30 września 2009

Nasłuchując ciszy.

Zimny wieczór, wietrzny. Jesień. Dziś piękna, złota, malująca promieniami słońca kolory na liściach drzew. W tle pobrzmiewa cichutko aksamitnym głosem Nina Simone, Norah Jones, gra Miles Davis, Herbie Hancock i Leszek Możdżer. Siedzę z kubkiem herbaty w dłoniach i patrzę w ciemne rozgwieżdżone niebo.
Jesień. Przypomniały mi się ostatnie jesienie, spędzane w tak różnych miejscach i z tak różnymi ludźmi. Cisza i spokój, niespiesznie płynące wieczory, owinięte w koc, pachnące herbatą, ziemią i wilgotnym powietrzem, przesyconym zapachem jesiennych liści.

Życie jest niezwykle krótkie. Dlaczego tak często przepływa między palcami? Ulotne chwile, momenty, które powinno się zatrzymać. To one tworzą nasze życie. Te okruchy. Wydaje się, że jutro też jest dzień i pojutrze, że będzie kolejny i kolejny, i kolejny. A jeśli nie? Dlaczego by tu i teraz nie stąpać po tęczy, nie latać ponad ziemią? Przecież tak ważne jest aby dorobić się, dobrze zarabiać, postawić dom, założyć rodzinę i mieć jak nawięcej. Bo taka kolej rzeczy, bo tak wszyscy powinni, bo to czy tamto.

A dlaczego by po prosto nie żyć sobie, od tak? Żyć, spokojnie żyć, bez tego wyścigu szczurów, pogoni, pośpiechu. Tak właśnie chcę, chcę spokojnego życia, płynącego własnym rytmem, z dnia na dzień, toczącego się tu i teraz, bez tych wszystkich przeszłości, przyszłości. I kochać. Tak zwyczajnie, prosto, codzienną miłością, bez wielkich słów i deklaracji. Być.

Stoję na rozstaju dróg. Potrzebna mi cisza. Czas. Czas dla siebie, aby się zatrzymać, postać, popatrzeć, pomilczeć, pomyśleć. Dziś, kiedy na pożegnanie przytulałam się do osoby, która jest mi bliska w jakiś sposób, pierwszy raz od tygodni, miesięcy, poczułam się spokojna, i gdyby to trwało chwilę dłużej, z pewnością hamulce by mi puściły, a z oczu popłynęłyby dwa strumienie, zamiast codziennych wieczornych strużek łez. Być może tego potrzebowałam. Możliwe, że wciąż potrzebuję...

Dotyk. Tyle spokoju w jednym geście.

Siła. Ona jest w nas. Czasem potrzeba impulsu, aby ją zbudzić.

Bez zbędnych słów, nasłuchując ciszy, być.

28 września 2009

O starych zapiskach, Czekoladzie, szczęściu, przemijalności, św. Tomaszu z Akwinu i podrywaniu.

"Kiedy zastanawiamy się nad swoim życiem, to właściwie sam fakt, że żyjemy, powinien nas najbardziej zdziwić." R. Schneider

Znalazłam swój stary notatnik z zapiskami. Myślałam, że pozbyłam się go już jakiś czas temu, ale jednak się myliłam. Zauważyłam go przypadkiem, kiedy poszukiwałam czegoś zupełnie innego i porządkowałam stare papiery. Zaraz po otwarciu go, tuż za okładką znajduje się powyższy cytat, jeden z moich ulubionych. Z zainteresowaniem zaczęłam czytać stare zapiski. Już wtedy miałam problemy ze snem... "normalni ludzie o tej porze śpią (teoretycznie)" ... 3.15 w nocy...

Przewracając kolejne kartki uświadomiłam sobie, jak bardzo się zmieniłam, choć pewne cechy, zachowania, upodobania zostały niezmienne. Chociażby zamiłowanie do siatkówki i sportu w ogóle. W notatniku jest całe mnóstwo zapisków, dotyczących wyników sportowych, meczy, zawodników i ... moich zakładów z kumplami. Wielokrotnie zakładałam się o to, która drużyna w męskiej lidze siatkówki wygra dany mecz. Za często dobrze typowałam, więc zakładaliśmy się o wynik setowy - czy będzie 3:0, 3:1 czy 3:2 i dla kogo... stawką były czekoladki... w końcu Czekolada jestem ;)

Marzyłam. Ufałam, że wiarą można góry przenosić. Nadzieja we mnie kwitła. To było zanim... ciemność mnie dopadła i straciłam skrzydła. Wesoła, zabawna i szczęśliwa. Były rzecz jasna chwile zwątpienia. Moje wiersze również o nich mówiły. Gdybym nad nimi trochę popracowała, mogłyby być całkiem dobre.

Jak dziwnie plecie się życie... Gdybym wiedziała w przybliżeniu, kiedy umrę, z pewnością starałabym się, aby żyć tak, jakby dzisiejszy dzień miał być moim ostatnim. Czy jestem szczęśliwa? Nie mam nie załatwionych spraw? I wiem, że chciałabym przeżyć ten czas, który pozostał w szczęściu, z tymi, których kocham, realizując marzenia. "Co masz zrobić jutro, zrób dzisiaj. Co masz zjeść dziś, zjedz jutro."
Trzeba mieć w życiu jakiś cel. Być w ruchu, goniąc marzenia, szukając tęczy. Chwila jest tu i teraz, a jej magia już się nie powtórzy.

