18 stycznia 2013

Właściwie to nie wiem, jaki powinien być tytuł. Może... denna kretynka?

Destrukcja i autodestrukcja. Przejawiam przedziwną zdolność do krzywdzenia samej siebie i do niszczenia tego, co jest piękne w moim życiu. Przydarzyło mi się coś dobrego, coś pięknego. Coś co pozwalało mi przetrwać te ostatnie miesiące choroby taty i te miesiące po jego śmierci, gdy pojawiła się pustka w domu i wewnątrz mnie.

Bywam niecierpliwa, nerwowa, a w ostatnim czasie z trudem panuję nad swoimi emocjami. Łzy płyną mi z oczu jak woda z odkręconego kranu i nie ma sensu nawet się malować, bo wszystko i tak się rozmaże, zmyje. 

Dziś wieczorem dałam popis. Nie ma się czym chwalić, a jest się czego wstydzić. Zmieszałam z błotem pewnego człowieka i zepsułam owo piękne coś, co mi się przydarzyło. Zbluzgałam, zgniotłam, wzgardziłam, zbrukałam. Potraktowałam jak robala, jak insekta, choć nawet komary lepiej traktuję, gdy te mnie żrą gdzie popadnie. Nic dziwnego, że człowiek się nie odzywa i nie chce mieć ze mną nic wspólnego. Mam tylko nadzieję, że jest żywy, cały, zdrowy. Narobiłam sobie kłopotów, popsułam co się dało, rozwaliłam  i nie ma na to żadnego usprawiedliwienia. 

Powtarzam tyle razy sobie, że cierpliwość popłaca. Tylko ja za cholerę nie potrafię być cierpliwa. Jestem choleryczką, którą ostatnio emocje tak ponoszą, że czasem nie da się ze mną w ogóle wytrzymać. Momentami sama nie wiem, czego chcę. Płaczę, marudzę. Jestem nieznośna nawet dla siebie. A teraz jeszcze odwaliłam taki występ. 

Jeśli nieodwołalnie straciłam to, co najlepszego mi się przytrafiło w ostatnim czasie, to do śmierci żałować nie przestanę. Właściwie było i jest to coś z tych piękniejszych rzeczy w moim życiu, a ja jak zwykle muszę niszczyć, jakbym sama siebie karała, jakbym nie zasługiwała na coś dobrego i pięknego.