20 marca 2011

Wieczorem i nocą.

Jedno z ukochanych miast moich czyli Poznań, ulubiony pub i znajomi ludzie... Ale ale zanim jednak tam się zjawiłam, spotkałam się na kawie z przyjaciółką, z którą nie widziałam się od miesięcy, bo wciąż coś nam przeszkadzało się spotkać. Z radością stwierdziłam, że E. promienieje i wygląda tak pięknie... Na kilometr wyczuwa się bijąca od niej pozytywną energię. Ucieszyłam się bardzo, bo jeszcze nie tak dawno wciąż była zestresowana, zmęczona, była jak balonik, z którego powoli uchodziło powietrze. Jeszcze trochę i pewnie zostałby z niej balonikowy flaczek. Dobrze, że się to wszystko odmieniło, nagle, z dnia na dzień, jak chirurgiczne cięcie. Tak dobrze było ją znowu widzieć, pogadać, pośmiać się wspólnie... Cudowny wieczór.
Pub. Nie pamiętam żeby tam kiedyś było aż tyle ludzi. Wszędzie byli ludzie... w każdym miejscu, w którym dało się siedzieć i stać. Piwo, papierosy, muzyka... Świetnie było J. zobaczyć, posłuchać, pogadać... W J. też zobaczyłam zmianę... i to bardzo pozytywną. Uśmiech, energia i coś jeszcze... nadzieja? Coś w J. odżyło i myślę, że ma to związek z pewną osobą, którą tylko przelotem poznałam, ale bardzo mnie to cieszy (oczywiście to, że w J. coś odżyło ;).
Słuchałam muzyki, rozmawiałam, sączyłam piwo, wędząc się w tytoniu, bo osobiście nie palę. Atmosfera uderzyła mi do głowy i miałam taką huśtawkę emocjonalną, że nie mogłam zrozumieć zupełnie, co też mi się nagle stało i o co z tym wszystkim chodzi. Niby wszystko było świetnie, niby było miło i przyjemnie, ale nagle zanotowałam emocjonalny zjazd w dół... po kilku łykach piwa i chwilowym wietrzeniu myśli na dworze przed pubem... bez płaszcza... bez swetra... tylko w spodniach i koszuli... znalazłam przyczynę. Niby nic takiego... a jednak. Trzeba popracować nad nią, aby następnym razem jej nie było. Zaczęłam od razu... 
Środek nocy. Wracałam do mojej noclegowni w G. Najpierw pociąg, a później spacer. Właściwie to nie wiem czemu nie wzięłam taksówki. Włączyłam sobie muzykę w telefonie, wsadziłam słuchawki w uszy i mogłam wędrować nocą, rozmyślając. Księżyc mi przyświecał, gwiazdy uśmiechały się do mnie z bezchmurnego nocnego nieba, a ja szłam tym swoim szybkim, równym krokiem. W teorii droga do domu powinna mi zająć około 40 minut, a ja w domu byłam już po 27 minutach. Po drodze przypomniały mi się moje nocne spacery w Dublinie... z centrum do domu miałam jakieś... ja wiem... 18 - 20 km mniej więcej... Wracanie piechotą nie było zbyt mądre ani zbyt bezpieczne, a na dodatek trochę jednak trwało, ale powrót taksówką był zbyt kosztowny, jeśli wracałam sama, więc sobie spacerowałam... o ile spacerem można nazwać bardzo szybki marsz. 
A wczorajsza noc? Minęłam po drodze kilka męskich grupek, składających się z mniej lub bardziej podpitych facetów. Po drodze spotkałam tylko jedną kobietę, która również wędrowała samotnie, ale w przeciwną stronę. 
Czy ja się nie boję? Właściwie to nie. Może do tej pory miałam szczęście, może mój Anioł Stróż dobrze mnie pilnuje, a może po prostu nie okazuję lęku, a na słowne zaczepki słownie odpowiadam, chwilę pogadam, sytuacja się rozładowuje i... nic się nie dzieje. 
Brakowało mi nocnych spacerów, brakowało mi towarzystwa, brakowało mi rozmów z ludźmi, brakowało mi śmiechu, brakowało mi muzyki na żywo, brakowało mi atmosfery pubu, tłumu... i brakowało mi własnej głupoty.
A poza tym doznałam oświecenia. Normalnie jakaś żarówka się we mnie zapaliła. Intuicja? Radość pomieszana z chęcią wycia, rozpłakania się, może nawet jakiegoś takiego poczucia samotności... i nagle, może dzięki temu wszystkiemu, dzięki temu wczoraj pewne sprawy się we mnie przemieszały i może dopiero teraz mogą się poukładać? Bo skoro ja się poukładałam i znalazłam swoją równowagę...