Znam facetów, którzy prowadzą zapiski, dotyczące swoich miłosnych podbojów. Nie znam żadnej kobiety, która takowe by robiła... za to mój notatnik coś podobnego zawiera. Opisy, komentarze i teksty facetów, które miały zrobić na mnie wrażenie, tudzież pozwolić im osiągnąć cel, jakikolwiek by on nie był, ale ważne, że z moim udziałem. Tylko po jakie licho? Poniżej zestaw tekstów z różnych okresów od panów w najróżniejszych wieku....... tjaaaa....

"Napijesz się z nami? Nie masz ochoty na seks z dwoma facetami?" - 2.30. w nocy, środek miasta, przystanek tramwaju nocnego i około 20 osób, które na niego czekały....

"Może wpadnę i pouczymy się na egzamin?" - anatomii to ja nie miałam na studiach.... ;)

"Chemizujemy się, więc może..." - to chyba nie ta dziedzina nauki....

"Przed kawą z Tobą przeczytałem 10 stron z pewnej książki o strefach erogennych... Może zmienimy lokal?" - gorący czekoladek to to nie był.....

"Nie mogę przez ciebie spać. Gdyby św. Tomasz widział twoje piersi, miałby kolejny dowód, a właściwie dwa, że Bóg istnieje." - tjaaa.... tylko że widzenie tychże walorów pozostało w sferze pobożnych życzeń piszącego te słowa.......

Osobowość, osobowość się liczy, a nie te liche teksty!


24 września 2009

"Moi" mężczyźni.

Mężczyźni...
to może na początek kilka moich ulubionych cytatów:

"Mężczyźni zostali stworzeni dla kobiet." Joanna Chmielewska

"Wyrafinowane piękno płci męskiej istnieje tylko w tym celu, aby podniecać płeć żeńską." Karol Darwin

"Każdy mężczyzna ma jakieś zalety. Trzeba mu je tylko wskazać." Erich Maria Remarque

"Mężczyźni wolą kobiety ładne niż mądre, ponieważ łatwiej im przychodzi patrzenie niż myślenie." Stanisław Jerzy Lec

"Dżentelmen to mężczyzna, który potrafi opisać kobietę bez posługiwania się rękami." sir Alec Guiness

Aby się lepiej czytało, proponuję oprawę muzyczną...

kawałek 1

kawałek 2
kawałek 3

W moim życiu pojawiali się i pojawiają różni mężczyźni. I tak mogę wymienić partnerów, kochanków, przyjaciół, kumpli, kolegów, znajomych i mniej lub bardziej obcych. Przychodzą, ochodzą, zostają.

Jak wiecie, nie należę do osób, które szybko i chętnie się angażują. Stwarzam dystans. Ci, którym nie udało się do mnie zbliżyć w żaden sposób, zarzucali mi, że jestem jak góra lodowa - zimna i nie do zdobycia. Może to po prostu nie był ten czas, ten moment, ten człowiek. Nie było magii chwili.
Są takie trzy sytuacje, które zapadły we mnie głęboko, a przydarzyły mi się z właśnie z mężczyznami. A co ciekawsze żaden z nich nigdy nie był moim facetem.

Była zima. Ciemno i cicho wokół. Jak na tę porę roku było dość ciepło. Z nieba siąpiło coś jak deszcz, taka mżawka, która wsiąkała we włosy. Późne zimowe popołudnie, które bardziej przypominało wieczór. W światłach lamp tańczyły krople wody zmieszanej ze śniegiem. Do dziś nie mam pojęcia dlaczego spotkał się wtedy ze mną, że przyszedł, choć nie miał czasu, a jego plany były zupełnie inne. Poszliśmy na spacer obok cmentarza, kościoła i parku. Rozmawialiśmy.Może mu coś wyjaśniłam wtedy, może skomplikowałam. Nie wiem.
Na chwilę przed pożegnaniem zatrzymał się, pochylił głowę ku mojej twarzy i spojrzał mi głęboko w oczy. Nie mogę sobie przypomnieć, co wtedy mówił, o czym rozmawialiśmy w tamtym momencie. Jakby czas stanął. Pamiętam tylko te jego oczy, ich wyraz. Zupełnie jakby mnie zahipnotyzował na kilka sekund i zajrzał mi w duszę? Ułamki sekund ledwie, a ja czułam się, jakbym stała tam przed nim zupełnie naga. Ani wcześniej ani później nikt w ten sposób nie patrzył mi w oczy, nie zajrzał we mnie. Wciąż pamiętam wyraz jego oczu. Kiedy sobie przypominam tę sytację, mam ciarki. Czułam się zupełnie naga, a byłam kompletnie ubrana. Miałam nawet szalik i rękawiczki.
Myślę, że gdyby jeszcze raz spojrzał mi w ten sposób w oczy, chyba bym się w nim zakochała.

