś obszarpaniec się nie pcha i poszłam na zakupy. Jeśli zabronią mi chodzić samej to ja muszę przecież coś jeść. Nie wytrzymam bez mleka, jogurtów, owoców, herbaty, kawy, warzyw... chleb też by się przydał, może ser, nawet mięso.

Z zapchanym do niemożliwości koszykiem udałam się do auta. Zapasów miałam tyle, jakbym się na jakiś kataklizm przygotowywała.

W domu zaparzyłam sobie jedną z moich ulubionych herbat, zwaną Doliną Elfów i usiadłam na krześle, powijając nogi. Zamierzałam przeczytać raz jeszcze list Wieśka i spróbować dojść do jakichś wniosków. Przy herbacie najlepiej mi się myśli, jednak tym razem, mogłam zapomnieć o skupieniu. Brzdęknął dzwonek przy drzwiach. Z niechęcią zwlokłam się z krzesła i podeszłam do drzwi, otworzyłam je dość szybko, a zamknęłam jeszcze szybciej o mało co nie przytrzaskując nosa człowiekowi, który stał za nimi. Żeby to cholera! Stał za nimi potwornie brzydki facet, z bliznami po ospie na twarzy. Kiedyś widziałam jak rozmawiał z Wieśkiem przy barze, jeszcze za czasów naszej wspólnej pracy w knajpie. I co ja mam teraz zrobić?! Facet dzwonił jak na alarm, walił mi pięścią w drzwi... A żeby Cię gnoju ta łapa rozbolała! Jeszcze brakuje, żeby sąsiedzi z gębą na mnie wylecieli, że jakieś hałasy, zakłócania porządku i inne takie.

Wzięłam telefon i zadzwoniłam do Michała. Odezwała się poczta głosowa... Na komendzie też go nie ma, w domu także. Zadzwoniłam nawet do Moniki - jego żony i w sumie niepotrzebnie, bo skąd miałaby wiedzieć, gdzie jest jej mąż, skoro jest w pracy...

Chodziłam ósemkami po pokoju wściekła, bo wciąż tamten się dobijał. Dopiero cisza za drzwiami mnie przystopowała. Podeszłam do drzwi i zaczęłam nasłuchiwać, ktoś gmerał w moim zamku...

8 września 2010

Dwa miejsca.

Dwa dni. Dwa miejsca. Dwa rodzaje warunków pogodowych. Dwa różne odczucia.

Dzień pierwszy przywitał mnie w miejscu docelowym zimnem, deszczem i wiatrem. Nie wiem dlaczego, ale zawsze w tym mieście się gubię. Mylą mi się kierunki, komunikacja miejska stanowi dla mnie zbyt skomplikowana, mam problem dojściem do celu nawet na prostej drodze, miotam się sama ze sobą i czuję się tak, jakby walczyła z tym miejscem. Atmosfera mnie przytłacza, dobija, wykańcza, dusi. Stolica. Miejsce, którego nie jestem w stanie polubić, które jest dla mnie obce, które mnie wręcz przeraża. Potrzebuję przewodnika, aby się w nim poruszać, kogoś, kto mnie zaprowadzi od punktu A do punktu B. Od lat nie mogę się do tego miasta przekonać. Nie polubimy się, nie zaakceptujemy. Może jedynie spróbujemy się znieść wzajemnie. To tylko nam wychodzi, zacisnąć zęby, przywdziać usta w uśmiech nr 5 i udawać, że jest ok.

Nie mogłabym mieszkać w stolicy. Wywołuje we mnie nerwowość, wzbudza lęki, sprawia, że niepewnie rozglądam się wokół, próbując moją niepewność przykryć wyrazem obojętności, aby niczego nie widzieć, nie słyszeć. Jestem nastawiona tylko na przetrwanie. Może jakoś się kiedyś dogadamy, ale w tej chwili, nie widzę w niej żadnej zalety. Jest dla mnie więcej niż obca. Boję się jej. Działa na mnie klaustrofobicznie, jak windy bez okienka, boję się, że zabraknie mi tlenu, że się uduszę.

