29 kwietnia 2010

29 kwietnia...

365 dni... 52 tygodnie... 12 miesięcy... rok.

Róże w kolorze wiosennego wieczornego słońca stoją w wazonie, a ich słodki świeży zapach rozchodzi się po okolicy. Myślę, że podobają się Jej.

Otwieram szafę w pokoju rodziców i wciskam noc w Jej kostium, ten który miała na moim absolutorium i w tę chabrową kamizelkę z angory. Wciąż tam jest Jej zapach. Chciałabym, aby zawsze tam był i przypominał mi o Niej.

Lubiła bursztyny. W szkatułce przechowuję Jej bursztynowe broszki, dużo starsze ode mnie. Znalazłam też dwa sznurki bursztynów, które dał Jej ojciec. Podzieliłam kamienie i zrobiłam z nich sobie oraz siostrom biżuterię, aby każda miała po Niej to, co tak lubiła nosić.

Zanurzam rękę w płóciennym woreczku pełnym suszonych grzybów. Pamiętam, jak Jej pracowite dłonie przebierały je, czyściły, zdejmowały ze sznurków, wsypywały do woreczka.

Zostały Jej kapelusze i zielona sukienka w wielkie żółte kwiaty, amerykańska. Jak to dobrze, że mogę to wszystko nosić, że podarowała mi te rzeczy, tak jak i angielską zieloną sukienkę z golfem, którą przywiózł Jej z rejsu ojciec.

Odziedziczyłam po niej wrażliwość i ciemną oprawę oczu.

Zawsze dyskretnie elegancka. Zawsze piękna, nawet kiedy wkładała swój niebieski fartuch. Ciemne oczy, ciemna skóra i siła, ukryta w drobnym ciele.

Wystarczyło, że słyszałam Jej kroki, przestawałam się bać. Pamiętam jak gładziła mnie czole i po włosach, mnie już dorosłą, kiedy leżałam bezwładnie na łóżku, nie mając siły, aby utrzymać choćby łyżeczkę w ręku.

Zawsze mi powtarzała, że dam sobie radę, że mi się uda. Wierzyła we mnie. Wiem, że mnie kochała. Wciąż kocha.

Kiedy rok temu 28 kwietnia wracałam wieczorem do domu, czułam wszystkimi komórkami ciała, że odejdzie, że właśnie nadszedł czas, aby przeszła przez kolejne drzwi, drzwi na razie mi niedostępne. Jako ostatnia widziałam się z nią po raz ostatni...

W sercu mam Jej piękny uśmiech i żywe, ciepłe spojrzenie, a w pamięci cudowne wspomnienia.