Była noc. Impreza. Obcy dom, dzielnica, której nie znałam za dobrze. Może ze trzy razy tam byłam, kiedy wracałam z pracy z zastępstwa. Trochę ludzi. Wszyscy mniej lub więcej wypili, jak to w takiej sytuacji. Wolny weekend, czas na odstresowanie się od pracy. Noc dość ciepła, jak na pogodę panującą wtedy tam. Miałam luźną bluzkę wiązaną na szyi. Odsłaniała mi ramiona, więc włożyłam sweter, bo mimo że on stał za moimi plecami, było zbyt chłodno, abym miała odsłonięte ręce i plecy. W pewnej chwili sweter zsunął mi się z prawego ramienia. On podszedł bliżej, musnął ustami moje ramię i poprawił mi sweter. Zrobił to tak delikatnie, ledwo wyczuwalnie.
Kiedy dotykał moich pleców i ramion, gładził je, całował, był niezwykle delikatny, powiedziałabym nawet, że czuły. Jakby się bał, że mógłby mnie skrzywdzić? Ma duże silne dłonie, a dotyka tak miękko i delikatnie. Żaden mężczyzna nie dotykał mnie tak, jak on. Wystarczyło, że przesunął mi dłoń po plecach wzdłuż kręgosłupa...

Gwiazdy świeciły na niebie. Środek nocy. Na ulicy zupełnie pusto, jeśli nie liczyć mnie, moich znajomych i jego, idącego ulicą. Zagadnął mnie, mówiąc, że chłodno. Odpowiedziałam mu bardzo wesoło, że ciepło, że piękna noc i gwiazdy świecą. Chwilę się droczyliśmy słownie. Przeszedł na moją stronę ulicy, a ja podeszłam do niego. Rozmawialiśmy o pogodzie. Przerwaliśmy wpół słowa i pocałowaliśmy się. Spojrzeliśmy sobie w oczy na chwilę. Miał takie ładne, ciemne jak ta piękna noc, oczy. Całowaliśmy się... najpierw ledwie muskając wargi, a po chwili namiętnie, zmyssssłowo... Przerwało nam nerwowe popędzanie znajomych, że już wracamy i mam się pakować do auta.
Nie wiem, kim był. Nie znam nawet jego imienia. Wiem tylko, że był tamtejszym tubylcem, miał miękkie i delikatne usta, których smak wciąż pamiętam, i bardzo piękne oczy. Całowałam zupełnie obcego niezwykle przystojnego faceta. Nie zdążyłam się dowiedzieć kim był i do dziś pojęcia nie mam.

Trzej mężczyźni. Trzy sytuacje. Każda inna i każda magiczna.

23 września 2009

Jestem ZA. Kobiety dla kobiet.

Dlaczego o kobietach mają decydować mężczyźni? Dlaczego kobiety tak niewiele robią w kierunku tego, aby zacząć decydować o sobie, ale nie mam tu na myśli decyzji w kontekście jednostki lecz grupy. Na co dzień możemy obserwować, jak "wiele" kobiet działa w polityce i robi coś dla innych kobiet. Pamiętacie z pewnością Partię Kobiet... Nie odniosła sukcesu, bo? Czyżby nie miała poparcia wśród kobiet? Zdarzyło mi się kilka razy rozmawiać z Manuelą Gretkowską i z kobietami, działającymi w tej partii i wszystkie podkreślały to, że my kobiety musimy same o sobie myśleć, o swoich prawach, bo żaden mężczyzna nie będzie o nas myślał. Nie miały czasem racji?
Kto zadba o pensje, odpowiedniej długości urlopy macierzyńskie, o ochronę kobiet w ciąży (nie jednej mojej ciężarnej koleżance "podziękowano" w pracy jeszcze w czasie ciąży albo tuż po porodzie), o prawa kobiet, żeby kobiety nie były wciąż traktowane i postrzegane jako ofiary nie tylko przez mężczyzn, ale i przez inne kobiety, itp., itd.

Dziś po powrocie do domu, włączyłam telewizor, a tam znów powróciła sprawa Alicji Tysiąc i kwestii aborcji. Oczywiście jeden jedyny nieomylny Kościół Katolicki musi z tej kobiety zrobić potwora. Przecież jak mogła zabić dziecko? No tak, lepiej przecież osierocić te, co żyją albo nie być zdolną do opieki nad nimi. Przecież trzeba nawet życie własne oddać dla... no właśnie, dla kogo?

Nie będę roztrząsać kwestii tego, że Kościół Katolicki wciąż zapomina, że w tym kraju nie żyją wyłącznie katolicy, bo to nie jest tematem tej notki. Chcę się skupić na kobietach i na jednym wątku. Na aborcji. Denerwuje mnie to i doprowadza wręcz do pasji, kiedy w tej kwestii tak obszernie wypowiadają się mężczyźni, w tym księża, podkreślając, że nie wolno na aborcję pozwolić, bo jest to zabójstwo. Tyle tylko, że pojawia się tu pewien problem - jak nazwać to, co rozwija się w kobiecie, po tym jak dojdzie do zapłodnienia? Płód czy człowiek? Dzielące się komórki czy nowe życie? Od jakiego momentu mówić można o człowieku? Medycyna jasno się określa, ale my ludzie, jednostki? Ile osób, tyle zdań.