Wczoraj przywitała mnie deszczem, ulewnym. Przemokłam, nie do skóry, wręcz do kości. Nie wiem nawet, ile razy się zgubiłam, ale cel osiągnęłam i wydostałam się z pułapek, które na mnie zastawia. Ciemno niebo ciężko zwisało nad miastem, jakby za karę. Deszcz nie przypominał łez, nie pachniał smutkiem, pachniał wściekłością, zawziętością. Był jak wyrok dla przestępcy.
Gdy ostatnie krople wycisnęłam z włosów, ukazało się słońce, jak drzwi, o których istnieniu dawno już zapomniano i wyrzucono do nich klucz. Pomyślałam sobie, że choć do mieszkania czy nawet na dłuższy pobyt jest dla mnie miejscem niemożliwym, to jeśli przyjdzie nam egzystować w swoich cieniach, stykać się raz na jakiś czas, zawsze się znajdzie jakiś przewodnik, który poprowadzi mnie swoimi śladami, ponieważ ja własnych zostawiać tam nie chcę, co najwyżej zacierające się zarysy mojego cienia. Nic więcej.


Dzień drugi obudził mnie, gdy słońce jeszcze spało. Popijałam herbatę, patrząc jak się budzi na horyzoncie. Ciepły wrześniowy dzień, pełen radości, spokoju. Zupełnie inne miejsce. Zatoka, morze. Woda dziś była granatowa, znaczona spienioną bielą grzebieni fal, rozbijająca się o letni piasek, niespokojna, ale tak pewna siebie, swego celu. I miasto, które oddycha głęboko, zarażając optymizmem. Z tym słońcem mu do twarzy, ale z wiatrem, deszczem i zimnem - także.
Uspokaja mnie. Wypełnia we mnie wszelkie dziury.

Usiadłam na piasku i wpatrzyłam się w ruch wody. Nie lubię miejsc, w który stoi woda i nie drży. Nie cierpię basenów. Są jak więzienia. Więzienia - bo pozbawiają wolności, a woda jest wolna.
Słuchałam dziś historii fal, historii o mnie samej. To historia o wędrowniczce. Mogłabym tak siedzieć godzinami na piasku, przesypując w palcach jego drobiny i rozmawiając z morzem. W takim miejscu jestem szczęśliwa, spokojna. Jestem ja. Bez przymusu, którego nie cierpię bardziej niż czegokolwiek innego.
Lubię tak siedzieć, stać, przechadzać się po piasku, wpatrując się w fale. Pomysły piętrzą się całymi stosami w mojej głowie, a ja upijam się spokojem. Łykam powietrze tak, aż do zachłyśnięcia się nim. W miarę jak wypełnia mi płuca, moja dusza uspokaja się. Kołyszę się jak źdźbło trawy na wietrze. Zostawiam po sobie ślady, nie tylko odciski dłoni i stóp na piasku. Zostawiam swoje myśli i głębokie linie własnego kształtu, nie cienie.
Tam mogłabym mieszkać i codziennie mówić falom "dzień dobry" o świcie, a o zmierzchu głaskać wodę, szepcząc jej życzenia dobrych snów.

Wracając, spojrzałam na zachód. Ujrzałam niebo w kolorze konfitur malinowo - brzoskwiniowych, tych które zamknęłam w szkiełkach lata i schowałam na półkach. I było też czerwone słońce. Nie gorące jak krew, tryskająca ze świeżej rany, ale palące jak miłość, czerwone zaklęciami miłości, jaśniejące obietnicą dobrego jutra. Oszołomiona, wpatrywałam się z zachwytem, z nabożnością.