Jak wiecie jestem katoliczką, ale moje poglądy kłócą się z tym, co głosi Kościół Katolicki i to kłóci się mocno. Jestem za aborcją, w uzasadnionych przypadkach. Zresztą wierzę w Boga, a nie w instytucję. Jeśli chodzi o aborcję, dlaczego w mediach wypowiadają się księża (mężczyźni), a nie zakonnice (kobiety)? Niech kobieta się wypowie o kobiecie i to kobieta, która świadomie zrezygnowała z bycia matką, z urodzenia dziecka, z noszenia go pod sercem, a nie facet, który, póki co, nie zajdzie w ciążę, bo biologia na to nie pozwala. Oczywiście mężczyzna może mieć coś do powiedzenia na temat przerwania ciąży wtedy, gdy to on miałby być ojcem i sprawa bezpośrednio go dotyczy i to nie podlega według mnie dyskusji. Dlaczego to mężczyźni mają decydować o tym, czy możemy i w jakich przypadkach usuwać ciążę, a nie my - kobiety?

Uważam, że mam prawo decydować o swoim ciele. W szpitalu mogę odmówić poddania się leczeniu czy operacji, nie muszę podpisać zgody, ale mogę. To dlaczego mam się skazywać na chorobę czy nawet utratę życia i za jaką cenę? Nie dziwię się kobietom, którym grozi utrata zdrowia, czy drastyczne pogorszenie jego stanu, nawet tak bardzo, że będą zależne od innych, czy grozi utrata życia z powodu ciąży, że chcą ją usunąć. Nie dziwię się kobietom, które mogą urodzić bardzo chore dziecko, które będzie wymagało stałej specjalistycznej opieki i będzie cierpieć z bólu, że chcą ciążę usunąć. Nie dziwię się kobietom, które zostały zgwałcone, że chcą ciążę usunąć. Jeśli kobiecie grozi utrata zdrowia czy życia, a na dodatek posiada ona już dzieci, to lepiej, żeby je osierociła albo nie mogła się nimi zająć i wtedy by jej je odebrali? Ile kobiet ma w sobie tyle siły, aby urodzić chore dziecko, a tym bardziej się nim opiekować? Ile kobiet jest na tyle silnych, że w dziecku, poczętym z gwałtu, nie będzie widziało napastnika, nawet w czasie ciąży?
Według mnie to kobiety powinny decydować o sobie i o swoim ciele, a aborcja do 12 tygodnia ciąży powinna być legalna. Oczywiście w przypadku zagrożenia zdrowia i życia oraz nieodwracalnego uszkodzenia płodu powinno zostać tak, jak jest. Za daleko poszłam? Nie muszę tego pochwalać, ale nie mogę odmówić innym prawa do stanowienia o swoim ciele. Według mnie lepiej, by aborcja była legalna niż żeby kobiety trafiały na rzeźników, a podziemie aborcyjne kwitło.

Jednakże w naszym kraju pewne osoby postulują, aby w ogóle znieść aborcję i dzięki temu przykładają rękę właśnie do rozkwitu podziemia aborcyjnego. Niech każda kobieta we własnym sumieniu rozważy decyzję, niech pomogą jej podjąć ją lekarze i psychologowie, bez lęku, że media będą huczały o tym, że lekarz wydał orzeczenie, że aborcja jest wskazana.

Jeśli o mnie chodzi, napisałam, że jak najbardziej jestem za aborcją w uzasadnionych przypadkach i w ogóle nie dyskutowałabym wtedy o zasadności tego zabiegu, bo dla mnie w tych przypadkach nie byłoby to moralnie naganne. Jeśli ja znalazłabym się w sytuacji wymienionej w tych trzech przypadkach (a są zgodne z naszym prawem), najprawdopodobniej dążyłabym do przerwania ciąży. Legalna aborcja do 12 tygodnia, pomimo że w pewnych przypadkach byłaby według mnie moralnie naganna, jest dobrym rozwiązaniem. Być może dzięki rozmowom z lekarzami, z psychologami, wiele kobiet, które mogłyby urodzić zdrowie dziecko, urodziłoby je i np. oddało do adopcji parom, które nie mogą mieć dziecka, ukróciłoby to przestępstwa związane z przerywaniem ciąży.

Wciąż ciśnie mi się na usta pytanie: dlaczego to mężczyźni mają decydować o tym, czy możemy i w jakich przypadkach usuwać ciążę, a nie my kobiety? Nie powinno się brać naszego zdania pod uwagę? Dlaczego kobiety nie mogłyby zagłosować, jak chcą, aby prawo stanowiło o tej kwestii? Jednak kto ma o to zadbać w naszym imieniu, kto ma pytać kobiet, kto ma stanowić o nas w prawie? Jeśli my nie będziemy swoim głosem, to kto nim będzie?

20 września 2009

Smak jesieni.

Bardzo lubię spokojne słoneczne jesienne popołudnia, kiedy słońce pieści delikatnie swoimi promieniami moje ciało, muska mi policzki. Przyjemnie wtedy usiąść na progu domu albo na schodach i zapatrzyć się w dal, zatopić w myślach. Jesień zawsze skłania mnie do refleksji, sprawia, że się zwalniam tempo i cieszę się każdym dniem. Pod koniec lata nasłuchuję już jej kroków z niecierpliwością. Znaczy swoją drogę kolorami i zapachem lekko wilgotnej ziemi, grzybów oraz zmieniających barwy liści.

Od dawna jesień ma dla mnie zapach powideł śliwkowych, które smażyła moja mama i suszonych grzybów. Ma smak gruszek, kabaczka i dyni. Uwielbiam tak siedzieć sobie na dworze, otulać się chłodnawym powietrzem jesiennym, rozkoszując się promieniami słońca i smakiem tej pory roku. Czuję się w jakiś sposób z nią stopiona, być może dlatego że jestem dzieckiem tej pory roku.

Urodziłam się jesienią, kiedy liście przyciągają wzrok mnóstwem odcieni, wiatry przypominają o sobie, niebo płacze nad nami, a w lasach pełno grzybów. Gdy moja mama była w ciąży ze mną i z moją siostrą, jeździła z tatą na grzyby... praktycznie do samego porodu, więc ja las, zwłaszcza jesienny, jesiennie promienie słońca i zamiłowanie do grzybów mam chyba we krwi. Jednak nie o tym chciałam.

Mówi się, że zakochać się wiosną jest tak pięknie, tak romantycznie, a maj to miesiąc zakochanych. A zakochać się jesienią? Kiedy spadają kasztany i liście... Moja miłość ma smak jesieni, gruszek i powideł, pachnie suszonymi grzybami i herbatą malinową. Moja miłość otula się w koc, uśmiecha do słońca. Moja miłość to jesienna miłość, tętniąca wilgocią ziemi, zapachem wiatru, mieniąca się wieloma ciepłymi barwami. Czekam na miłość, aby otulić się nią.

19 września 2009

Akcent zamiast hałasu.

Estetyka, piękno. Lubię to, co potrafi mnie zachwycić, choć dla innych może być nawet paskudne. Mam specyficzny gust w dobieraniu sobie znajomych i przyjaciół, w spędzaniu czasu wolnego, a nawet i w garderobie się to pojawia. Z jednej strony bliski jest mi minimalizm, proste formy, a z drugiej lubię sobie podrasować je jakimś "drobnym" (czyt.rzucającym się w oczy) akcentem.

Mam wśród swoich butów kilka ciekawych par, ale największe zainteresowanie budzą wszędzie moje żółte martensy. Najlepsze i nawygodniejsze buty na jesień, zimę i wczesną wiosnę, a kolor? Uważam, że jest fantastyczny. Najbardziej rzuca się w oczy, kiedy mam na sobie ciemne ubrania. Był taki okres, że wciąż mnie pytano, dlaczego mam żółte buty. A czy musi być jakiś konkretny powód, aby nosić obuwie takowego koloru? To w końcu ja w nich chodzę, więc... Przecież do wieczorowej sukienki czy do spódnicy i żakietu nie włożyłabym martensów, żadnych. Fashion victim (ofiara mody;) raczej nie przypominam, więc nie wiem, skąd takie reakcje na żółty kolor martensów. Jestem pewna, że gdyby były czarne, nikt nie zwróciłby uwagi na to, co ja mam na nogach. Być może sceptycyzm z jakim pytano mnie o te buty, wynika z tego, że jesteśmy nudnym, mało spontanicznym narodem?

Kiedy mieszkałam na Zielonej Wyspie, raczej rzadko zdarzały się ciepłe bezdeszczowe dni, więc oczywiście śmigałam przez kałuże w słonecznym kolorze na nogach, a tam... ze strony tubylców rdzennych, nie napływowych (bo np. napływowe Polaczki, jak mówię urągliwie o robiących nam wstyd współobywatelach, takżz się dziwili co też ja włożyłam;), spotykały mnie zupełnie inne reakcje. Było to całkiem przyjemne i zupełnie inne od tego, do czego przywykłam.

Skłonność do przesady, którą odziedziczyłam w genach, jak cała moja rodzina, jest przeze mnie poskramiana i potrafię nad nią zapanować. Jak dla mnie, jeden mocny akcent wystarczy, kakofonię można sobie darować.

16 września 2009

W Dolinie Elfów.

Ciemno... późny wieczór... preludium nocy... choć według niektórych moich znajomych to ledwie początek wieczora. Jest cicho, spokojnie. Z płyt sączy się spokojny jazzik na przemian z moim ukochanym soulem, dziś w damskim wydaniu. Mokre sfalowane włosy wpadają mi już w oczy, jak tylko lekko pochylę głowę na kubkiem gorącej, parującej herbaty, oczywiście sypanej. Dolina Elfów - to jedna z moich ulubionych. Zawsze kiedy się parzy wwąchuję się w nią. Ma taki przyjemny aromat. Zanim jest gotowa do picia, zmienia kolor, za sprawą swoich składników, między innymi płatków bławatka. Najpierw jest niebieska, później robi się fioletowa, lecz dopiero gdy stanie się czerwona jest gotowa do picia.

Przyznam, że uwielbiam sypaną herbatę, różne mieszanki i zawsze, zanim kupię jakąś nową (najczęściej kupuję na wagę), najpier ją wącham. Od dziecka mam coś takiego, że zanim spróbuję jakiejś potrawy czy napoju, najpierw go wącham. Jeśli odpowiada mi zapach, spróbuję. Czasem też po zapachu wyczuwam, czego w danej potrawie jeszcze brakuje.
Pamiętam, że jak Mama wracała z zakupami i je wypakowywała albo otwierała lodówkę i wyjmowała z niej coś, ja mogłam być w innym pokoju i pokrzykiwałan do niej z zapytaniem, czy to czy tamto kupiła albo czy cośtam będzie na obiad. Czułam po zapachu.