Spokój i siła. Patrzę w morze, oglądam statki wypływające z portu i powracające do niego, niosące obietnicę dalekich podróży. Zanurzam dłoń w piasku i na chwilę udaje mi się zatrzymać przesypujące się ziarna czasu mojej życiowej klepsydry. Delikatnie przesuwam palcami po fali i chwytam okruchy, które do niedawna na próżno usiłowałam znaleźć. I czuję spokój. Wiem, że jestem silna.

Spokój. Cisza. Harmonia. Jedność. Sens. Absolut i Kosmos. Pewność. Dążenie. Spokój.

4 września 2010

Starocie z szafy.

Zasnęłam wczoraj z czołem opartym o klawiaturę. Na ekranie zamiast notki powstał jakiś dziwaczny ciąg znaków. Było mi niewygodnie, bolała mnie szyja i chyba tylko dlatego się obudziłam. Noc kołysała już w ramionach prawie całe miasto i tylko gdzieś w oddali widziałam światła w mieszkaniach. Przeszył mnie dreszcz. Zapomniałam zamknąć okno. Nocne powietrze pachnie jesienią, wilgotną ziemią i taką świeżością. Wciągnęłam na siebie starą granatową bluzę, która już zaczyna się drzeć na rękawach. Wiem, że powinnam ją wyrzucić albo spożytkować jako szmatę, ale jakoś nie mogę. Jest wygodna, sprana i nosi w sobie tyle wspomnień, zapachów, dotyku dłoni, radości i smutków.

Równie stare jak bluza są moje skórzane sandały. Nie wiem, jak to możliwe, że jeszcze mi się nie zepsuły i że nadal mogę w nich chodzić, choć są już zachodzone, a podeszwy zaczynają pękać od spodu, ale dopóki da się w nich chodzić, to na pewno nie znajdą się na śmietniku. Wspaniale wygodne buty. W tym roku chodziłam w nich po kamieniach w Dunajcu. Skórzane buty w rzece? Głupota? Nie, to po prostu TE buty, a one nadają się doskonale nawet do brodzenia w wodzie. Pamiętam, kiedy mama mi je kupiła i jak długo musiała mnie namawiać do kupna sandałów, ale kiedy już dałam się namówić, to od pierwszego ich włożenia nie żałowałam. Szkoda tylko, że nigdzie nie mogę znaleźć takich, bo z pewnością kupiłabym sobie nowe.

Trochę młodszy jest mój 30-litrowy plecak, w którym nie tylko nosiłam książki w szkole średniej, ale który towarzyszył mi też na wszelkich wyjazdach krajowych i zagranicznych. Ostatnio stwierdziłam, że chyba powoli mi się sypie i powinnam pomyśleć nowym podobnej wielkości, ale jakoś tak nie mogę. Zamek przy jednej kieszeni mogę wszyć sobie nowy, w dwóch miejscach mogę zszyć i będzie dobrze, bo drugiego takiego nie widziałam, nawet podobnego modelu. Nie widziałam nawet takiego, który by był praktyczny, odpowiedniej wielkości, wytrzymały i jeszcze podobnej wielkości.

Przywiązuję się do niektórych rzeczy, zwłaszcza jeśli mam je kilkanaście lat. Tak długo ich nie wyrzucę, jak długo da się ich używać. Musiałyby się zupełnie rozsypać. Może to głupie, że tak sentymentalnie podchodzę do nich. Może byłoby inaczej, gdyby moja szafa pękała w szwach, a ja nie wiedziałabym, co w niej posiadam. Pierwszy lepszy guru mody wywaliłby pół mojej szafy i to rzeczy, bez których ja sobie życia nie wyobrażam, bo przecież nie będę chodzić po górach w najnowszych portkach, a wody w rzece nie będę przemierzać w szpilkach! Z drugiej jednak strony nie będę chodzić po mieście w portkach z dziurą na tyłku, czy w rozciągniętej do granic możliwości bluzie.

W mojej starej bluzie i krótkich portkach z wywietrznikami na pupie jest mi dobrze, wygodnie i świetnie mi się ogląda chyba już ze trzydziesty raz "Banlieue 13" ("13 dzielnicę").