Mój zmysł węchu jest niezwykle wyczulony. Z jednej strony to bardzo fajna sprawa, ale z drugiej... zwłaszcza jeśli coś brzydko pachnie, śmierdzi czy wręcz cuchnie tak wrażliwy węch sprawia kłopoty. Zaczyna mnie mdlić, wywołuje to często ataki migreny, a wtedy zapach jakiegokolwiek jedzenia, nawet chleba, dosłownie mnie zabija.

Przypomniała mi się taka historia. Miałam kiedyś takiego faceta, z którym nie lubiłam się całować. Z jego oddechem i z jego pocałunkami wszystko było w porządku. Tylko nie z jego zapachem... Przeszkadzał mi (Nie, nie śmierdział. Dbał o higienę.). Na początku nie wiedziałam dlaczego, ale później uświadomiłam sobie, że jego zapach przypomina mi kogoś (zapach skóry, nie chodzi o perfumy). Jedna z osób w mojej rodzinie ma podobny zapach... Kiedy zdałam sobie z tego sprawę, wiedziałam dlaczego nie odpowiadają mi bliższe kontakty z tym człowiekiem. Skończyło się na trwającej do dziś przyjaźni.
Jakoś tak jest, że zapach moich przyjaciół mi odpowiada i przyznam, że nie wiem od czego zależą takie uwarunkowania, pomijając już jakże ważną higienę osobistą i używanie perfum, a skupiając się na naturalnym zapachu ciała. Jednak zanim wejdę w jakieś bliższe kontakty z osobnikiem płci przeciwnej, skupiam się na jego zapachu i trzymam dystans, wycofuję się dość szybko, jeśli mój węch mówi zdecydowane: NIE! No bo jak później delikatnie wytłumaczyć komuś, kto dba o siebie, o swoje ciało i o higienę, że mnie jego zapach odpycha?


15 września 2009

Malinami zapachniało.

Zbliża się jesień. Słychać jej kroki, znaczy swoją trasę kolorem, a w powietrzu unosi się ten specyficzny zapach. Nosem czuję, jak nadchodzi. Jeszcze trochę i człowiek zapragnie spędzać wieczory w ciepłym domu, w ramionach bliskiej osoby, wtulony w poduchę czy w koc, przy kominku, itp. Moje wieczory będą zapewne różne, ale te domowe raczej samotne, choć wcale nie smutne. Najwięcej piszę jesienią, zawinięta w ciepły koc albo w wełnianą chustę mojej Mamy, wciskam się w róg kanapy z laptopem albo z ołówkiem i plikiem czystych kartek, i oczywiście z kubkiem malinowej herbaty lub herbaty z dodatkiem soku z malin.

Maliny - małe delikatne owoce o intensywnej barwie z dużą ilością drobniutkich pestek, ale o wspaniałym smaku i aromacie, przepyszne na ciepło. Na chłodne wieczory albo po prostu dla sprawienia sobie przyjemności polecam suflet z malinami. Zwykle robię takie małe sufleciki na jedną osobę, w takich małych formach ceramicznych do zapiekania. Z jabłkami są równie dobre, ale według mnie nic nie przebije tych z malinami.

Poniżej znajdziecie przepis na suflet z malinami, taki malutki suflecik na jedną osobę (na dużą formę mnożę razy cztery albo pięć wszystko, w zależności od wielkości) ;)

suflet z malinami

składniki:
1 jajko
1 płaska łyżka cukru
1 łyżka rumu
2 łyżki malin

do formy:
masło
cukier

Żółtko oddzielamy od białka. Do żółtka dodajemy cukier i rum. Ucieramy na puszystą białą masę. Białko ubijamy na sztywno. Dodajemy białko do masy z żółtkiem i delikatnie całość mieszamy łyżką aż się połączą dobrze.

Formę smarujemy masłem, wysypujemy cukrem. Na dno kładziemy maliny i wlewamy masę.

Wkładamy do nagrzanego do 200-220 stopni piekarnika i pieczemy ok. 15 -17 minut (Duży ok. 35-40 minut). W czasie pieczenia NIE OTWIERAMY piekarnika, bo suflet opadnie ;(

Po tym czasie wyłączamy piekarnik i po chwili wyciągamy suflet. Podajemy od razu ;)

Nie mogłam sobie oczywiście odmówić zrobienia tej pyszności, zwłaszcza że ostatnio trochę mi się posypało, ale suflecik i te ciepłe maliny wewnątrz... Siódme niebo dla podniebienia!


13 września 2009

Przez żołądek do serca?

Nie kryję się z tym, że uwielbiam dobre jedzenie. Na szczęście nie mam tak, że żyję, aby jeść, ale jem, aby żyć i dzięki temu nie miewam problemów z wagą... chyba że przestaję jeść, ale są to sytuacje, które nie zdarzają się za często. Jak większość ludzi, jem nie tylko ustami, ale i nosem oraz oczami. To, co ładnie wygląda zachęca do skosztowania, tak samo jak to, co pięknie pachnie. Przyznam, że zdarzyło mi się kilka razy jeść coś, czego zapach do przyjemnych nie należał, ale smak był wspaniały. Pamiętam swój pobyt we Francji i pyszne jedzenie. Nie mogłam sobie oczywiście odmówić próbowania różnych serów. Był taki jeden pleśniowy, nie pamiętam nazwy (w każdym razie w Polsce można go dostać jedynie w sklepach oferujących francuską żywność, a i to nie zawsze), śmierdział jak stare sztywne od brudu gnijące skarpety. Smród był niesamowity. Jadłam go z zatkanym nosem, bo inaczej się nie dało. Ale smak? To był najlepszy ser pleśniowy jaki jadłam w życiu. Jeśli ktoś nie lubi serów z pleśnią, i nie mam tu na myśli popularnych w Polsce camembert i brie, które smakiem i tak odbiegają od tych oferowanych we Francji, tylko chociażby taki roquefort, to niech się lepiej nie bierze za te przepyszne "śmiercidła". Ale ja tu nie o serach, a o śmierdzącym jedzeniu chciałam.

Miałam kiedyś takiego faceta, który bardzo powątpiewał w moje zdolności kulinarne. Nie wiem, skąd się to u niego wzięło, ale przez cały związek bardzo sceptycznie podchodził do serwowanych przeze mnie posiłków. Na ogół to się nie palę do gotowania mężczyznom, aby przypadkiem któryś za często u mnie nie bywał i nie chodził za mną, jak cień. Gotuję najczęściej dla rodziny i najbliższych przyjaciół. Tak już mam. Wracając do wyżej wspomnianego faceta, wątpił nawet w to, że umiem zrobić kisiel. Tenże męski eksponat sam nie bardzo znał się na gotowaniu. Kisiel, ziemniaki, nawet i kompot potrafił ugotować. Jednak całego obiadu do przygotowania nie powierzyłabym mu, nawet nie poprosiłabym o ugotowanie zupy. Otóż mężczyzna ten potrafił zepsuć każde mięso, każdą zupę, nawet jeśli miał to tylko podgrzać. Problem był taki, że wszystko doprawiał. Baa, gdyby spróbował jeszcze zanim dodał przyprawy, może nie byłoby tak źle, ale najpierw sypał w potrawę duże ilości soli, pieprzu, papryki (na szczęście łagodnej), oregano, bazylii, tymianku i... majeranku. Właściwie każde mięso, którym się zajął nie było mięsem w majeranku czy z majerankiem, ale było majerankiem z dodatkiem mięsa. Skutecznie na dłuższy czas obrzydził mi używanie tej przyprawy. Dobrze, że już mi przeszło i majeranek powrócił do łask. Chociaż przy takim "majerankowym mężczyźnie" pewnie udałoby się utrzymać wagę, a nawet mocno schudnąć.

Czasem zostawałam u niego na weekend i kiedyś wpadła po mnie przyjaciółka. Poszłyśmy na chwilę do kuchni, a ona mnie pyta, co tu tak brzydko pachnie. Ja jej na to, że obiad. Ona ze zdziwieniem pyta mnie, jaki obiad i że to niemożliwe, żebym ja tak go zepsuła. Pokazałam jej garnek wraz z zawartością... Stwierdziła, że wygląda jak jedzenie dla psa.
Nigdy nie powtórzyłam jej stwierdzenia autorowi tego obiadu. Choć może powinnam była..... Do dziś nie wiem, czemu to jedzenie tak śmierdziało i wolę w to nie wnikać. Wystarczyło powąchać, aby przestać być głodnym i stracić apetyt na mięso na dłuższy czas.

W każdym razie ów autor szczerze wątpił w moje umiejętności kulinarne. Zanim coś zjadł namarudził, ponarzekał, obejrzał jedzenie ze wszystkich stron, a jeśli robiłam je przy nim, nie spuszczał wzroku z moich rąk i wciąż pytał, czy aby na pewno wiem, co robię. Oczywiście, jeśli już koniecznie chciałam go czymś poczęstować, musiało to być jedzenie z polskiej kuchni, bo na inne nawet by nie spojrzał. Cóż... Taki typ.

Pamiętam, jak kiedyś piekłam drożdżówkę z kruszonką i ze śliwkami, a on akurat był u mnie. To była ostatnia rzecz, którą dałam mu do jedzenia. Narzekał przez cały czas, marudził i to tak, że zaczęłam się zastanawiać, czy mi ciasto drożdżowe wyrośnie... (Wiecie jak to z ciastem drożdżowym bywa.) Placek się udał, a kiedy się upiekł, poczęstowała go i zapytałam, czy to aż takie ohydne. A on na to, że nawet dobre. W tym momencie żałowałam, że nie zrobiłam ciasta z "wkładką" (czytaj np. z trutką na szczury), może wtedy trafiłabym przez żołądek do serca?

11 września 2009

Skąd się wzięłam?

"Nie wierzcie że czekolada jest substytutem miłości. To miłość jest substytutem czekolady."

Uwielbiam czekoladę w każdych ilościach. Mleczna, z orzechami, deserowa, nawet z 90% zawartością kakao, półpłynna do picia, oprócz tej z alkoholem. Moim kubkom smakowym nie bardzo odpowiada połączenie czekolady i alkoholu. Bardzo lubię też gruszki. Są moimi ulubionymi owocami; wygrywają nawet w starciu z jeżynami. Jednak najlepsze smakowe połączenie to czekolada z gruszkami albo gruszki w czekoladzie.

Jestem jak słodkie gruszki w gorzkiej czekoladzie, z dużą zawartością kakao. Nie każdemu takie połączenie smakuje - słodko - gorzka, bardziej dla smakosza niż dla spożywacza z przypadku ;)

Mam dwa nałogi - jednym jest pisanie, a drugim czekolada. Dziś opowiem o tym drugim.

Czekolada znana jest już od starożytności. Jako pierwsi kakaowce zaczęli uprawiać Olmekowie na wybrzeżu Zatoki Meksykańskiej. Jednak kult czekolady rozwinęli Majowie, którzy owoce kakaowca poddawali fermentacji, prażyli i mielili. Zmielone ziarna mieszali z wodą, mąką kukurydzianą, miodem i chilli. Początkowo był to napój przeznaczony głównie dla królów, arystokratów i uczestników obrzędów religijnych. Czekoladę otaczano szczególną czcią, a obyczaj picia tego gorzkiego napoju był ważnym punktem uroczystości religijnych, ale także zaręczyn. Majowie spożywali czekoladę zarówno na gorąco, jak i na zimno. W Kodeksach pozostawili swoje receptury na czekoladę.

Zwyczaj picia czekolady przejęli od Majów Aztekowie. Jednak wypracowali swoje własne przepisy. Woleli chłodną czekoladę, którą doprawiali papryką, wanilią i suszonymi płatkami kwiatów, uzyskując dzięki temu różne smaki oraz kolory. Aztekowie wysoko cenili czekoladę i ziarna kakaowca, z których uczynili monetę obiegową. Czekolada stała się luksusem, na który niewielu mogło sobie pozwolić. Dla Azteków gorzki napój sporządzany z ziaren kakaowca stał się źródłem mądrości, energii, balsamem dla duszy i... afrodyzjakiem. Takie traktowanie czekolady przez tamtejszy krąg kulturowy dokumentują medyczne manuskrypty.
Jednym z wielbicieli czekolady był aztecki władca, Montezuma, który przed wizytą w swoim haremie, wypijał porcję tego gorzkiego napoju.

Aztekowie stosowali czekoladę, korę, kwiaty i liście kakaowca przy leczeniu różnych dolegliwości; między innymi anemii, braku apetytu, suchotach, gorączce czy kamieniach nerkowych. Uważano też, że czekolada stymuluje pracę układu nerwowego i trawiennego.

Pierwszym Europejczykiem, który zetknął się z czekoladą, był Krzysztof Kolumb. Według niego smak napoju z ziaren kakaowca był zbyt ostry i gorzki, a garstkę ziaren, które przywieziono do Europy, potraktowano wtedy jako ciekawostkę. Uwagę na nie zwrócił dopiero Hernando Cortez, który zetknął się z uprawą kakaowca podczas podboju Meksyku i sprowadził kakao do Hiszpanii. Zainwestował w uprawę kakaowca i zakładał plantacje na wszystkich podbitych terytoriach.

Hiszpanie uważali smak czekolady za obrzydliwy, dlatego mnisi hiszpańscy opracowali nową recepturę jej przyrządzania. Kiedy dodano do kakao cukier, cynamon, anyż i ciepłą wodę, czekolada stała się hiszpańskim smakołykiem. Przez prawie 100 lat udawało się Hiszpanom strzec tajemnicy czekolady - sposobu uprawy i receptur. Kiedy w 1580 roku otwarto w Hiszpanii pierwszą fabrykę czekolady, zaczęła ona zdobywać popularność i pojawiły się czekoladowe szlaki handlowe. Dzięki Holendrom sadzonki kakaowca dotarły na Jawę, Sumatrę, Filipiny, Nową Gwineę, Samoa i do Indonezji.

W 1615 roku Francuzi pierwszy raz skosztowali czekolady, kiedy księżniczka Anna wyszła za mąż za Ludwika XIII. Z dworu francuskiego czekolada przeniosła się na inne i zagościła w domach arystokracji. Do początków rewolucji przemysłowej czekolada była w Europie luksusem, na który stać było najbogatszych.

W 1679 roku na dwór francuski po raz pierwszy trafiły praliny, sporządzone przez kucharza o nazwisku Pralin. W 1750 roku czekolada trafiła do Szwajcarii, a w 1765 roku James Baker otworzył jej fabrykę na Nowym Kontynencie. Jednak dzisiejsze kakao jest znacznie mniej tłuste niż ówcześnie, a to dzięki wynalezieniu metody oddzielenia masła kakaowego od reszty masy. Zawdzięczamy to Holendrowi - Konradowi Janowi van Houten. Pierwszą tabliczkę czekolady wyprodukował Szwajcar - Francois - Louis Cailler w 1819 roku. W 1830 roku Charles - Amedee Kohler zaproponował czekoladę z orzechami. Mleczną czekoladę zawdzięczamy Henri'emu Nestle. Mleczna czekolada powstała w jego firmie w 1875 roku. Rodolphe Lindt swój pierwszy produkt wypuścił na rynek w 1879 roku. Pierwsza "Milka" pojawiła się w 1901 roku. Natomiast dopiero w 1912 roku pojawiła się w Belgii pierwsza "napełniana czekolada". Włochom zawdzięczamy bakalie w czekoladzie.

Dziś mamy bardzo duży wybór czekolad, czekoladek, pralinek, czekolady do picia i to z różnych części świata. Jednak nie ma się co łudzić, że odnajdziemy ten smak i aromat, który uwielbiał Montezuma...